Świat

Strzeżcie się miliarderów niosących w darze wolność słowa

Twitter nie ma być publiczną agorą ani królestwem wolności słowa. Elon Musk wyraźnie zapowiada: chce stworzyć najbardziej wartościowy produkt finansowy na świecie. Im bogatszy użytkownik, tym donośniejszy będzie jego głos.

Świat płonie. Ukraina maszeruje ku zimie na wojnie. Ceny szybują, opieka zdrowotna kuleje. Stany Zjednoczone i Brazylia oparły się faszyzmowi, ale Włochy spadły daleko na prawo. W tym kontekście śledzenie katastrofalnego przejęcia Twittera przez najbogatszego palanta świata może się wydać niepoważne. Co z tego, że portal stanie się zabawką w ręku bogatego panicza? Przecież od lat nie wydawał się niczym innym.

Szkopuł w tym, że bez rozmawiania nie rozwiążemy problemów tego świata, a media społecznościowe stanowią w naszych czasach platformę do debat. W swym najlepszym wydaniu są one odskocznią od prasy, która coraz częściej ląduje w rękach oligarchów. Tu obywatele świata mogą gawędzić, plotkować, żartować i wzniecać bunt; organizować się w nowe zbiorowości, odkrywać nowe tożsamości i poczucia własnego ja. A w swym najgorszym wydaniu – wszyscy wiemy.

Właśnie dlatego Twitter jest taki ważny.

Insulina za darmo, czyli na Twitterze bez zmian. Ściema goni ściemę

Niekoniecznie ze względu na swą skalę. Twitter co miesiąc ma 400 milionów aktywnych użytkowników. Dla porównania, na Facebooku jest ich 3 miliardy, na YouTubie 2,5 miliarda, na Instagramie 1,5 miliarda, a na TikToku miliard.

Nie chodzi też o wartość finansową. Od założenia w 2006 roku Twitter niemal co roku przynosi znaczne straty.

Więc dlaczego? Z jakiego powodu Elon Musk zapłacił 44 miliardy dolarów za prawdopodobnie piętnasty co do wielkości serwis społecznościowy? W przeliczeniu za każdego użytkownika zapłacił 100 dolarów.

Chodzi o to, że Twitter – zwłaszcza w niektórych krajach – stał się przestrzenią oficjalnej debaty politycznej. Tam skompromitowani politycy zamieszczają oświadczenia o dymisji. Tam dziennikarze dzielą się najgorętszymi tematami. Tam spierają się ludzie, którzy kiedyś pisaliby do gazet.

Elon Musk i kolonizacja Marsa, czyli Jezus, na jakiego zasługujemy

Spośród portali społecznościowych to właśnie na Twitterze publikuje się oficjalne wypowiedzi publiczne. A w porównaniu do reszty serwisów jego użytkownicy są raczej lepiej wykształceni, bliżej wieku średniego i często zajmują stanowiska, które wiążą się z pełnieniem jakiejś władzy. Dlatego posiadanie go na własność też daje swego rodzaju władzę: władzę zakreślania granic debaty publicznej.

Co twierdzi Musk

W liście napisanym wiosną tego roku do ówczesnego prezesa zarządu Twittera, dołączonym do pierwotnej oferty zakupu firmy, Musk deklarował: „Wierzę w jego potencjał jako platformy do korzystania z wolności słowa na całym świecie. Wierzę też, że wolność słowa to społeczny imperatyw niezbędny do funkcjonowania demokracji”. Dalej pisał: „Firma w swej obecnej formie nie będzie kwitnąć ani służyć temu imperatywowi społecznemu. Twitter wymaga przekształceń”.

Dobre pojęcie o tym, co Musk miał na myśli, dają jego wypowiedzi publiczne z ostatniego roku. Ponoć kiedy władze różnych krajów zwróciły się do niego o zablokowanie rosyjskich kanałów informacyjnych na obsługiwanych przez SpaceX satelitach (to jego firma kosmiczna), Musk odmówił, deklarując się jednocześnie jako „absolutysta wolności słowa”. Kilka tygodni później przeprowadził wśród swych obserwatorów na Twitterze ankietę: czy ich zdaniem serwis rygorystycznie przestrzega zasady wolności słowa. Na pytanie odpowiedziały dwa miliony ludzi, 70 procent zaznaczyło „nie”.

„Skoro Twitter de facto służy jako agora – odpowiedział na to Musk – nieprzestrzeganie zasad wolności słowa fundamentalnie podkopuje demokrację. Co robić?”

