Świat

Internet pomaga Ukraińcom się bronić. Gorzej, jeśli go zabraknie

Zmasowany atak rakietowy sił rosyjskich na infrastrukturę krytyczną pozostawił miliony Ukraińców bez prądu, wody i ciepła. Utrudniło to dostęp do internetu, który dla ukraińskiej obrony cywilnej jest absolutnie kluczowy.

Już wieczorem 22 listopada prezydent Wołodymyr Zełenski ogłosił przygotowanie na terenie całej Ukrainy „punktów niezłomności” – miejsc, w których skorzystać można z prądu, łączności komórkowej, internetu, wody i apteczki, a także się ogrzać. Kilka tysięcy takich punktów zaczęło już pracę m.in. w urzędach, szkołach, na posterunkach policji czy dworcach kolejowych. W części z nich zorganizowano przestrzeń zabaw dla dzieci czy warsztaty plecenia siatek maskujących i tworzenia świec okopowych dla wojska. Do inicjatywy dołączył także biznes: podobne usługi w ograniczonym zakresie oferują apteki, stacje benzynowe, restauracje czy supermarkety. Mapa „punktów niezłomności” dostępna jest w internecie i na bieżąco aktualizowana.

W sklepach z aplikacjami trenduje z kolei nowość w kategorii „styl życia” – apka Switło, która informuje o planowanych wyłączeniach prądu w konkretnych punktach Kijowa. Pomaga to Ukraińcom nie tylko zaplanować ładowanie powerbanków, ale również np. zorientować się, czy sklep albo inne miejsce, do którego wybiera się użytkownik apki, jest obecnie (prawdopodobnie) otwarte. Twórcy aplikacji pracują nad rozszerzeniem działalności na terytorium innych ukraińskich miast.

Od początku wojny rozmaite strony i aplikacje pomagają Ukraińcom zadbać o własne bezpieczeństwo. „Must have” dla każdego posiadacza smartfona stała się aplikacja Trywoha, która w pierwszym tygodniu działania zaliczyła dwa miliony pobrań. „Trywoha” to po polsku alarm – w tym przypadku alarm powietrzny. Kiedy zostaje ogłoszony, w kieszeni użytkowników apki rozlega się syrena, a kiedy się kończy – informuje o tym m.in. najbardziej bodaj rozpoznawalny głos tej wojny – głos Ołeksija Arestowycza, jednego z doradców prezydenta. Ów aktor i terapeuta od początku wojny gości na ekranach smartfonów i ze stoickim spokojem wyjaśnia obywatelom niuanse działań wojennych.

Trywoha informuje również o pobliskich walkach artyleryjskich czy ulicznych oraz – co do tej pory na szczęście nie miało miejsca – zagrożeniach radiacyjnych i chemicznych, a w dodatku podsuwa obywatelom instrukcje działania. To informacje bardzo cenne w miejscach, do których syrena alarmowa albo nie dociera, albo w których nie działa (na przykład dlatego, że nie ma prądu).

Drugą z najprzydatniejszych cywilom aplikacją jest Dija, która powstała jeszcze w 2019 roku. To coś w rodzaju mObywatela, tylko dużo bardziej rozbudowanego. W założeniu Dija miała być portfelem dokumentów tożsamości, ale i wirtualnym urzędem, w którym można założyć firmę czy zarejestrować urodziny dziecka. Dewizą nowo utworzonego wówczas Ministerstwa Transformacji Cyfrowej – twórcy aplikacji – stało się „państwo w smartfonie”, którym obdarowany miał zostać każdy nieposiadający takiego sprzętu obywatel. Resort ów objął Mychajło Fedorow, zaledwie 31-letni przedsiębiorca, technooptymista i autor udanej kampanii wyborczej Zełenskiego. To właśnie on – obok twórców serialu Sługa narodu (i stojącego za jego produkcją oligarchy Ihora Kołomojskiego) – przemienił w oczach opinii publicznej komika w uczciwego męża stanu.

