Wielkie bagna, torfowiska czy błota przez setki lat budziły wyobraźnię modernizatorów, inżynierów, decydentów nowoczesnych państw. Ci traktowali je nieraz jako kolonię wewnętrzną – dziki, pozbawiony cywilizacji obszar, który należy zagospodarować. W II Rzeczpospolitej takim obszarem było Polesie.
Michał Sutowski: Choć dzisiaj wiemy wiele o bardzo złych skutkach ubocznych osuszania bagien, a wiele państw stara się ich dawne tereny przywracać do poprzedniego stanu, to chciałbym zapytać: czy wizja melioracji Polesia nie była na swój sposób, w ramach standardów epoki, całkiem ambitnym i sensownym projektem? Zwłaszcza w kraju, w którym dla milionów ludzi brakuje żyznej ziemi?
Dr Sławomir Łotysz: Może zacznijmy od końca, czyli tych „żyznych ziem”. Torf tak na prawdę nie jest żyzną glebą, a Polesie tylko z pozoru było krainą obfitującą w wodę – wielkość opadów rocznych w tym regionie to około 500 mm, a więc na granicy klimatu stepowego, coś jak współczesne, przesuszone tereny centralnej Polski, gdzie zdarzają się nawet burze piaskowe.
Skąd wobec tego legenda „poleskich bagien”, opowieści o wylewaniu rzek?
Problem podmokłości wynikał stąd, że Prypeć, będąca prawym dopływem Dniepru, miała za małą objętość, by odprowadzać wodę z wiosennych roztopów – płytka rzeka rozlewała się szeroko, stąd sezonowe powodzie. Ta rzeka, przypomnijmy, płynie mniej więcej przez środek Polesia. Na północ od niej śniegi leżą dłużej, a dopływy są dość spokojne i niewielkie. Co innego z drugiej strony, czyli na Wołyniu, gdzie dopływy są większe, a wiosna dociera wcześniej.
I co wtedy?
Wcześniej topnieją lody i śniegi, a cała woda spływa właśnie na północ w stronę Prypeci, gdy ziemia jest jeszcze zamarznięta, a na niektórych rzekach wciąż leży pokrywa lodowa. To wszystko powoduje gwałtowny przybór wód, których ziemia w ogóle nie wchłania lub jest nasączona tak bardzo, że w kilka dni powstaje tzw. pińskie morze. W okresie marca-kwietnia Prypeć nie może odprowadzić tyle wody, a teren jest płaski, więc rzeka się rozlewa.
Czyli wszystko znajduje się nagle pod wodą?
Bardzo wymownie przedstawił ten obraz Wincenty Pol w swojej sztuce z 1868 roku, zatytułowanej po prostu Powódź: wezbrane fale zabierają cały dorobek Poleszuków razem z ich krowami. Ci rok do roku wypatrywali fali powodziowej z południa i jeśli przeoczyli powiewy ciepłego wiatru z Wołynia, to spływali razem z dobytkiem.
Rozumiem, że stąd brał się stereotyp, że skoro to są bagienne, podmokłe tereny, to tam jest masa wody, trzeba ją odciągnąć i będziemy mieli żyzne ziemie?
Tak, bo skoro tyle szuwarów czy tataraku tam rośnie, to jeśli wody będzie mniej, ziemia będzie w sam raz do wysiania zboża. Tylko, niestety, prawda była inna…
A kiedy to byłaby prawda? Przecież bagna w wielu miejscach osuszano, żeby uzyskać ziemię rolną.
Mokradła są różne. W dolinach rzek, gdzie są mady, czyli gleby powstałe z nawarstwiających się osadów rzecznych – to co innego. Na Polesiu też takie są, nanoszone przez południowe dopływy Prypeci, i tam też teren był żyzny, tylko bez szans na uprawę bez regulacji rzeki, bo woda stała zbyt długo. W dolinach Poleszucy nie uprawiali nic, bo to są łąki zalewowe. Z kolei ziemniaki i zboże uprawiali jedynie na piaszczystych ostrowach, jakby wyspach wznoszących się nad otaczającymi je mokradłami.
Ale np. w Dolinie Noteci to się udało – osuszyć mokradła i osadzić tam rolników.