Trzy tygodnie później wpłynęła jego oferta wykupienia firmy (wówczas Musk posiadał już 11 procent udziałów). Wkrótce potem zatweetował, że Truth Social, twitteropodobna platforma założona przez Donalda Trumpa dla propagatorów teorii spiskowych, rasistów i bigotów wszelkich maści „istnieje, ponieważ Twitter ocenzurował wolne słowo”.

Podtekst był jasny. Zdaniem Muska różne kroki podjęte w ostatnich latach przez Twittera przeciwko dezinformacji, mowie nienawiści i namowom do przemocy, a szczególnie zablokowanie konta Donalda Trumpa, był błędem.

Rządy w firmie, nie tylko jako właściciel Twittera, lecz także jego dyrektor wykonawczy, Musk rozpoczął z hukiem na początku listopada. Rozwiązał zespół praw człowieka, zajmujący się ochroną użytkowników z całego świata prześladowanych za swoje wypowiedzi. Odezwały się głosy protestu ze strony ONZ, Amnesty International oraz Human Rights Watch. Z pracy wyrzucono też zespół odpowiedzialny za dostępność strony dla osób z niepełnosprawnościami oraz zespół doboru treści, istotny dla działań portalu przeciwko dezinformacji.

Fejki fejkami, ale kasa musi się zgadzać

Po tygodniu spędzonym w Kalifornii Musk poleciał do Nowego Jorku na godzinną rozmowę z miliarderem Ronem Baronem, przeprowadzoną na konferencji dla inwestorów. Tam też wyraził przekonanie, że Twitter mógłby stać się „najcenniejszą firmą na Ziemi”.

Twierdził, że „polityka moderacji treści się nie zmieniła; działania nienawistne wciąż są na Twitterze nieakceptowane”. Przyznał, że sam zadaje sobie pytanie: „Jak przekonać 80 procent Ameryki [o reszcie świata Musk widać nie myśli – przyp. aut.], może poza skrajną lewicą i skrajną prawicą, by dołączyło do tej cyfrowej agory, zaczęło wyrażać swoje opinie, wymieniać się poglądami, a czasem nawet zmieniać zdanie?”.

Zapytany o rasizm, odparł: „Jeśli będzie on nagminny, kto na takiej platformie zostanie?”. Dodał też, że „to ważne, by mieć cyfrowy plac publiczny, gdzie ludzie czują, że mogą swobodnie rozmawiać. Trzeba umożliwić im wybieranie, jakich chcą doświadczeń. Warto udostępnić wybór preferencji: otwarte zwarcie czy jednak kwiatki, ładne krajobrazy i inne takie”.

Zanim Rosja wystrzeliła rakiety, walczyły jej armie trolli

W dalszej części rozmowy Musk objaśnił, że proponowany przez siebie program Twitter Blue, w praktyce płatny serwis premium, uważa za rozwiązanie wielu mankamentów Twittera. „Jest wielki problem ze spamem, botami i trollami, organizacjami starającymi się manipulować opinią publiczną”. Jego zdaniem rozwiązanie polega na tym, aby „przekonać możliwie wielu zwykłych ludzi do subskrypcji za 8 dolarów miesięcznie”. Będzie to się wiązać z weryfikacją ich kont jako prawdziwych, żywych ludzi. Niezweryfikowane konta będą wciąż istnieć, ale treści przez nie publikowane stracą priorytet i znikną „tak jak wyniki na ósmej stronie wyszukiwarki Google”.

Potem opowiadał jeszcze więcej o swoich planach. Sugerował, zdaje się, że gdy uda mu się skłonić ludzi do płacenia za Twittera, będzie chciał uruchomić w portalu bardziej skomplikowane mechanizmy płatności.

Pojawiły się spekulacje, jak miałoby to działać. Zasadniczo pomysł polega bodaj na tym, że po podłączeniu kart płatniczych użytkowników do ich kont na Twitterze twórcy treści mogliby pobierać od nich opłaty w wysokości, dajmy na to, jednego dolara za obejrzenie filmiku. Pieniądze byłyby wpłacane na konto zarządzane przez Twittera, na którym rosłoby oprocentowanie. Serwis społecznościowy stopniowo zamieniałby się w swego rodzaju bank: startup finansowo-technologiczny, ale z gotową bazą 400 milionów użytkowników.

