Film

Patoarystokracja

the crown sezon 3 recenzja

Wywiad księcia Andrzeja dla BBC oglądałem z przerażeniem, serial na Netfliksie z fascynacją, choć pokazują dokładnie to samo – ludzi zaślepionych swoim uprzywilejowaniem.

Peter Morgan zdaje się wierzyć, że życie pisze nie najgorsze scenariusze, ale zawsze można je trochę poprawić. W swojej twórczości lubuje się w przerysowanej, dość teatralnej wizji rzeczywistości. Zyskał sławę jako scenarzysta Królowej, ukazującej Elżbietę II na tle wydarzeń z 1997 roku – zwycięstwa Tony’ego Blaira i tragicznej śmierci księżnej Diany. Kolejnym sukcesem była kinowa adaptacja sztuki teatralnej Morgana – Frost/Nixon pokazywał, jak skompromitowany były prezydent upatruje ostatnią szansę na rehabilitację w wywiadzie dla popularnego brytyjskiego dziennikarza. Morgan był współautorem scenariusza do Ostatniego króla Szkocji o Idim Aminie, a także wspomagał Anthony’ego McCartena w tworzeniu fabuły do Bohemian Rhapsody.

Królowa, prezydent, dyktator (i Queen!) – widać, czyje losy najbardziej ekscytują Morgana. Nic więc dziwnego, że jego opus magnum stał się serial The Crown poświęcony życiu Elżbiety II i jej rodziny, a przy okazji historii powojennej Wielkiej Brytanii.

Monarchia jako serial

Postaci autentyczne, zwłaszcza takie, które widzowie dobrze znają z mediów, są szczególnym wyzwaniem dla aktorów, ale dają im wyjątkowe pole do popisu. Helen Mirren, Forest Whitaker i Rami Malek za swoje kreacje w wymienionych wyżej filmach zostali nagrodzeni Oscarami (Frank Langella za rolę Nixona musiał zadowolić się nominacją). Wiadomo było, że serialowa rodzina królewska musi się składać ze świetnych aktorów, którzy nie tylko przypominają fizycznie swoje pierwowzory, ale także, co istotne, bez nadmiernej złośliwości oddadzą ich specyficzny, lekko komiczny sposób bycia i akcent. Dlatego za współautorów wielkiego sukcesu The Crown należy uznać Ninę Gold i Roberta Sterne’a, reżyserów obsady odpowiedzialnych także za Grę o tron, Czarnobyl czy najnowsze części Gwiezdnych wojen. Dwa pierwsze sezony podniosły aktorską poprzeczkę wyjątkowo wysoko.

Kronika zapowiedzianej katastrofy

Do tej pory Elżbietę II grała Claire Foy. Pierwszą rolą, która przyniosła jej większą popularność, była Anna Boleyn w wyśmienitej telewizyjnej adaptacji Wolf Hall Hilary Mantel. Skoro świetnie sprawdziła się jako królowa renesansowa, dostała od Niny Gold szansę na spróbowanie swoich sił w roli monarchini dwudziestowiecznej – i trudno sobie wyobrazić, żeby mogła wykorzystać tę okazję lepiej. Kreacja przyniosła jej uznanie krytyków, uwielbienia fanów i nagrody, m.in. Emmy i Złoty Glob. Dla większości widowni The Crown, która nie może pamiętać królowej sprzed kilkudziesięciu lat, młoda Elżbieta ma twarz Claire Foy.

Trzeci sezon wymagał znalezienia jej godnej następczyni – aktorki, która zagra czterdziestoletnią królową, a nie nieco starszą wersję Claire Foy, choć jednocześnie nie zapomni o wybitnej kreacji swojej poprzedniczki. Gold i Sterne’a instynkt nie zawiódł i tym razem – jeszcze przed premierą drugiego sezonu ogłoszono, że ma to być Olivia Colman.