Komik prezydentem? Pięć lat po Majdanie Ukraińcy dalej głosują na mniejsze zło

Odkąd zaczęła się pełnoskalowa wojna, za pomocą Diji można zgłosić państwu zniszczenie mienia, ubiegać się o grant na rozwój firmy czy poprosić o pomoc finansową (dotyczy to m.in. osób wewnętrznie przesiedlonych czy zamieszkałych na terenach okupowanych). Aplikacja służy również jako platforma edukacji zdalnej dla dzieci pozbawionych dostępu do szkoły. Za jej pośrednictwem można też wziąć udział w czymś w rodzaju referendum: na przykład na temat prawa do posiadania broni, wzoru wojennego znaczka pocztowego czy tego, kto zasiądzie w jury kolejnej Eurowizji (taki sposób rządzenia krajem obiecywał Zełenski już w swojej kampanii wyborczej).

Z Diją powiązany jest również telegramowy czatbot JeWoroh („jest wróg”), któremu obywatele mogą zgłosić lokalizację wroga, wrogiego sprzętu czy kolaboranta, a od czasu rozpoczęcia ukraińskiej kontrofensywy – także pozostawianych przez rosyjskie wojsko „podejrzanych przedmiotów” – np. min czy niewybuchów. Według Fedorowa z czatbota JeWoroh skorzystało do września 368 000 Ukraińców.

e-Ukraina − państwo w smartfonie

Do walki z Rosją Fedorow zorganizował także tzw. armię IT – grupę podłączonych do sieci wolontariuszy, do której może dołączyć każdy w Ukrainie i za jej granicami. Jej działania obejmują głównie ataki DDoS na rosyjskie strony internetowe – np. stronę Sbierbanku czy Roskosmosu. We wrześniu ukraińskiej armii IT udało się także – z pomocą grupy hakerów Anonymous – przeprowadzić cyberatak na system Yandex Taxi (rosyjskiego Ubera), co doprowadziło do zakorkowania Moskwy. Jednym z ostatnich jej sukcesów jest kradzież danych osobowych najemników walczących dla Grupy Wagnera (prywatnej firmy wojskowej powiązanej z rosyjskim wywiadem).

W porównaniu do osiągnięć rosyjskich hakerów nie są to oszałamiające sukcesy. Jeszcze przed wojną szacowano, że nawet 74 proc. pieniędzy wyłudzonych przez programy do wymuszania okupu (ransomware) trafiło w 2021 roku do kieszeni rosyjskich hakerów. W tym roku kremlowska „armia IT” przeprowadziła tysiące ataków przeciwko rządom, firmom, organizacjom humanitarnym i think tankom wspierającym Ukrainę. W maju prorosyjscy hakerzy zablokowali strony internetowe około pięćdziesięciu włoskich instytucji, w październiku udało im się zakłócić funkcjonowanie stron czternastu amerykańskich lotnisk. W środę – tuż po uchwaleniu przez Parlament Europejski rezolucji uznającej Rosję za państwo sponsorujące terroryzm – padła strona PE.

Cyberataki to jednak jedno z niewielu pól, na których Rosja góruje dziś w internecie nad Ukrainą. W poprzednich latach świetnie szło jej również z kontrolą narracji – rosyjska propaganda zdobywała serca nie tylko mieszkańców „ruskiego mira” (rosyjskiego świata, który według Moskwy obejmuje co najmniej terytoria byłego Związku Radzieckiego), ale i Europejczyków, pogubionych w świecie następujących po sobie kryzysów.

Dziś Rosja wciąż ma na tym polu pewne sukcesy (szczególnie dobrze idzie jej w krajach tzw. globalnego Południa, o czym alarmował ostatnio prezydent Francji Emmanuel Macron), jednak po 24 lutego zachodnie social media zdecydowanie „przejęli” Ukraińcy, skutecznie i oddolnie kreując na Facebooku, Instagramie i TikToku swój wizerunek nie tylko jako ofiar rosyjskiego terroru, ale również jako dzielnych, świadomych i – co dla PR-u nie mniej ważne – niepozbawionych poczucia humoru obywateli.

Już nawet Taliban wezwał Rosję do pokojowego dialogu. Taliban

Internet na szeroką skalę wykorzystywany jest również w samoorganizacji obrony cywilnej, na którą w dużej mierze składają się – mówiąc językiem trzeciego sektora – tysiące koordynowanych zdalnie projektów, wdrażanych przez miliony wolontariuszy (a przede wszystkim wolontariuszek) na terenie całej Ukrainy. Cyfrowo komunikują się ze sobą zarówno samopomocowe inicjatywy sąsiedzkie, jak i duże przedsięwzięcia w rodzaju pomocy w ewakuacji cywili czy dystrybucji darów. „Wszystko wisi na wolontariuszach” – zwykli powtarzać ukraińscy aktywiści (podobnie zresztą jak polscy w kontekście pomocy ukraińskim uchodźcom). Wolontariusze z kolei – wiszą na telefonach.