„Byłem jednym z najważniejszych współtwórców x.com, które stało się PayPalem” – przypomniał Musk Baronowi. „Wiem, jak stworzyć coś znacznie lepszego od PayPala. Już w lipcu 2000 roku stworzyłem plan moim zdaniem możliwie najbardziej wartościowego produktu finansowego na świecie. Ten plan będziemy realizować”.

Za publicznymi wypowiedziami Muska kryją się być może jakieś bardziej szemrane zamiary odzyskania znacznej sumy zapłaconej za portal – w ramach umowy, od której przecież początkowo chciał się wykręcić. Przychód Twittera pochodzi prawie wyłącznie z umiejętnego targetowania reklam, opartego na głębokiej wiedzy o użytkownikach. Oznacza to, że firma wchodzi w niezliczone konflikty wokół prywatności – wewnętrznie, a czasem nawet z władzami i urzędami państw.

W imię wolności słowa Elon Musk pogrąży Twittera

W kilku ostatnich dniach z pracy odeszła liczna grupa pracowników wyższego szczebla, odpowiadających za compliance [zgodność działania firmy z przepisami], prywatność i bezpieczeństwo. Akurat zbliżał się termin złożenia dokumentów do władz amerykańskich nadzorujących praktyki prywatności stosowane przez Twittera. Musk natomiast wymusza na programistach błyskawiczne opracowanie nowych produktów. Na spotkaniu z personelem 10 listopada nowy szef rzucił uwagę o możliwym bankructwie. Pojawia się sugestia, że od programistów wymaga się teraz „samodzielnej weryfikacji”, czy ich produkty stosują się do przepisów o prywatności, zamiast wykonywania standardowych testów.

Finansjalizacja

Nawet jeśli Muskowi uda się uniknąć śmiertelnej spirali bankructwa, którą mogą wywołać kolejni wycofujący się reklamodawcy, jego plan ma wiele oczywistych wad. Przede wszystkim trudno mu będzie nakłonić ludzi do płacenia za usługę, do której darmowości są już przyzwyczajeni – zwłaszcza teraz, gdy zwolnił znaczną część personelu odpowiadającego za jej jakość.

Wielu użytkowników Twittera w toku jego istnienia najbardziej przyciągała anonimowość. Najpowszechniej używa się go w Japonii (konto ma 46 proc. jej mieszkańców) i w Arabii Saudyjskiej (40 proc.). Zapytałem o tę popularność Twittera znawcę Japonii, Nevina Thompsona. Zwrócił uwagę, że w przeciwieństwie na przykład do Facebooka serwis nie wymaga podania prawdziwego nazwiska. „Mówiąc ogólnie, choć Japonia nie jest monolitem, wysoko ceni się tam prywatność” – skomentował.

Demokracja przegrywa internetowy wyścig zbrojeń

czytaj także

W Arabii Saudyjskiej potrzeba prywatności z oczywistych powodów jest jeszcze silniejsza. Sprawę komplikuje fakt, że do głównych inwestorów Twittera należy saudyjski książę Al-Walid ibn Talal.

Nawet jeśli użytkownicy zapiszą się do Twitter Blue, nawet jeśli Musk i spółka rozwiążą istniejący już problem wykupowania weryfikacji kont przez oszustów, zrzucenie botów na dno twitterowego feedu nie rozwiąże prawdziwego problemu tego serwisu. Większości kłamstw i nadużyć dokonują konta bezwstydnie działające pod prawdziwymi nazwami. Nie @xxxszczepionkitozlo123, ale @realdonaldtrump czy @FoxNews.

Firma staje więc przed tymi samymi ważnymi pytaniami co zawsze. Kogo wpuszczać? Kogo usuwać? Jakiego rodzaju wypowiedzi są akceptowane, a jakiego nie? Czy mogę nazywać osoby czarne słowem na „m”? A jeśli nie, co z innymi obelgami pod adresem setek innych mniejszości na świecie, łącznie ze słowami w różnych językach albo tymi, które w różnych kulturach znaczą skrajnie różne rzeczy?

Przestańcie mówić „Murzyn”. Serio

Jeśli nie będę używał żadnego z tych słów, czy mogę bez końca pomstować na kobiety niebiałe? Czy wolno mi publikować pornografię? Drastyczne obrazy zwłok? Zdjęcia cudzych dzieci bez zgody rodziców?

Czy mogę, tak jak uczynili to Trump i jego zwolennicy, wykorzystać Twittera do próby obalenia amerykańskiego rządu? Czy mogę, tak jak uczynili egipscy demokraci w 2011 roku, wykorzystać Twittera do próby obalenia rządu egipskiego? I kto decyduje, po której stronie tego rozgraniczenia stoi Wenezuela?