Od tego czasu ta co najmniej świetna decyzja stała się decyzją genialną – wybór Colman można porównać z wykupieniem praw do książek pisarki, która chwilę później dostaje literackiego Nobla. Na początku przygotowań do trzeciego sezonu była już bardzo popularną brytyjską aktorką, znaną z kultowego Peep Show czy Broadchurch. Obecnie uznaje się ją właściwie za skarb narodowy – między innymi dzięki fenomenalnej roli w Faworycie Lanthimosa.

Nie tylko „Roma”

Początkowo ignorowana w oscarowych rankingach, ostatecznie zatriumfowała – choć z przymrużeniem oka można by zauważyć, że Oscara dostała nie tyle za aktorską kreację, ile za sposób, w jaki zareagowała na przyznanie jej Złotego Globu. Przemówienia Colman rzeczywiście należą do najbardziej szczerych, wzruszających i najzabawniejszych w historii hollywoodzkich gal – gdy ze łzami w oczach odbierała nagrodę Akademii, za wygraną niemal przepraszała swoją idolkę, Glenn Close. Poza Oscarem za Faworytę zeszły rok przyniósł również spory wzrost popularności i premierę drugiego sezonu Fleabag. Serialowa matka chrzestna – wiecznie uśmiechnięta, ale w rzeczywistości fałszywa i nieznośnie dystyngowana – to być może najciekawsza (a z pewnością najmniej oczywista) rola w karierze Colman.

Nowa dziewczyna Bonda będzie feministką? Zadba o to Phoebe Waller-Bridge

czytaj także

Jak poradziła sobie w The Crown? Z wiekiem życie Elżbiety staje się nieco nużące, a w porównaniu z poprzednimi sezonami ona sama nie jest już tak ciekawą postacią. Tę stabilizację, a nawet królewską rutynę, udało się Colman pokazać znakomicie. Nie jest to kreacja tego formatu co jej poprzedniczki, ale i tak należy uznać ją za wielki sukces – bez wątpienia przyniesie jej szereg nominacji i nagród. Zadowoleni są chyba wszyscy, może z wyjątkiem Charlesa Moore’a, felietonisty „Daily Telegraph”, według którego aktorka nie pasuje do roli królowej z powodu… zbyt lewicowej twarzy. „Trudno ją opisać, ale łatwo rozpoznać”. Bez komentarza.

Jest w The Crown postać, która wywołuje chyba jeszcze więcej emocji niż główna bohaterka. Chodzi mi o księżnę Małgorzatę, młodszą siostrę Elżbiety. Twórcy może nieco przesadnie postanowili skupić się na romansach buntowniczej księżniczki i uczynić z niej niemalże symbol seksu – ale pewnie w dużej mierze dzięki temu fani oszaleli na jej punkcie. Kiedy w programie Grahama Nortona sir Ian McKellen opowiadał o swej niegdysiejszej wizycie w sali tronowej, zażartował: „Siedziałem obok świętej pamięci siostry królowej Vanessy Kirby… to znaczy księżnej Małgorzaty”. Ta udawana pomyłka najdobitniej świadczy o furorze, jaką swoją rolą wywołała młoda, wcześniej słabo rozpoznawalna aktorka.

Na zapowiedź, że w starszą Małgorzatę ma się wcielić Helena Bonham Carter, fani zareagowali euforycznie. Ostatecznie okazało się, że – paradoksalnie – wybór aktorki tego formatu nie służy roli. Przez charakterystyczną manierę Bonham Carter trudno uwierzyć, że księżna to postać autentyczna. Odniosłem zresztą wrażenie, że mimo dwóch odcinków poświęconych głównie Małgorzacie w tym sezonie nie ma ona aż takiego znaczenia jak w poprzednich.


Wielkim odkryciem są Josh O’Connor i Erin Doherty jako najstarsze dzieci Elżbiety. Lekko przygarbiony, bojący się całego świata i swojej przyszłości książę Karol momentalnie budzi sympatię widzów. To na nim i na jego nie do końca udanej próbie wybicia się na samodzielność koncentruje się jeden z najlepszych odcinków sezonu. Księżniczce Annie nie poświęcono niestety wystarczająco dużo uwagi. A szkoda, bo mogłaby się stać postacią równie uwielbianą jak Małgorzata – jest podobnie zbuntowana, ale raczej ironiczna niż zmanierowana. Jako pierwsza z rodziny królewskiej sprawia wrażenie nowoczesnego człowieka. Doherty spisuje się w tej roli znakomicie. Rozwinięcia jej postaci oczekiwałbym od scenarzystów następnego sezonu.