Tak, i jeszcze w iluś miejscach w Europie, ale na Polesiu to się nie mogło udać. Bagna w dolinach rzek są najżyźniejsze, ale na wzniesieniach to zupełniej inna sprawa – na Polesiu tzw. torfowiska wysokie tworzył głównie torfowiec sphagnum, który bardzo zakwasza swoje środowisko.
Czyli nawet jak się wykona meliorację, to ziemia nie będzie tam rodzić?
Albo bardzo słabo. W okresie międzywojennym torf wysoki był uważany za glebę, której uprawiać się w sposób ekonomiczny nie da, bo był tak zakwaszony. Żeby to w ogóle było wykonalne, trzeba go bardzo intensywnie nawozić.
Parlament Europejski poświęcił przyrodę, by zadowolić lobby rolnicze i leśne
czytaj także
Wtedy już to wszystko wiedziano?
Wiedziano w Holandii, Niemczech i Skandynawii, i stamtąd Polacy czerpali wówczas inspiracje. Odbywały się kongresy melioracyjne, wiedza przepływała w różnych kierunkach. Ale wiedzę zdobywano również w kraju, w stacjach badawczych, m. in. w Sarnach na Wołyniu . Budowano tam domki torfowe, czyli coś w rodzaju szklarni, gdzie wysiewano zboże i inne rośliny uprawne w wazonach, do których podawano różne składniki w różnych kombinacjach i sprawdzano, co jakie daje plony.
Skoro tę ziemię badano niejako w boju, to jak były możliwe te wielkie plany osuszenia Polesia i osiedlania tam setek tysięcy – a Leon Wasilewski, człowiek z samego centrum obozu piłsudczykowskiego, pisał wręcz o milionach – rolników?
Faktycznie, ta wielka, – jak się zdawało – pustka rozpalała wyobraźnię polityków, generałów, inżynierów, naukowców… Dopóki nie zbadano Polesia dokładniej, wydawało się, że może pomieścić miliony. Żeby jednak osiedlić tam tych ludzi, należało te ziemie najpierw osuszyć. Innymi słowy, bez melioracji mokradeł, nie było mowy o ich skolonizowaniu, czy – jeśli sięgnąć do ówczesnej retoryki – o ich kolonizacji. Nie raz i nie dwa w odniesieniu do Polesia padało właśnie to określenie, że to taka nasza wewnętrzna kolonia.
To był pomysł w duchu projektów Ligi Morskiej i Kolonialnej?
Idea leżąca u podstaw była ta sama, tzn. że gdzieś trzeba pomieścić nadmiar ludzi, których uważano za zbędnych, zwłaszcza ze wsi, którzy emigrując z kraju, wywożą nie tylko majątek, ale przede wszystkim osłabiają „siły witalne” narodu. Ale akurat działacze Ligi nie byli szczęśliwi z tego powodu, że sprawa melioracji Polesia nabiera coraz większego znaczenia w planach państwa polskiego, bo w pewnym sensie podważało sens ich zabiegów o pozyskanie kolonii zamorskich, czy to w Afryce, czy w Ameryce Południowej.
„Upchnąć ludzi zbędnych”, czyli bezrobotnych i bezrolnych – to nasuwa na myśl hasło „ziemia bez ludzi dla ludzi bez ziemi”. Tyle że na Polesiu byli już ludzie.
Oczywiście, Polesie to kraj Poleszuków, ale Poleszucy byli przez władze traktowani jako prosty, dziki lud żyjący w rytmie wyznaczonym przez bagna, z tożsamością czysto lokalną, niepiśmienny. Określenie „lud o bardzo niskiej kulturze lub pozbawiony jej wcale” nie pochodzi z prasy endeckiej czy sanacyjnej, tylko z oficjalnych dokumentów resortowych. Poleszuka ukazywano jako dzikiego przede wszystkim dlatego, że nie umie opanować przyrody, że uległ jej.
Bo go ciągle woda zalewa?
Tak, i brodzi po kolana w bagnie, komary go żrą, a przez to jest smutny, nieszczęśliwy i tępy. Ten wizerunek denerwuje mnie strasznie, bo mój dziadek był Poleszukiem. Ale poza tym, że jest obraźliwy i kolonialny, to też rodził określone konsekwencje polityczne.
Co to znaczy?