Jeszcze w zeszłym miesiącu na te publicystyczne pytania w dużej mierze odpowiadał rynek. Reklamodawcy pragnęli wystarczająco wielu kontrowersji, by potencjalni konsumenci na pewno korzystali z serwisu i widzieli ich produkty. Z drugiej strony nie chcieli, by ich posty kojarzyły się z paskudztwami niewłaściwego typu – niewłaściwego, czyli takiego, który zniechęci klientów.

Zdaniem pisarki i naukowczyni Sunny Singh przynosi to niepiękne skutki. „Jako kobiecie niebiałej – pisze Singh dla openDemocracy – doświadczenia w serwisie zawsze psuło mi dojmujące poczucie przemocy: nękanie związane z płcią, rasą i seksualnością było tam zawsze powszechne. Samą obecność w internecie osób należących do mniejszości od dawna uważa się za zaproszenie do wyzwisk”.

Ajatollah na Twitterze Muska. Wolność słowa – ale dla kogo?

Powołując się na teoretyczkę feminizmu Flavię Dzodan, Singh dodaje: „model Twittera opiera się na »teatrze okrucieństwa«. Tam obelgi i przemoc wobec osób historycznie marginalizowanych nie tylko wymierza się stale, wielokrotnie i nieprzerwanie, lecz także przedstawia jako rozrywkę dla publiczności, która coraz bardziej odwrażliwia się na zbiorowy sadyzm i jego skutki. W ostatniej dekadzie przerodziło się to w niemal doskonałe sprzężenie zwrotne: gwiazdy, dziennikarze i politycy wyrządzają krzywdę osobom marginalizowanym, przewodzą jej bądź do niej zachęcają – czy to w mediach tradycyjnych, czy społecznościowych – a następnie krzywda ta jest naśladowana i zwielokrotniana”.

Teraz zmieniło się to, że Musk został cesarzem i kupił amfiteatr. Nie może zdecydować, kto wygra walkę. Może jednak postanowić, jaką bronią wolno się posługiwać gladiatorom; czy kiedy zrobi się nudno, wypuścić kilka lwów; czy pod koniec igrzysk pokazać kciuk w górę, czy w dół.

Mówiąc jeszcze inaczej, najbogatszy człowiek na świecie – który, swoją drogą, wzywał wyborców do głosowania na Partię Republikańską w amerykańskich wyborach do Kongresu – wyznaczył siebie samego na redaktora naczelnego jednej z największych redakcji świata.

Ludzie Trumpa o krok od władzy w Kongresie. Tak działa polaryzacja

A cokolwiek powie o niezmienności zasad, na Twittera z powrotem dopuszczono sporo wcześniej zablokowanych kont. Trwają spekulacje, czy nie zostaną przywrócone inne konta – w tym profil Donalda Trumpa. [19 listopada 2022 roku Musk obiecał, że Trump wróci na Twittera – przyp. red.].

Efekty takich posunięć nie zaskakują. Przynajmniej część osób produkujących darmowe treści odeszła z Twittera, w tym gwiazdy takie jak Stephen Fry, Gigi Hadid, Whoopi Goldberg czy Jameela Jameel. Być może również nie dziwi fakt, że podążyli za nimi liczni reklamodawcy. Musk narzekał, że to „atak na wolność słowa”, jak gdyby jego firma miała prawnie zagwarantowane przychody z reklam.

Może skoro firma już pogrąża się w chaosie, cała sprawa umrze prędzej niż później.

Może, zwłaszcza jeśli dojdzie do realizacji tego bardziej libertariańskiego oblicza planu Muska, ludzie oddalą się od Twittera. Niekoniecznie będzie to gwałtowna zapaść, raczej powolny spadek liczby logujących się co tydzień osób i ograniczenie czasu tam spędzanego. Użytkownicy, zwłaszcza liberalni i lewicowi, odkryją, że coraz częściej śledzą apokalipsę na innych portalach; że aplikacji z niebieskim ptaszkiem już nie otwierają jako pierwszej po przebudzeniu. Być może na Twitterze, trochę tak jak na forum 4Chan, pozostaną nastoletni chłopcy, incele i trolle; faszyści, mizogini i działacze republikańscy.