Ani cyfryzacja obrony cywilnej, ani weaponizacja internetu nie są oczywiście zjawiskami zupełnie nowymi – towarzyszą konfliktom zbrojnym od co najmniej piętnastu lat. Jednak w Ukrainie osiągnęły poziom, który – jak zauważa magazyn „Wired” – stanowi wyzwanie dla międzynarodowego prawa konfliktów zbrojnych, które wyraźnie odróżnia uczestników walk od cywili, obejmując tych ostatnich bezwzględną ochroną. Czy obywatel, który na bieżąco informuje swoje państwo o pozycjach wroga lub uczestniczy w cyberatakach na Rosję, wciąż jest cywilem? Czy został przez swoje państwo poinformowany o możliwych konsekwencjach swojego działania, np. o tym, że jeśli zostanie potraktowany jako szpieg, nie przysługują mu prawa jeńca wojennego?

Oczywiście w obliczu rozlicznych rosyjskich zbrodni wojennych tego rodzaju dylematy wydają się wyłącznie teoretyczne. Warto jednak zaktualizować napisane w analogowych czasach prawo, zwłaszcza że rosyjscy żołnierze urządzali już polowania na smartfony i zabijali cywili przyuważonych z telefonem w ręce.

Leonard: Obrazy docierające z Ukrainy przywołują II wojnę światową. Ale to wojna bardzo XXI-wieczna

Sukcesy Ukrainy na polu IT to żadna nowość – przed wybuchem wojny w tym sektorze pracowało według szacunków 300 tysięcy Ukraińców i odpowiadał on za 4 proc. PKB. Do najbardziej znanych wytworów ukraińskich start-upów należy Grammarly (świetny korektor pisania po angielsku – polecam) czy Reface (zabawka typu face swap). Według raportu globalnych umiejętności przygotowanego przez amerykańską spółkę edukacyjną Coursera Ukraina plasuje się w światowym top 10 w kategorii umiejętności technologicznych. Wynika to m.in. z tego, że kraj ten (podobnie jak wiele innych państw byłego bloku wschodniego) cieszy się wysokim poziomem edukacji matematycznej i technicznej.

Warto przy tym wspomnieć, że zarobki ukraińskich informatyków przekraczają trzy tysiące dolarów, a tym samym stanowią pięcio-, a nawet sześciokrotność pensji, na jaką może liczyć przeciętny obywatel. Tymczasem państwo ukraińskie i większość jego obywateli – przynajmniej przed wojną – nie miało z tego wszystkiego większych zysków, gdyż regulacje dotyczące działalności sektora IT są minimalne i nie wygląda na to, żeby miało się to zmienić – przynajmniej przy obecnej, libertariańskiej w duchu władzy.

Ukraińska branża IT kwitnie pomimo trwającej wojny, i to nie tylko ze względu na „produkcję wojenną” typu apki do sprawdzania alarmów powietrznych. Według danych stowarzyszenia IT Ukraine wzrost tego sektora w pierwszych dziewięciu miesiącach roku wyniósł 13 proc., a usługi informatyczne stanowią prawie połowę eksportowanych podczas wojny ukraińskich usług. A że o ukraińskim IT przy okazji wojny zrobiło się głośno, politycy u władzy traktują tę branżę jako receptę na poprawę światowej reputacji ukraińskiego biznesu, jak również na odbudowę gospodarki po wojnie.

„W ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy nauczyliśmy się przekształcać, łączyć, testować i uruchamiać zupełnie różne technologie z różnych dziedzin w możliwie najkrótszym czasie […] Używamy technologii, aby pokonać wroga i chronić ludzi” – mówił minister Fedorow podczas Międzynarodowego Forum Ekonomicznego, które odbyło się w Kijowie 17 listopada. I dodał, że gov-tech i military-tech [technologiczne projekty w sektorze publicznym i wojskowym – przyp. K.P.] to kierunki, w których Ukraina może stać się numerem jeden na świecie.

W swoim wystąpieniu Fedorow przebąknął również o tym, że Ukraina może być pierwszym krajem, który umożliwi małżeństwa i rozwody w metawersum (cokolwiek miałoby to znaczyć). Kilka tygodni wcześniej jego zastępca Ołeksander Borniakow ogłosił ponadto, że rząd pracuje nad przekształceniem Ukrainy w „największe centrum IT w Europie Wschodniej, z parkami przemysłowymi i własną Doliną Krzemową, skoncentrowaną na bezpieczeństwie”.