Jeśli piszemy o mieszkańcach jakiegoś terenu, że nie potrafią nad nim zapanować, że słabo gospodarują i reprezentują niski poziom cywilizacyjny i kulturowy, to przyznajemy sobie niejako moralny argument, żeby tych złych gospodarzy stamtąd wyrugować, albo skolonizować narzucając im nie tylko styl gospodarowania, ale i kulturę. Co więcej, dla nowoczesnego państwa to jest wręcz wstyd, że pozwala utrzymywać taką dzicz pośrodku własnego terytorium. Dodam, że tego argumentu pośrednio używali Sowieci w 1939 roku – że „pańska Polska” nie potrafiła zanieść na te ziemie cywilizacji.
Ta kolonialna opowieść o dzikim, prostym ludzie ma swój pozytywny rewers: że to są ludzie samowystarczalni, że żyją w zgodzie z naturą i przestrzegają jej praw. Pan jednak wskazuje, że to nie było takie proste, bo np. wyżywienie poleskich zwierząt było po prostu niedostateczne. I że Poleszucy jednak utrzymywali relacje gospodarcze z tzw. resztą świata.
Zacznijmy od tego, że bydło było filarem tradycyjnej gospodarki poleskiej. Pasło się na łąkach bagiennych, a zbieranie siana na zimę, koszenie różnych rodzajów trawy w różnych okresach – to była podstawa gospodarowania Poleszuka przez okrągły rok. Potrzebne było całe know-how, co można zwieźć przy danym stanie wód: część schła na stogach wznoszonych na palach i zwożono ją dopiero, gdy zamarzły bagna, na saniach – tak jak mój dziadek pochodzący z Berezy Kartuskiej. Obornik z kolei służył do nawożenia bardzo przecież jałowych, piaszczystych ostrowów tam, gdzie można było posadzić ziemniaki, zasiać trochę żyta czy owsa.
czytaj także
Czyli jednak zamknięta gospodarka?
Nie do końca, bo przepędy ukraińskiego, stepowego bydła na rynki petersburskie i
moskiewskie zahaczały właśnie o Polesie. Krowy tam zimowały i zostawiały przy okazji dużo obornika, co zwiększało żyzność całego obszaru. Potem jeszcze pojawił się przemysł
gorzelniany, który bazował na ziemniakach, a odpady z gorzelni szły na paszę. Z kolei sami Poleszucy pędzili swoje bydło do Warszawy, na praski targ wołowy. Było tańsze, bo też mniej rosłe i umięśnione niż stepowe, niemniej dzięki jego sprzedaży hodowcy mogli wrócić do siebie z zakupionymi towarami przemysłowymi, narzędziami, etc. I tak to się jakoś kręciło, ale skłamię, jeśli powiem, że w idyllicznej
równowadze i harmonii z naturą.
A dlaczego?
W latach 20. i 30. polscy zootechnicy badali poleskie bydło pod kątem hipotezy, że to jest jakaś osobna rasa – zastanawiano się, czy po osuszeniu mokradeł będzie można oprzeć hodowlę na tej rdzennej odmianie, czy raczej sprowadzi się wysokowydajne rasy z innych części kraju. No i na podstawie badania skór i kości okazało się, że to są zwykłe krowy, tyle że chronicznie niedożywione.
Jak to się ma do stereotypu, że taka gospodarka nie przynosi może wielkich plonów ani wydajnej produkcji, ale nie jest rabunkowa?
Badacze międzywojenni dochodzili do wniosku, że na Polesiu została przekroczona pojemność populacyjna pogłowia bydła. Krótko mówiąc, nie można było aż tak wielu krów hodować bez naruszenia równowagi – gdyby było ich mniej, no to nie byłyby niedożywione.
Ale czemu ich tyle wyhodowano? Skoro to nie była rabunkowa gospodarka kapitalistyczna ani socjalistyczna?
Na pewno wielką rolę grały tradycyjne czynniki statusowe – bo dobry gospodarz to ten, co ma dużo krów. Poleszucy rzadko je sami zjadali, raczej hodowali na handel, zresztą mówili na bydło tawar, co wskazuje właśnie na jego handlową funkcję. Z jednej strony bardzo je kochali, co podkreśla np. Maria Rodziewiczówna w Różach panny Róży z 1938 roku, z drugiej strony to bydło trzymano w tak straszliwych warunkach, na co przeszło wiek wcześniej zwrócił uwagę Ignacy Benedykt Rakowiecki, że im niekiedy „kopyta zupełnie odgniwały”
Czyli opowieści o nędzy na Polesiu, tak jak o nędzy galicyjskiej – były jednak prawdziwe?