Księżniczka rasy mieszanej

Niestety nie obyło się bez castingowej pomyłki o niemal katastrofalnych skutkach. Nowy odtwórca roli księcia Filipa Tobias Menzies (czyt. mingis) nie ma w sobie ani krzty z uroku grającego księcia w pierwszych dwóch sezonach Matta Smitha i jest niestety nieporównywalnie mniej utalentowany. Jedyny nowy odcinek, który koncentruje się na księciu bardziej niż na królowej, jest chyba najsłabszy w całym sezonie – to oczywiście głównie kwestia scenariusza, ale Menzies nie jest tu bez winy (nie pomaga też jego przesadna charakteryzacja).

Filip w pierwszych sezonach był chyba najbardziej złożonym bohaterem. Kibicowaliśmy mu, kiedy przeciwstawiał się absurdalnym tradycjom, ale jednocześnie nie da się zaprzeczyć, że z równie absurdalnych tradycji wynika jego uprzywilejowanie. Tragiczne losy rodziny i niełatwe dzieciństwo wywoływały współczucie, ale nie usprawiedliwiały nieustannego krzywdzenia Elżbiety. W tym sezonie Filip może i przestał być dupkiem dla swojej żony – ale i tak jest gburowaty i apatyczny. Na ekranie chemii między Menziesem i Colman nie ma w ogóle, tymczasem chemia pomiędzy Foy i Smithem nie wyczerpała się po dwóch sezonach serialu – obsadzono ich ponownie, tym razem na scenie Old Vic w dramacie Lungs (w polskim przekładzie Tchnienie).

Wielka Brytanio, nic się nie stało!

Na szczęście znalazł się inny, nieoczywisty partner dla królowej (i przy okazji Olivii Colman). Rozmowy głowy państwa i premiera w rzeczywistości raczej nie należą do pasjonujących, ale w serialu dają pole do popisu aktorom. W pierwszym sezonie mieliśmy Winstona Churchilla (John Lithgow – majstersztyk!), w drugim brakowało polityków wielkiego formatu. Po Edenie, Macmillanie i Douglas-Home’ie przyszedł nareszcie czas na Harolda Wilsona – po raz pierwszy oglądam lewicowego premiera, któremu w jakikolwiek sposób mogę kibicować. Dość nieprawdopodobna przyjaźń pomiędzy staroświecką królową a liderem laburzystów to jeden z najbardziej interesujących wątków trzeciego sezonu, a Jason Watkins jako Wilson, lojalny, ale do bólu nieciekawy biurokrata, jest idealny. Zagranie postaci tak mało charakterystycznej to wielkie wyzwanie. „Nie jest ani stary, ani młody, wysoki ani niski, cichy ani głośny, ciepły ani oziębły. Zdaje się pochodzić znikąd i być kompletnie nijaki” – trafnie podsumowuje go Elżbieta.

Obawy związane z wygraną Wilsona w 1964 stanowią punkt wyjścia trzeciego sezonu. W latach 60. konserwatyści bali się nie tylko wyższych podatków, antymonarchistycznych nastrojów czy nawet nie do końca zdefiniowanego „powrotu socjalizmu”, ale przede wszystkim Związku Radzieckiego – w ich oczach nijaki Wilson idealnie nadawał się na szpiega. The Crown doskonale ukazuje tę zimnowojenną paranoję, w wyniku której kwestionowana była lojalność premiera, podczas gdy (malutki spoiler) w otoczeniu królowej przez lata znajdował się radziecki agent.