Czy stworzenie ukraińskiej Doliny Krzemowej wystarczy, by zapewnić godne życie masowym rzeszom ukraińskiego społeczeństwa – jest wysoce wątpliwe, a warto w tym miejscu przypomnieć, że obrona Ukrainy byłaby niemożliwa bez tych rzesz w jeszcze większym stopniu niż bez informatyków. Nie ma też żadnej pewności co do tego, że przeniesienie całego państwa do smartfona (według planów przedwojennych Dija miała de facto zastąpić urzędy do 2024 roku) w istocie wypleni wszechobecną w Ukrainie korupcję, co Zełenski obiecuje od początku swojej kadencji. Z drugiej strony IT to w Ukrainie bodaj jedyna duża branża w znacznej mierze wolna od łap oligarchów. No i stosunkowo łatwo do niej dołączyć – nawet bez znajomości i po publicznej szkole.

Ukraina: Słabe państwo inaczej niż dotąd zdefiniowało źródło siły [rozmowa z Edwinem Bendykiem]

Tego rodzaju pytania to jednak pieśń przyszłości, a z perspektywy walczących o przetrwanie Ukraińców – problemy dziś zupełnie nieistotne. Według danych Netblocks, firmy monitorującej globalną komunikację, po masowych bombardowaniach 23 listopada ruch w ukraińskim internecie osiągnął zaledwie 35 proc. w stosunku do poprzednich wyników. Kreml robi wszystko, aby złamać niezwykłą siłę ukraińskiego oporu i pozostawić cywili nie tylko w zimnie, głodzie i ciemności, ale i bez cennego dostępu do informacji.

Sprawę komplikuje fakt, że ukraińska łączność internetowa w dużej mierze zależy od kaprysów Elona Muska. Na początku wojny ów miliarder, zaindagowany na Twitterze przez ministra Fedorowa, zaoferował Ukrainie opracowany przez swoją firmę SpaceX system Starlink. Dziś satelitarny internet z ponad 22 tysiącami terminali – w większości zakupionych dla Ukrainy przez sojuszników, w tym USA, Wielką Brytanię i Polskę – umożliwia ukraińskiej armii np. sprawną obsługę dronów i błyskawiczne przywracanie łączności na deokupowanych, lecz wciąż ostrzeliwanych terenach. Służy też – a w pewnym sensie nawet przede wszystkim – obywatelom.

SpaceX płaci głównie za obsługę terminali (a i to nie w pełni), tymczasem w październiku okazało się, że i to chce zrzucić na Pentagon – a jeśli Pentagon nie chce – jak sugerowano w raporcie, który wyciekł do mediów – to SpaceX Ukrainie internet wyłączy. W tym samym czasie Musk zaapelował na Twitterze o zakończenie wojny na zbliżonych do kremlowskich warunkach. Na milionera spadła wówczas fala krytyki, pod wpływem której ogłosił, że nie wycofa się z finansowania obsługi starlinków.

Łaska technofeudała, czyli Elon Musk kroi Ukrainę

Pozostaje mieć nadzieję, że dobry pan nie zmieni zdania – łączność na tej wojnie jest ważna nie mniej niż chleb i woda. I znów, niby zawsze była – jednak w zupełnie inny sposób. Kiedyś komunikowali się ze sobą głównie minister z generałem albo – z dużymi trudnościami – partyzant z partyzantem czy sanitariuszka z sanitariuszką. A współczesnej Ukrainy w stopniu nie mniejszym niż wojsko broni ogromny, połączony ze sobą cyfrowo społeczny organizm.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kaja Puto
Kaja Puto
Reportażystka, felietonistka
Dziennikarka i redaktorka zajmująca się tematyką Europy Wschodniej, migracji i nacjonalizmu. Współpracuje z mediami polskimi i zagranicznymi jako freelancerka. Związana z Krytyką Polityczną, stowarzyszeniem reporterów Rekolektyw i stowarzyszeniem n-ost – The Network for Reporting on Eastern Europe. Absolwentka MISH UJ, studiowała też w Berlinie i Tbilisi. W latach 2015-2018 wiceprezeska wydawnictwa Ha!art.
Zamknij