Nie wszędzie było tak samo, a sytuacja zmieniała się w czasie. Co uderza w relacjach osób wędrujących po Polesiu w latach 50–60. XIX wieku to ich doniesienia o bogatych chłopach – przybysze byli zaskoczeni widząc gospodarzy mieszkających w dużych chatach.
Bo po prostu na tym Polesiu też istniały hierarchie społeczne, a nie żadna wspólnota pierwotna równych?
Oczywiście, przy czym były to hierarchie mierzone głównie ilością bydła i trzody chlewnej. Im jednak bliżej końca XIX wieku, a już tym bardziej w międzywojniu, tym częściej dowiadujemy się o coraz większej nędzy. Opisy ukazują nam biedniejącą społeczność.
To zmiana tonu opisu czy rzeczywiście zachodziła pauperyzacja?
Odpowiedzi na to pytanie należy szukać w pracach etnografa Józefa Obrębskiego, który w latach 30. prowadził badania na Polesiu. Obrębski opowiada mianowicie o kryzysie miejscowej kultury, który trwał już w najlepsze pod koniec XIX wieku, a którego przejawem był rozpad tzw. wielkiej rodziny, a w konsekwencji rozluźnienie obyczajowe i gwałtowny wzrost liczby ludności. W rezultacie doszło do dezorganizacji tradycyjnego systemu gospodarczego.
Betonoza jest już niemodna, czas na patorewitalizacje przyrody
czytaj także
Ludzi przybyło, ale zasobów niekoniecznie?
Wyobraźmy sobie, że tym określonym środowisku, niezbyt żyznym i mało produktywnym, o stosunkowo niewielkiej pojemności demograficznej, w ciągu zaledwie kilku dekad dochodzi do podwojenia liczby ludności. Pól uprawnych czy łąk nie przybyło, ziemia nie stała się żyźniejsza. Wzrost populacji przy wciąż tradycyjnych metodach gospodarowania sprawił, że bariera ekologiczna została przekroczona. Najbardziej odbiło się to na lasach. Bo Poleszucy jeszcze w okresie międzywojennym prowadzili tzw. gospodarkę żarową: poletko już nie rodzi, więc idę do lasu, ociosuję drzewa, one usychają i podpalam to wszystko. A tam, gdzie ogień wypali las, sieję zboże – etnograf Kazimierz Muszyński widział takie wypalone cmentarzyska, ozdobione dymiącymi kadłubami drzew, podobnymi do urn.. A drugi element, związany z hodowlą coraz bardziej licznego bydła, to presja na same bagna.
To znaczy?
Poleszucy gospodarowali w ten sposób, że mieli swoje łąki bagienne, ale też mogli kosić cudze łąki zostawiając część siana dla właściciela, a część zabierając dla siebie. Rozpływali się wzdłuż kanałów i rzek docierając coraz dalej, więc z czasem na Polesiu nie dało się już znaleźć bagien niewykorzystywanych gospodarczo, bo wszystkie były koszone lub służyły za pastwiska, jeżeli się tylko dało. Z tych między innymi powodów pojawiły się w II Rzeczpospolitej pomysły utworzenia parku natury na Polesiu – nestorzy walki o ochronę poleskiej przyrody, tacy jak Stanisław Kulczyński, głosili, że trzeba, owszem, pozwolić osuszyć mokradła, żeby tam skierować presję demograficzną, zamiast na lasy, które ginęły w szybkim tempie.
Przekształcanie Polesia i osiedlanie tam nowych mieszkańców motywowano różnie: bo potrzebujemy żyznych terenów pod uprawę dla ludzi z przeludnionej wsi, bo musimy zrobić to samo co Niemcy nad Notecią zrobili z nami, czyli wbić „polski klin” osiedleńców między Białorusinów a Ukraińców, a po trzecie – bo państwo musi się wykazać aktywnym zagospodarowaniem przestrzeni: nad morzem buduje port, to na wschodzie powinno osuszyć bagno. Który powód był najbardziej nośny w II Rzeczpospolitej?
Trudno wskazać, co było tym najważniejszym celem, wszystkie składały się na jeden obraz państwa nowoczesnego i silnego, które dobrze gospodarując na własnym terytorium potwierdza niejako swoje moralne prawo do niego. Podobne narracje o ujarzmianiu natury można było wówczas usłyszeć w wykonaniu Mussoliniego czy Stalina.
Rozumiem, że prace inżynieryjne za publiczne pieniądze to miał być złoty interes dla różnych krewnych i znajomych królika, czyli kolejnych rządów II Rzeczpospolitej?
Do tego etapu nie zdążyli dojść, choć zapewne działyby się cuda, gdyby te wielkie wizje zaczęto realizować. W pierwszym okresie po odzyskaniu niepodległości tylko niewielkie pieniądze poszły na doraźne prace remontowe kanałów wykonanych jeszcze za czasów carskich, przez tzw. Ekspedycję Zachodnią generała Józefa Żylińskiego, bo zdążyły pozarastać, a tereny wokół znów były zawilgocone. Oczywiście nie postrzegano tego jako pożądanej „renaturyzacji”, tylko symptom nieudolności gospodarczej władz carskich. Lata I wojny światowej i rewolucyjnej zawieruchy też swoje zrobiły – wielkim zmartwieniem były np. druty kolczaste, które powodowały jeszcze szybsze tamowanie przepływu w tych kanałach, które jeszcze działały.
To wszystko, tzn. te prace odwadniające miało prowadzić państwo?
Melioracja wielkiego obszaru to jest ogromne zadanie i do tego wielopłaszczyznowe. Państwo w takich sytuacjach odpowiada na ogół za regulację głównych rzek i budowę oraz utrzymanie kanałów podstawowych, czyli inaczej magistralnych. Za resztę, czyli budowę kanałów niższego rzędu i rowów mieli płacić właściciele gruntów, i ta zasada obowiązuje właściwie do dzisiaj. W praktyce, od początku istnienia II Rzeczpospolitej trwały ciągłe spory o to kto, w jakich proporcjach i na jakich zasadach miał się do tych melioracji dokładać.
Ile to wszystko miało kosztować?
W połowie lat 20., gdy po raz pierwszy podjęto próbę oszacowania kosztów melioracji Polesia, uznano, że potrzeba na to 400–500 mln złotych. Czyli tyle ile kosztowało zbudowanie portu i miasta w Gdyni. Przy czym mówimy tylko o kanałach magistralnych i regulacji rzek; koszt szczegółowych melioracji przez indywidualnych mieszkańców, właścicieli, związki gminne itp. to pewne drugie tyle.
Osuszyć teren to jedno, przesiedlić tam ludzi to drugie. Czy to się mogło w ogóle udać?
Przedsmak tego, jak mogłoby to wyglądać, mieliśmy w Staniewiczach, czyli w wiosce pokazowej, wzorcowej, nazwanej notabene na cześć ówczesnego ministra reform rolnych, Witolda Staniewicza. To był eksperyment, gdzie chciano przetrenować wszystkie aspekty nie tylko samej melioracji, ale też metod gospodarowania i strategii inżynierii społecznej: zachęcenia do przyjazdu i ściągnięcia ludzi, którzy mogliby tam gospodarować.
czytaj także
I jak wyszło?
Zabrano się do dzieła nie od tej strony, co trzeba. Przykładowo w Niemczech, jeśli w tamtym czasie prowadzono osadnictwo na odwodnionych torfowiskach, wymagających ścisłego reżimu nawożenia, grunty dzierżawiono i można było taką dzierżawę wymówić, jeśli rolnik źle gospodarował. U nas osadnik stawał się właścicielem i trudno mu było cokolwiek narzucić, to raz. Dwa, że nawozić na torfach trzeba nie tylko umieć, ale jeszcze mieć za co. Ludzie ulegli namowom i propagandzie: jedź, gospodaruj, bądź forpocztą polskości na wschodzie! Powyprzedawali majątki w Wielkopolsce, gęsto zaludnionej, gdzie ceny ziemi były najwyższe, a potem okazało się…
Że tam nic nie rośnie?
Nie rosło, jeśli się nie nawoziło. A nie nawożono, bo raz, że nie osadnicy nie mieli takiego nawyku, a dwa, że nawozy były drogie. Urzędnicy rozważali nawet nawożenie pól bez zgody i wiedzy rolników, a później doliczanie kosztów nawozu do hipoteki. Było tam wiele dramatów ludzkich, bankructw i przypadków utraty majątku. Urzędnicy państwowi namawiali do wyjazdu, ale obietnica okazała się fałszywa.
Nawet w tych „wzorcowych” Staniewiczach?
Właśnie tam! To była propaganda. Wszystko robiono na pokaz, nic dziwnego, że Staniewicze zużywały tyle nawozów, co całe województwo poleskie. To było miejsce, którym rząd chciał się chwalić, organizowano tam wycieczki, ale koniec końców dotarło tam pewnie więcej ministrów i posłów na Sejm niż osadników.
A kto wpadł na pomysł, żeby na Polesiu osiedlić Żydów?
Wszystko wskazuje na to, że jako pierwszy zasugerował takie rozwiązanie wysłannik amerykańskiego Kongresu, Henry Morgenthau, który w 1919 roku zjawił się na Polesiu. Przyjechał do Polski, by zbadać okoliczności pogromów ludności żydowskiej, do jakich doszło m.in. w Pińsku. Zasugerował wtedy, czy nie można by Polesia osuszyć i osiedlić tam właśnie ludności żydowskiej, aby w ten sposób pomóc wyrwać się jej z biedy. Prasa żydowska w kraju podjęła temat, sugerując możliwość zaangażowanie się w tę inwestycję kapitału żydowskiego z Ameryki. Warunkiem było przeznaczenie części osuszonej ziemi dla rolników-Żydów. W 1931 roku polski konsul w Nowym Jorku Tytus Filipowicz prowadził nawet w tej sprawie rozmowy, obiecując przychylność rządu dla takiego planu, jednak szybko się z tej obietnicy wycofano. Pomysł oprotestowała zarówno endecja jak i sanacja, widząc w tym zamach na ostatni bastion polskości – ziemię.
To tylko upał: 6 powodów, dla których możecie dać se luz z katastrofą klimatyczną
czytaj także
Obok zwolenników melioryzacji Polesia nie brakowało też lobby przeciwników, z potężnym w II Rzeczpospolitej wojskiem na czele. Czy armia liczyła, że Sowieci potopią się na poleskich bagnach, więc dlatego nie warto ich osuszać? Czy zakładano, że część województw wschodnich powinna zostać tak dzika i zabagniona, jak to tylko możliwe?
Spędziłem wiele tygodni w Centralnym Archiwum Wojskowym, ale nie widziałem ani jednej mapy Polesia, pokazującej granice strefy, w której zakazywano wszelkich robót melioracyjnych oraz wycinania lasu. Wokół przebiegu takiej linii trwały zresztą ciągłe spory pomiędzy Sztabem Głównym a Inspektoratem Armii. Wiemy też, że apetyty wojska w tej kwestii sukcesywnie rosły, bo najpierw to było około 50 kilometrów przy granicy z ZSRR, a w latach 30. to się rozciąga niemal do Bugu. Znalazłem dokument, w którym ministerstwo rolnictwa zgłaszało pretensje, że wojsko nie pozwala modernizować urządzeń hydrotechnicznych nawet w tych słynnych Staniewiczach położonych około 100 kilometrów w linii prostej od granicy: my tu inwestujemy, wizytówka ministerstwa, a wy nie pozwalacie stworzyć warunków do gospodarowania, skazujecie ich na wegetację. I jakiż to ma być projekt pokazowy?
A czy takie przeszkody terenowe mogły utrudnić najazd ze wschodu?
Ówczesne plany obrony zakładały, że mokradła i las to zapora znacznie utrudniająca posuwanie się wojsk. Ale tu były dwa problemy, a nawet trzy problemy. Po pierwsze, poleskie lasy to na ogół dość rachityczne sosny, które stosunkowo łatwo może złamać nawet lekki czołg. Sowieci trenowali taki wariant podczas ćwiczeń poligonowych, o czym zresztą wprost pisali w swojej prasie wojskowej, czytanej oczywiście przez naszych sztabowców. Po drugie, Armia Czerwona co najmniej od połowy lat 30. dysponowała amfibiami, o czym nasz sztab też wiedział. A taką amfibią można było pokonać teren podmokły, nieprzejezdny dla czołgu. Po trzecie w końcu, każdego lata do sztabu docierały informacje, że to czy inne bagno, oznaczone na mapach jako nieprzejezdne, wyschło do tego stopnia, że można je pokonać bryczką lub samochodem. Cała ta zatem koncepcja obrony wschodniej granicy polegająca na tym, że pozostawiamy ją w stanie naturalnym powoli się rozpadała. Nie uwzględniała bowiem zachodzących zmian, ani tych w technice wojskowej, ani tych środowiskowych.