Być może – jak powiedział mi Jim Killock z Open Rights Group – ta niewielka liczba najważniejszych użytkowników i użytkowniczek, którzy tworzą cenne treści, a nie tylko je konsumują, odchodzi już teraz. Akademiczki i inne ekspertki przenoszą się na serwisy takie jak Mastodon. „Subtelniejsi, ciekawsi ludzie idą tam” – stwierdził Killock. Treści, po które przychodzi większość, wytwarza zaledwie 1–2 proc. wszystkich kont. Twitterowa publiczność pójdzie więc tam, gdzie występują ich ulubieńcy. Killock przewiduje, że Musk „jest o parę kroków od wysadzenia tego wszystkiego w powietrze”.

Jeśli jednak tak się nie stanie i jeśli potraktujemy plan miliardera poważnie, wydaje mi się, że chce on dokonać czegoś jeszcze niebezpieczniejszego. Być może prawdziwym zagrożeniem nie jest porażka Muska, ale jego sukces.

Być jak Elon Musk. Mesjasz czy patoinfluencer kapitalizmu?

Jeśli naprawdę chce on przemienić „cyfrową agorę” w „najcenniejszy produkt finansowy świata”, to znaczy, że najważniejszą przestrzeń naszej demokracji zamierza związać jeszcze ściślej z rynkiem finansowym; prowadzić ją nie jako redakcję, ale jako bank – ze wszystkimi wynikającymi z tego niebezpiecznymi konsekwencjami. Co będzie, kiedy Twitter zacznie jednym pożyczać pieniądze, a innymi sprzedawać pakiety tych długów? Co będzie, kiedy ludzie spróbują na Twitterze zwrócić uwagę, że te produkty finansowe to oszustwo albo niebezpieczeństwo? Co będzie, jeśli pracownicy najwyższego szczebla „światowej agory” nie będą ekspertami w zarządzaniu portalem społecznościowym, ale w spekulacji cenami aktywów?

Jeśli Musk planuje wszystko zmonetyzować, to ostatecznie będzie oznaczać, że dostęp do jego placu publicznego będzie zależeć od możliwości wniesienia opłaty. Im bogatszy użytkownik, tym donośniejszy będzie jego głos. Libertarianie zafiksowali się na „rynku idei”, ale tak jak na każdym innym rynku chodzi tutaj o to, że najbogatsi stawiają na swoim.

Naprawić błędy przeszłości

Być może najważniejsza nauka, jaka z tego płynie, jest taka, że w ogóle nie powinniśmy byli pozwolić monopolom platformowym odgrywać tak istotnej roli w naszych demokracjach. Gdy BBC stworzyło iPlayera, dlaczego rząd brytyjski nie pozwolił na tej platformie prowadzić spotkań i debat dowolnym użytkownikom?

Dlaczego przepisy unijne – jak od dawna pyta Open Rights Group – nie wymagają, aby portale społecznościowe były ze sobą wzajemnie kompatybilne, tak samo, jak można bez problemu wysłać e-mail z Hotmaila do Yahoo czy dzwonić z jednej sieci komórkowej do drugiej?

Taką interoperacyjność zdaniem Killocka „należało zapisać w akcie o rynkach cyfrowych Unii Europejskiej. Należy interweniować w obronie inwestycji społecznej obywateli. Gdyby władze zajmujące się konkurencją miały wystarczająco werwy, tak by postąpiły”.

Macie dość polityki? O to chodziło

czytaj także

Dlaczego rządzący nie zainwestowali we wsparcie mieszanych modeli własności mediów społecznościowych, jak proponuje dr Martin Moore z King’s College London, zamiast pozwalać niczym nieskrępowanej finansjerze i kapitałowi oligarchów kupić sobie naszą sferę publiczną?

Otóż dlatego, że pojawienie się internetu zbiegło się ze szczytowym momentem neoliberalizmu. Zakładano wówczas, że rynek załatwi wszystko. Ten świat jednak uległ samozapłonowi. Wolne rynki doprowadziły do dominacji monopoli i umocnienia bogactwa oligarchów. W pierwszym roku pandemii dziesięciu najzamożniejszych mężczyzn świata podwoiło swoje majątki. Dziś stoimy więc przed innym wyborem: pozwolimy oligarchom zagrabić wszystko czy odzyskamy kontrolę?

**
Adam Ramsay jest redaktorem serwisu openDemocracy. Na Twitterze: @AdamRamsay.

Artykuł opublikowany w magazynie openDemocracy na licencji Creative Commons. Z angielskiego przełożyła Aleksandra Paszkowska.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij