Świat

Zalew śmieciowych informacji to także rodzaj cenzury

Wiemy, że dostęp do informacji to podstawa demokracji, dlatego odruchowo sprzeciwiamy się cenzorskim zapędom państwa. Dziś z równą powagą musimy podejść do problemu na pozór odwrotnego: nadmiaru śmieciowych treści.

Umberto Eco zauważył kiedyś, że istnieją dwa rodzaje cenzury. Albo, mówiąc ogólniej, dwa sposoby odcinania ludzi od ważnych i pożytecznych informacji.

Ten pierwszy, niejako tradycyjny, polega na zakazywaniu, ewentualnie przemilczaniu treści niewygodnych dla szeroko pojmowanych władz (najczęściej dla rządów, ale też korporacji czy grup lobbingowych). Drugi polega na zalaniu społeczeństwa taką masą informacji, być może błahych i bezsensownych, że to, co ważne, ginie w ogólnym chaosie – a więc staje się dla większości ludzi praktycznie niedostępne.

Z jednej strony mamy zatem celowo wprowadzony niedomiar treści, z drugiej – celowy nadmiar. Niby całkowicie sprzeczne działania, ale efekt społeczny, zdaniem Eco, może być podobny.

Antyklimatyczna krucjata w kolorze (Twitter) Blue

Znany niedomiar…

Niedomiar informacji jest problemem znanym i często dyskutowanym. I to nie tylko w odniesieniu do najbardziej klasycznego przypadku, czyli cenzury państwowej, ale także mniej oczywistych i jednoznacznych sytuacji.

Od co najmniej kilku lat toczy się zacięta dyskusja na temat moderacji treści w mediach społecznościowych. Czy zawieszenie konta Donalda Trumpa to decyzja biznesowa prywatnych firm, czy jednak rodzaj cenzury, skoro takie decyzje podejmują cyfrowi giganci, którzy zdominowali przestrzeń internetową? Już na temat tego jednego wydarzenia powstało całe multum tekstów – z perspektywy lewicowej, prawicowej, liberalnej, jakiej tylko chcecie. Można mieć w tej kwestii różne opinie, ale trudno uznać, że brak dyskusji i sporów na ten temat. A to przecież tylko wycinek szerszej debaty na temat tak zwanej kultury unieważniania (cancel culture), gdzie nawet w ramach samej lewicy można znaleźć różne opinie dotyczące tego zjawiska, włącznie z dyskusją, na ile jest ono realne.

Trochę mniej mówi się o problemie niedopuszczania do głosu w mediach głównego nurtu pewnych grup społecznych lub perspektyw, aczkolwiek i to nie jest zupełnie nieznany problem. Z tym zastrzeżeniem, że nie każdy rodzaj niedopuszczania do dyskusji spotyka się z równym zainteresowaniem. Znacznie łatwiej trafić na spór o to, czy głosy krytyczne wobec osób transpłciowych są uciszane, niż na dyskusję o tym, że osoby transpłciowe są niemal nieobecne w przestrzeni medialnej i nie mają zbyt wielu możliwości przedstawiania swojego punktu widzenia.

Kultura unieważniania to problem. Ale nie dla uprzywilejowanych [polemika]

Na najogólniejszym poziomie można się spierać o to, czy wszystkie te przypadki podpadają pod kategorię cenzury, czy może to słowo ma zastosowanie tylko do sytuacji, gdy swobodę wypowiedzi próbuje ograniczyć rząd lub podmiot o porównywalnej władzy. Tak czy inaczej, zawsze chodzi o rodzaj niedomiaru informacji, perspektyw, głosów. A większość osób, niezależnie od poglądów, intuicyjnie czuje, dlaczego ten niedomiar można powiązać z tematem cenzury.

Znacznie mniej intuicyjne jest natomiast przekonanie, że nadmiar informacji – przynajmniej pewnego rodzaju – może ostatecznie rodzić podobne problemy co niedomiar.

…i przemilczany nadmiar

Zacznijmy od prostej idei, która nie budzi większych kontrowersji niezależnie od poglądów politycznych. Społeczeństwo powinno być jak najlepiej poinformowane, a rzetelna i wiarygodna wiedza o świecie możliwie łatwo dostępna. Tak by ludzie nadal mogli spierać się na tysiące tematów, ale przynajmniej wychodzili w tych sporach od jakiejś bazy wspólnie podzielanych faktów. Jak wam się wydaje, na ile radzimy sobie z realizacją tego ideału?

Zaryzykuję tezę, że nie bardzo.