Można podsumować, że osuszenie bagien Polesia i zasiedlenie ich rdzennymi Polakami to była wizja z wielkim rozmachem, konkretne projekty były już bardzo ograniczone, a realizacja wyłącznie pokazowa – nie zdążyliśmy, to nie było właściwe miejsce, nie potrafiliśmy? Włosi jednak osuszyli swoje bagna pontyjskie i założyli na nich Littorię.
To nie ta skala: nawet dla dużego państwa przemysłowego w rodzaju Włoch odwodnienie bagien pontyjskich było dużym zadaniem, a one miały wielkość niecałych 80 tysięcy hektarów, kawałek jednego powiatu poleskiego. U nas do osuszenia mogło być nawet 1,5 mln hektarów, czyli blisko 20 razy więcej. A cały obszar działania Biura Projektu Melioracji Polesia to było około 5 mln ha, wliczając województwa przyległe, bo też osuszenie miało wywrzeć efekt na taki obszar.
A co na to nasi… sąsiedzi?
Na niezdecydowanie polskiego państwa, i inżynierów, i decydentów, wpływał też fakt, że nie wiadomo było, jak się zachowają Sowieci. Długo panowało przekonanie, że Polesia nie da się osuszyć, jeżeli regulacja Prypeci nie rozpocznie się od Dniepru. Bo skoro wyobrażano sobie, że z Polesia należy, kolokwialnie mówiąc, spuścić wodę, to wypadałoby najpierw obniżyć wysokość Prypeci w punkcie granicznym o jakiś metr. A żeby to zrobić, proces prostowania rzeki trzeba by zacząć w głębi terytorium ZSRR.
A bez tej współpracy?
Obawiano się, że jeśli Sowieci wezmą się za regulację dolnego biegu Prypeci po tym, jak Polacy odwodnią Polesie, to dojdzie do rozregulowania całego systemu i niekontrolowanego spływu wody. A to mogło się skończyć katastrofą. Próby poszukiwania porozumienia podejmowano po obu stronach granicy, ale wzajemna nieufność była tak wielka, że zwolennikom współpracy przyszywano łatkę zdrajcy.
Czyli mamy wiele powodów, żeby jednak Polesia nie osuszać: kwestię potencjału gospodarczego, ZSRR na wschodzie – a na koniec się jeszcze okazuje, że w sumie nie ma po co tego robić, bo to wcale nie są tak atrakcyjne ziemie?
No właśnie, można było wydać ten miliard złotych, tylko ilu osadników znalazłoby tam dom? Leon Wasilewski pisał enigmatycznie o „paru milionach”, ale wiadomo, to było hasło polityczne. Pierwsze konkretne szacunki były już skromniejsze. Przy założeniu, że średnie gospodarstwo ma 7–10 ha, na Polesiu można było urządzić 200 tysięcy gospodarstw, co przy w przypadku statystycznej rodziny chłopskiej liczącej 5 osób dawało okrągły milion ludzi. Drugie tyle mogło osiąść w miastach, bo przecież przemysł i handel też nie będą stały w miejscu. Tylko potem przyszli agronomowie i powiedzieli, że na tych mało żyznych gruntach to nie 7–10 ha potrzeba, tylko minimum 15–20 ha. A do tego na tych ziemiach już żyje cała masa bezrolnych lub małorolnych ludzi, którzy ledwo przędą, więc nie można zabrać im ziemi, tylko trzeba im jej dodać.
Jak kraj błota i bagien stracił 85 proc. najcenniejszych wodnych ekosystemów
czytaj także
Trzeba?