Prawdopodobnie najlepszy odcinek sezonu poświęcony jest katastrofie w walijskim miasteczku Aberfan. W wyniku długotrwałych opadów osunęła się tam hałda węgla i wywołała lawinę, która zmiażdżyła między innymi szkołę. Zginęły 144 osoby, w tym 128 uczniów podstawówki. Wielka tragedia, ale – wydawałoby się – zwykły wypadek. Tymczasem górnicy od lat informowali państwową spółkę węglową o niebezpieczeństwie – gdyby nie zaniedbania, katastrofie dałoby się zapobiec. W przeciwieństwie do Churchilla, dla którego londyński smog to najzwyklejsze zjawisko pogodowe, tym razem rządzący zdają sobie sprawę, że wszystko jest polityczne, ale zamiast przyjąć konsekwencje tego, co się stało, zaczynają przerzucać się odpowiedzialnością. W końcu znajdują kozła ofiarnego – kierują uwagę opinii publicznej na wstrzemięźliwą reakcję królowej i na niej chcą skoncentrować oburzenie. Za tę gorzką lekcję polityki i PR-u twórcom należy się szczególne uznanie.

Grenfell Tower, czyli pożar polityczny

The Crown nie jest oczywiście pozbawiony wad i męczących schematów. Dyskusyjny jest już sam format „jeden odcinek, jedna sprawa”, znany z seriali kryminalnych czy medycznych. Wywołuje on złudzenie „zadaniowości” brytyjskiej monarchii, choć w ostatecznym rozrachunku chyba ratuje serial przed niepotrzebnym przeciąganiem wątków i zarzutami o wpadanie w tryb telenoweli.

Być może to zarzut nieco zbyt wydumany, ale twórcy serialu średnio poradzili sobie z chronologią. Nie chodzi nawet o to, że zmiana odtwórczyni głównej roli może sugerować, że od finału poprzedniego sezonu minęło więcej niż kilka miesięcy – w którymś momencie było to nieuniknione. Najgorzej idzie z oddaniem tak zwanego ducha czasów. O ile odcinek nie jest poświęcony wyjątkowo charakterystycznemu wydarzeniu, jak lądowanie na Księżycu, właściwie trudno powiedzieć, kiedy się dzieje. Pewną pomocą są zmieniający się u władzy Wilson i Heath (notabene uwiecznieni w piosence Taxman The Beatles).

A skoro już mowa o piosenkach – właściwie tylko dwa razy przypominamy sobie, że na przełomie lat 60. i 70. powstawała jakakolwiek muzyka: księżna Anna w samochodzie śpiewa Starmana Bowie’ego, a w sklepie słychać Squeeze Box The Who. Swoją drogą piosenka ta nie mogła lecieć w radiu w dniu, kiedy Małgorzata poznała Roddy’ego Llewellyna – powstała dwa lata później. Z drugiej strony, skoro twórcy serialu postanowili zrobić z ośmioletniego związku przelotną wakacyjną przygodę, trudno czepiać się o taki szczegół. W większości przypadków nie pomagają też kostiumy. Windsorowie ubierają się raczej staroświecko, a politycy noszą nudne, szarobure garnitury – zdecydowanie nie są to Mad Men.

Jak już wspominałem, za najsłabszy odcinek sezonu uważam Księżycowy pył, opowiadający o zranionych ambicjach księcia Filipa. W młodości obiecujący pilot, z wiekiem zajął się wizytowaniem zakładów pracy, obejmowaniem patronatów i przecinaniem wstęg, a o sukcesach Armstronga, Aldrina i Collinsa słucha z mieszanką podziwu i zawiści. Kiedy siada za sterami samolotu, spogląda na księżyc i ku przerażeniu drugiego pilota wzbija się znacznie wyżej, niż jest to bezpieczne – przepraszam, ale nikt nie uwierzy, że Filip jest aż tak głupi.

Ostatecznie zamiast na księżycu, ląduje przypadkiem na grupowej terapii dla pastorów przechodzących kryzys wieku średniego. A że ten kryzys przechodzi, wiemy doskonale, ponieważ w pewnym momencie – ku przerażeniu małżonki – zamiast pojawić się na porannym nabożeństwie, idzie pobiegać do królewskiego parku. Podziw, jakim otaczał astronautów, kończy się wraz z ich wizytą w pałacu Buckingham. Ich kichnięcia zakłócają nieznośny patos tej sceny, ale twórcy wykorzystują je do wygłoszenia życiowych mądrości o ludzkiej słabości i angielskiej pogodzie: „Polecieli na księżyc i wrócili zdrowi, a Londyn prawie ich zabił” – których trudno wysłuchać bez przewracania oczami. A mogliby bardziej się skupić na fenomenie królewskiego małżonka, funkcji już nawet nie symbolicznej, ile dekoracyjnej. (Na marginesie – zastanawiam się, czy w scenie przywitania Janet Shearon Armstrong przez Elżbietę aktorki mrugnęły do siebie porozumiewawczo – w obydwie kobiety wcześniej wcieliła się Claire Foy).

„Rok za rokiem” – przerażająca przyszłość, która czai się za rogiem

Twórcy serialu nieraz silą się na przesadnie uproszczone analogie. Chociażby księżna Małgorzata i prezydent Johnson – momentalnie odnajdują wspólny język, ponieważ młodsza siostra królowej ciągle stoi w jej cieniu, a LBJ jest nieustannie porównany ze swoim tragicznie zmarłym poprzednikiem, prezydentem Kennedym. Jednak w kwestii wymuszonych analogii przoduje Karol. Młody książę doskonale rozumie problemy malutkiej Walii, bo tak jak ona czuje się wiecznie pomijany. Gdy rodzina nie akceptuje jego związku, zaczyna empatyzować ze starym wujem, który poświęcił koronę dla ukochanej. Pomysłem najbardziej niepotrzebnym i nic niewnoszącym do fabuły jest recytacja kwestii z Szekspirowskiego Ryszarda II – młodego władcy, którego ograniczają jego wujowie, regenci. W tym momencie już do każdego dotarło, jak nieszczęśliwy jest następca tronu.

Scenarzyści nadużywają też schematu znanego już z poprzedniego sezonu, tym razem pojawiającego się dwukrotnie, to znaczy wątku krytyków monarchii, którzy ostatecznie tylko ją umacniają. Wygląda to zawsze niemal identycznie – ktoś z zewnątrz (sceptyczny arystokrata, lewicowy dziennikarz, walijski patriota) z jakiegoś powodu wydaje krzywdzącą opinię na temat Windsorów. Muszą oni udowodnić, że nie są aż tacy źli. Dostrzegłszy ludzki wymiar rodziny królewskiej, krytyk godzi się z monarchią, która dzięki niemu staje się lepsza, silniejsza czy też bardziej nowoczesna.

Wracając do zalet serialu – wielką wartością The Crown są fenomenalne dialogi (i monologi). Ilekroć królowa peroruje na temat trudności, jakie przynosi odpowiedzialne nierobienie niczego, przypomina mi się Žižkowskie sometimes doing nothing is the most violent thing to do – i za każdym razem zastanawiam się, czy oni to robią specjalnie.

Niestety, jak to ze świetnie napisanymi scenami w filmach i serialach opartych na prawdziwych wydarzeniach bywa, brzmią one nieprawdopodobnie, a jeśli i tak spróbujemy w nie uwierzyć, bohaterowie rzadko wypadają w nich korzystnie. Dobrym przykładem jest scena z finału drugiego sezonu, kiedy królowa udziela Macmillanowi wzniosłej lekcji na temat spełniania swoich obowiązków. Podziwiam kunszt scenariopisarski, ale niestety trudno było mi zapomnieć, że oto kobieta zaledwie czterdziestoletnia, która całe życie wszystko dostawała pod nos i nie ponosi żadnej realnej odpowiedzialności za swoje decyzje, właśnie wyżywa się na leżącym na szpitalnym łóżku, schorowanym siedemdziesięciolatku.