Dezinformacja to też groźny wirus

czytaj także

Nawet w dziedzinie faktów naukowych mamy problem, o czym świadczy pandemia i to, jak wielu ludzi powątpiewało w komunikaty płynące ze strony ekspertów i ekspertek. Zgoda, częściowo wynikało to z tego, że sami eksperci nie byli wszystkiego pewni (źródła pandemii, stopień skuteczności maseczek, liczba potrzebnych dawek szczepionki), ale sceptycyzm społeczny sięgał znacznie, znacznie dalej.

Albo spójrzcie na to, co stało się po ostatnich wyborach prezydenckich w USA. Spory polityczne między partiami są czymś normalnym w demokracji, ale to, że znaczna część obywateli nie uznaje wyniku wyborów, mimo braku dowodów na ich sfałszowanie, normalne już nie jest. A badania z końcówki 2022 roku pokazały, że aż dwie trzecie republikańskich wyborców nie wierzy w to, że Biden jest legalnie wybranym prezydentem.

Czy w którymś z tych przypadków problemem była klasyczna cenzura? Czy ludzie nie mieli dostępu do stacji telewizyjnych, gazet bądź portali internetowych przekazujących rzetelną wiedzę na temat pandemii bądź wyników wyborczych? Wręcz przeciwnie, z technicznego punktu widzenia ten dostęp był łatwiejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Problemem było raczej to, że równie łatwy dostęp – a nawet łatwiejszy, ze względu na częstą darmowość tego typu źródeł – mieli do niezliczonych teorii spiskowych czy zwykłych kłamstw.

I to nie jest tak, że ludzie muszą wierzyć w nierzetelne informacje: wystarczy, że zaczną wątpić w te rzetelne. Wyobraźcie sobie, że chcecie przekonać społeczeństwo, iż wybory prezydenckie w USA nie zostały sfałszowane. Wygrywacie tylko wtedy, gdy ludzie zaufają waszym informacjom. A teraz wyobraźcie sobie, że macie przeciwny cel. Wtedy sukces przyjdzie o wiele łatwiej, bo wygrywacie zarówno wtedy, gdy ludzie uwierzą waszym nieprawdziwym informacjom, jak i wtedy, gdy tylko uznają, że w sumie nie wiadomo, komu wierzyć: może wybory nie zostały sfałszowane, a może tak. Wystarczy zwątpienie.

Gra w rzetelność jest więc trudniejsza, a wszystkie najważniejsze wynalazki komunikacyjne z ostatnich lat – od mediów społecznościowych po sztuczną inteligencję – uczyniły ją jeszcze trudniejszą. Ich orędownicy zachwalali te wynalazki, mówiąc, że zwiększą ilość treści i ułatwią do nich dostęp. Ogólnie rzecz biorąc, mieli rację, ale do ich obietnicy było dopisane drobnym druczkiem pewne zastrzeżenie: najbardziej skorzystają na tym ludzie produkujący informacyjny chłam. W efekcie to, co ważne i wartościowe, stanie się trudniejsze, a nie łatwiejsze do odnalezienia.

Eco miał rację – nadmiar treści (w szczególności gdy są to treści śmieciowe) może nieść takie same skutki jak ich niedomiar.

Kurtka papieża, czyli jeszcze więcej kłopotów

Nie chodzi o to, by idealizować przeszłość jako krainę rzetelnych i wartościowych informacji. Propaganda rządowa i korporacyjna była kłopotem od samego początku powstania mediów. Rzecz w tym, że nie dość, iż nie rozwiązaliśmy żadnego z tych problemów, to dołożyliśmy sobie kolejne i nic nie wskazuje na to, abyśmy mieli zejść z tej drogi.

Weźmy wszelkie technologie związane ze sztuczną inteligencją. Chodzi mi nie tylko o wielkie modele językowe, o których teraz najgłośniej ze względu na popularność ChataGPT, ale też coraz większe możliwości generowania zdjęć i materiałów wideo.

ChatGPT o rzezi Woli: masakra czarnoskórych żołnierzy radzieckich dokonana przez powstańców

Kiedy w internecie wypłynęło zdjęcie papieża Franciszka w kurtce, wygenerowane przez sztuczną inteligencję, od razu pojawiły się słuszne obawy, że może czekać nas zalew tego typu podróbek, czasem o poważnych konsekwencjach politycznych. Zagrożenie sięga jednak dalej i raz jeszcze sprowadza się do wprowadzenia ogólnej konfuzji. Problem polega nie tylko na tym, że ludzie zaczną się nabierać na nieprawdziwe zdjęcia czy filmiki, ale też na tym, że gdy zobaczą jakiś prawdziwy materiał świadczący, powiedzmy, o korupcji znanego polityka, to stwierdzą: to pewnie podróbka wygenerowana przez sztuczną inteligencję.

A celowe fałszywki to tylko czubek góry lodowej, gdy mówimy o kłopotach związanych z nadmiarem treści. Mamy też przecież zalew informacji nie tyle nieprawdziwych, co po prostu błahych bądź głupich. Plotki o celebrytach, przemyślenia influencerów, wszelkiego rodzaju poradniki, w dodatku w większości podsuwane nam w clickbaitowym opakowaniu.

Dziennikarz Johann Hari w książce Stolen Focus słusznie wyłapuje polityczne konsekwencje zalewu informacji. Coraz trudniej nam się skupić przez dłuższy czas na jakimś problemie – nie tylko jako jednostkom, ale też ogólniej, jako społeczeństwu. A największe wyzwania polityczne – od nierówności społecznych po globalne ocieplenie – wymagają zdolności skupienia się na nich. Nie mogą funkcjonować na zasadzie tygodniowego newsa, który rywalizuje o uwagę z najnowszymi wyznaniami Dody albo perypetiami sędziego Marciniaka.

W poszukiwaniu rozwiązań

Jak sobie poradzić z problemem nadmiaru treści? Bądźmy szczerzy, na dziś nikt nie ma dobrej odpowiedzi, częściowo dlatego, że – przynajmniej w takiej skali – jest to nowe wyzwanie. Można się jednak pokusić o dwa ogólne spostrzeżenia.

Po pierwsze, przestańmy się zachwycać każdą obietnicą zwiększenia ilości treści lub ułatwienia możliwości jej produkowania. Wyróbmy w sobie społeczny odruch zadawania pytań: jaka dokładnie będzie to treść? Jak rozprowadzana? Kto będzie miał nad tym kontrolę?

Cyfrowy detoks nie istnieje. Dlaczego nie potrafimy zebrać myśli

Jeśli myślicie sobie „No, to jeden z tych pięknych pomysłów, które nie mają żadnych szans powodzenia”, to zwróćcie uwagę na obecną dyskusję wokół sztucznej inteligencji. Daleko jej do doskonałości, ale zarówno media, jak i politycy i ogólnie społeczeństwo są nastawieni do tej innowacji dużo mniej nonszalancko, niż byli kilkanaście lat temu do platform społecznościowych. To pokazuje, że mamy już zaczątki tego społecznego odruchu. Na przykład amerykańscy politycy wprost przyznają, że wyciągnęli wnioski z historii mediów społecznościowych. A w Unii Europejskiej zaczęto już mówić o obowiązku oznaczania treści wytworzonych przez sztuczną inteligencję.

Po drugie, trzeba się uczciwie zmierzyć ze źródłami nadmiaru śmieciowych informacji. Często powstają one bowiem nie spontanicznie, ale w wyniku stosowania określonych modeli biznesowych. Na przykład zalew dezinformacji związanej z globalnym ociepleniem był sponsorowany przez prawicowe organizacje i koncerny paliwowe. Uznały one po prostu, że to inwestycja, która im się opłaci. Z kolei potok trywialnych i clickbaitowych materiałów jest wynikiem wyścigu o naszą uwagę, którą platformy społecznościowe sprzedają następnie reklamodawcom.

Kłamstwa za darmo, prawda za paywallem

czytaj także

W tym kontekście warto przyjrzeć się niektórym pomysłom Nathana J. Robinsona, który proponuje publiczne (nie mylić z partyjnym) opłacanie twórców treści, co mogłoby wyciągnąć przynajmniej część z nich z wyścigu o kliki i reklamy. Trochę na wzór tego, jak państwo opłaca lekarzy w systemie publicznej ochrony zdrowia. Ktoś powie: naiwne. Może, ale jakie są inne pomysły? Poza bezradnym rozłożeniem rąk.

Nie bez powodu przywiązujemy tak dużą wagę do tradycyjnych sposobów cenzury. Wiemy, że dostęp do informacji to podstawa demokratycznego społeczeństwa. Dlatego z równą powagą powinniśmy podejść do problemu nadmiaru treści. Stawka jest ciągle ta sama: demokracja i nasza zdolność do rozumienia świata.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz S. Markiewka
Tomasz S. Markiewka
Filozof, tłumacz, publicysta
Filozof, absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, tłumacz, publicysta. Autor książek „Język neoliberalizmu. Filozofia, polityka i media” (2017), „Gniew” (2020) i „Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat” (2021). Przełożył na polski między innymi „Społeczeństwo, w którym zwycięzca bierze wszystko” (2017) Roberta H. Franka i Philipa J. Cooka.
Zamknij