Jak damy tylko Polakom-osiedleńcom, to wybuchną napięcia społeczne. Ostatecznie z tych planowanych milionów okazało się, że na Polesiu zmieściłoby się góra 250 tysięcy przybyszów, jak się już zaspokoi potrzeby ludności poleskiej. I tu pojawiła się konstatacja – czy warto wykładać na to tyle pieniędzy z budżetu państwa, skoro na inwestycji skorzystali by głównie przedstawiciele mniejszości narodowych, a nie etniczni Polacy. Wszelkie kalkulacje o wzmocnieniu tzw. Polskiego elementu na Kresach, o tym „poleskim klinie”, brały w łeb.
Czyli same kłopoty, a widoki na korzyści – marne? Wizje ostatecznie trafiły do muzeum historii nietrafionych idei?
Można tak powiedzieć. Do dnia wybuchu II wojny światowej Polesia nie osuszono, na dobre nie zaczęto nawet robót odwadniających, bo wciąż nie było wiadomo jak się za to zabrać. Prace Biura Projektu Melioracji Polesia przyniosły jednak pewne efekty – zanim samo Biuro się rozpadło pod naporem niekompetencji dyrekcji, a potem jego zadania rozproszono po różnych resortach. Przeprowadzone badania geologiczne i hydrologiczne pokazały jedną ważną rzecz. Każda rzeka ze swoim dorzeczem jest tam osobnym systemem hydrologicznym, a to pozwalało planować ich odwadnianie etapami. Na przeprowadzenie tej inwestycji nie potrzeba było zatem od razu wielkich pieniędzy. Można było osuszyć kawałek ziemi, osiedlić na niej ludzi, a oni zaczną produkować i generować jakiś dochód i podatki. Wtedy przenosimy sprzęt dalej, do kolejnej doliny rzecznej, nie trzeba już tysiąca, tylko, powiedzmy, sto koparek, można więc prowadzić prace mniejszymi siłami technicznymi i finansowymi. No i wreszcie można osuszyć wszystko naokoło, ale zostawić dolinę w środku jako rezerwat – na tym polegał plan poleskiego parku natury.
I powstał, ale dopiero w latach 90.
Owszem. Po zakończeniu II wojny światowej Sowieci osuszali te tereny intensywnie, maszynami nieprzystosowanymi do takiego gruntu i układu gleb. W efekcie w wielu miejscach doszło do takiego przesuszenia torfowisk, że zaczęły one masowo płonąć. Wiatr rozwiewa najpierw torfy, a później piasek, na którym leżały. Była to destrukcja dokonała się na ogromną skalę. Dopiero w latach 80. zdano sobie tam sprawę, że to błąd, i zaczęto część tych terenów przywracać naturze. Powstało tam kilka bagiennych rezerwatów, a w latach 90, już niepodległej Białorusi, założono rezerwat Błota Olmańskie, dokładnie tam, gdzie Polacy planowali wielki, liczący 100 tysięcy hektarów Poleski Park Natury.
Klasyk mawiał, że jedyna lekcja płynąca z historii jest taka, że narody z historii niczego się nie uczą. Ale może jednak – jakie wnioski na dziś płyną dla nas, tu w Polsce, z historii idei i praktyki osuszania bagien poleskich?
Dziś, gdy wiemy o mokradłach, że akumulują ogromne ilości gazów cieplarnianych oraz chronią przed powodziami i suszami, nasza ocena działań zmierzających do ich osuszenia może być rzeczywiście surowa. Polacy nie osuszyli wówczas Polesia nie dlatego, że rozumieli ich rolę w ekosystemie, ale dlatego, że nie potrafili się za to zabrać. Co charakterystyczne, polscy przyrodnicy ostrzegali wówczas przed ryzykiem przesuszenia Polesia i pustynnienia tego obszaru, do czego – jak wiemy – rzeczywiście później doszło. Rządzący wówczas Polską tych ostrzeżeń nie słuchali, zarzucając wysuwającym je ekspertom szerzenie wstecznictwa i utrudnianie marszu ku dobrobytowi i potędze Polski. I tu chyba najlepiej widać, że niektórych lekcji nie odrobiliśmy do dzisiaj.
**
Sławomir Łotysz – historyk, dr hab. z Instytutu Historii Nauki PAN. Za książkę Pińskie błota. Nauka, wiedza i polityka na polskim Polesiu do 1945 roku otrzymał nagrodę „Przeglądu Wschodniego” i został nominowany do Nagrody Historycznej „Polityki”.