Świat

Rok żółtych kamizelek

Pierwsza rocznica ruchu żółtych kamizelek miała dosłownie huczny przebieg. Na placu Italii w Paryżu znowu zapłonęły samochody i doszło do starć z policją. Jaki jest bilans tej zaskakującej rewolty, która zmieniła bieg nie tylko francuskiej historii? – pisze Edwin Bendyk.

Zaczęło się dokładnie rok temu, 17 listopada, okupacją rond w całej Francji oraz manifestacjami w Paryżu i innych metropoliach. Zaskoczył nie tylko sam wybuch gniewu, ale i jego przebieg. Francuzi zdecydowali się zaprotestować przeciwko nowemu podatkowi na paliwo, jaki rząd wprowadził w ramach ochrony klimatu. Dla mieszkańców prowincji uzależnionych w swym codziennym życiu od samochodów był to cios w kieszeń i w serce jednocześnie.

Dość!

Upokorzeni drobni sklepikarze, rzemieślnicy, pracownicy usług, a także emeryci mieszkający z dala od wielkich miast krzyknęli „dość!” i ruszyli protestować, większość z nich po raz pierwszy w życiu. Podwyżka była kroplą, która przelała czarę goryczy, którą już wypełniały wcześniejsze decyzje Paryża, jak np. ograniczenie prędkości na drogach krajowych do 80 km/h.

Niby nic takiego, przecież chodzi o bezpieczeństwo, ale z punktu widzenia osób zmuszonych do podróżowania codziennie dziesiątki kilometrów samochodem, by załatwić codzienne sprawy, od zakupów po wizytę u lekarza, oznaczało to zmniejszenie efektywności. Odpowiedź na tę „szykanę” władz centralnych była szybka, Francuzi w ciągu miesiąca od wprowadzenia nowego ograniczenia 1 lipca 2018 r. zniszczyli ponad 400 z 3275 automatycznych radarów mierzących prędkość.

W listopadzie ub.r. doszło do kumulacji gniewu, który wybuchł pod postacią ruchu, jakiego Francja jeszcze nie znała. Po pierwsze jego charakter – masowe powstanie mieszkańców prowincji bez centralnego przywództwa. Ruch na początku cieszył się też masowym poparciem – 10 dni po pierwszych manifestacjach 84 proc. Francuzów twierdziło, że gniew kamizelek jest uzasadniony. W tym samym czasie ponad połowa mieszkańców Francji deklarowała, że czują rewolucyjny nastrój. Nic więc dziwnego, że demonstracje nabrały energii, nad którą wobec braku przywództwa nikt do końca nie panował.

Zabijemy cię!

W rezultacie szybko doszło do eskalacji przemocy, której nie pomagała rozładować policja należąca do najbrutalniejszych w krajach demokratycznych. Zaczęły płonąć nie tylko samochody, w Puy-en-Velay spłonęła prefektura. Niedawno tygodnik „L’Express” ujawnił szczegóły wizyty Emmanuela Macrona na miejscu pożaru 4 grudnia 2018 r. Prezydent Francji omal nie został zlinczowany, gdy kawalkada utknęła w korku i najbardziej krewcy aktywiści żółtych kamizelek urządzili polowanie z okrzykami „On va te tuer” – zabijemy cię. Ochrona wyciągnęła szefa państwa z opałów, ale była to pamiętna lekcja francuskiego temperamentu politycznego.

Bunt kamizelek w imperium Macrona

czytaj także

Przez długi czas trudno było stwierdzić, jaka jest struktura ruchu, na ile będzie on trwały, politycy nie wiedzieli, jak rozproszyć jego energię, media gubiły się w opisach. W efekcie pogłębiał się mur wrogości między protestującymi a medialno-politycznym, wielkomiejskim establishmentem. Dopiero wiosną tego roku zaczęły się pojawiać poważniejsze opracowania naukowe, dziś można już przeczytać kilkadziesiąt książek analizujących, co się stało i nadal dzieje we Francji. Ba, powstają już nawet powieści, jak opublikowana  niedawno Dernière sommation Davida Dufresne.

Upojenie buntem

Jedną z ciekawszych analiz antropologicznych jest książka Le vertige de l’émeute Romaina Huëta. Autor zwraca uwagę, że na ulice wyszli zwykli ludzie, którzy często po raz pierwszy w życiu decydują się na wystąpienie w przestrzeni publicznej, i to w tak jednoznacznej, rebelianckiej formule. Dlaczego? Bo wiedzie nimi pragnienie zaistnienia tłumione przez lata wykonywaniem coraz bardziej bezsensownej pracy, coraz większym poczuciem utraty wpływu na rzeczywistość, podsycanym oderwaniem świata polityki od realnego doświadczenia i coraz większą korupcją oraz cynizmem polityków, co przekłada się na narastające poczucie bezsiły.

Dla jednych to powód do wycofania się z życia społecznego w sferę prywatności. Inni odkrywają, że nawet ta prywatność jest zagrożona pauperyzacją, prekaryzacją i utratą poczucia bezpieczeństwa egzystencjalnego, więc mówią dość. I odkrywają, że wyjście na ulicę, wspólna obecność z tysiącami innych staje się źródłem uniesienia, erotycznej wręcz przyjemności z bliskości z innymi, wobec czego zanika poczucie niebezpieczeństwa i rośnie gotowość do zachowań ryzykownych, do zaangażowania w przemoc kosztem nawet utraty zdrowia lub życia. Ten mechanizm ekstazy protestu ulicznego nie jest oczywiście niczym nowym, to, co nowe, to poczucie wyczerpania, końca epoki czy wręcz apokaliptycznego końca czasów.

Jesień buntów

Emmanuel Macron najpierw długo milczał przerażony sytuacją, potem wraz z rządem zaczął działać. Z jednej strony zaspokoił najprostsze materialne roszczenia żółtych kamizelek, odwołując m.in. podwyżkę podatku. Z drugiej strony robił wszystko, by zdelegitymizować ruch. W tym celu zorganizował wielką debatę narodową i zaprosił Francuzów, by w swych gminach spotykali się i dyskutowali o tym, co im leży na sercu. Jedną z konsekwencji debaty jest rozpoczęty niedawno panel obywatelski w sprawie klimatu. 150 wylosowanych Francuzów i Francuzek ma przedstawić propozycje, jak doprowadzić do redukcji emisji gazów cieplarnianych we Francji.

Dlaczego bogate miasta się buntują

Po roku cotygodniowe „sesje” uliczne żółtych kamizelek nie mają już tej energii co na początku. Pojawiają się jednak inne ogniska społecznego gniewu. Na 5 grudnia związki zawodowe i organizacje studenckie oraz uczniowskie zapowiedziały strajk generalny. Żółte kamizelki mają dołączyć. Sondaże pokazują, że Francuzi są wściekli, i to z wielu powodów. Dla 90 proc. powodem gniewu jest stan sektora publicznego, zwłaszcza szkół i szpitali; 85 proc. ma dość prekaryzacji życia dotykającej coraz więcej osób; 77 proc. wścieka się na afery z udziałem polityków; 75 proc. na brak postępu w walce z klimatem.

Jak pokazują doniesienia ze świata, Francuzi nie są odosobnieni dziś w swym gniewie, duch rewolty rozlał się na cały świat.

**
Tekst ukazał się pierwotnie na blogu autora Antymatrix.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Edwin Bendyk
Edwin Bendyk
Dziennikarz, publicysta, pisarz
Dziennikarz, publicysta, pisarz. Pracuje w tygodniku "Polityka". Autor książek „Zatruta studnia. Rzecz o władzy i wolności” (2002), „Antymatrix. Człowiek w labiryncie sieci” (2004), „Miłość, wojna, rewolucja. Szkice na czas kryzysu” (2009) oraz „Bunt Sieci” (2012). W 2014 r. opublikował wspólnie z Jackiem Santorskim i Witoldem Orłowskim książkę „Jak żyć w świecie, który oszalał”. Na Uniwersytecie Warszawskim prowadzi w ramach DELab Laboratorium Miasta Przyszłości. Wykłada w Collegium Civitas, gdzie kieruje Ośrodkiem badań nad Przyszłością. W Centrum Nauk Społecznych PAN prowadzi seminarium o nowych mediach. Członek Polskiego PEN Clubu.
Zamknij