W trzewiach Behemota [Majmurek o „Sukcesji”]

Jednak zamiast oceniać, na ile twórcom serialu udało się pokazać w Elżbiecie serialowej Elżbietę rzeczywistą, warto skupić się na tym, co wyróżnia The Crown na tle innych ekranowych portretów monarchów i monarchii.

Dostrzegłszy ludzki wymiar rodziny królewskiej, krytyk godzi się z monarchią, która dzięki niemu staje się lepsza, silniejsza czy też bardziej nowoczesna.

Do tego najlepiej posłużyć może rozmowa królowej z synem, który właśnie wrócił z Walii. Od razu przypomniała mi się scena z oscarowego filmu Jak zostać królem, kiedy Lionel Logue siada na tronie świętego Edwarda, próbując sprowokować Jerzego VI. „Dlaczego miałbym cię słuchać?” pyta. Jąkający się król pierwszy raz odpowiada krzykiem: „Cause I have a voice!”. Dumny ze swojego pacjenta Logue potwierdza, a widownia wzrusza się razem z nim.

Tymczasem kiedy serialowy Karol dokładnie tymi słowami – „Mam głos!” – próbuje udowodnić matce, że jest kimś więcej niż bezmyślną ozdobą, królowa beznamiętnie odpowiada: „Zdradzę ci sekret – nikt nie chce go słuchać”. Na przykładzie tego dialogu najlepiej widać przepaść pomiędzy patetyczną bajką z Colinem Firthem a serialem Netfliksa – mimo wszystkich uproszczeń i moralizatorskich chwytów The Crown pokazuje ludzi nieszczęśliwych i niespełnionych. Nie dlatego, że „życie, życie jest nowelą”, ale dlatego, że monarchia jest systemem immanentnie niesprawiedliwym i krzywdzącym, zniekształcającym człowieczeństwo tych, którzy stoją na jego czele. A że trudno współczuć ludziom tak absurdalnie i niezasłużenie uprzywilejowanym, między widzami a bohaterami tworzy się wyjątkowo trudna relacja.


***

W przeddzień premiery trzeciego sezonu miało miejsce telewizyjne wydarzenie, które przyćmiło blask The Crown, a szacowna BBC choć na moment zatriumfowała nad Netfliksem, przy okazji niechcący odbierając wielu widzom resztki sympatii do rodziny królewskiej – bohaterów serialu. Książę Andrzej, młodszy syn królowej, przez niemal godzinę rozmawiał z dziennikarką Emily Maitlis na temat swojej bliskiej znajomości z Jeffreyem Epsteinem, amerykańskim finansistą skazanym za pedofilię i oskarżonym o handel ludźmi. Desperacka próba ratowania książęcego wizerunku skończyła się żenującą katastrofą PR-ową – i to taką, której naprawdę dało się uniknąć.

Przez ostatnie parę lat uwaga mediów skierowana była raczej na księcia Harry’ego i – przede wszystkim – jego żonę Meghan. Z jednej strony byliśmy świadkami hejtu podszytego rasizmem, z drugiej – nieznośnie entuzjastycznych poszukiwań kandydatki na następną „królową ludzkich serc”. Trudno mi w to uwierzyć, ale tęsknię już za nużącym medialnym szumem towarzyszącym młodemu małżeństwu i oddałbym wiele, żeby brytyjska monarchia jak najszybciej przestała mieć twarz podstarzałego kobieciarza, imprezującego niegdyś ze znanym pedofilem, który – wiele na to wskazuje – sam w przeszłości mógł wykorzystywać seksualnie nastolatki.

Kilka dni po wywiadzie Andrzej zrezygnował ze swojej działalności publicznej (raczej nie z własnej woli). Zniesmaczenie jego wypowiedziami podzielił nawet dobry znajomy Donalda Trumpa, Piers Morgan – w porównaniu z księciem Andrzejem nawet jeden z najbardziej odpychających, seksistowskich typków w anglojęzycznym mainstreamie wyszedł na rozsądnego, sympatycznego gościa o niemalże równościowych poglądach.

Jak to się stało, że na czele najbardziej szacownych demokracji na świecie stanęli Trump i BoJo?

Skąd to powszechne oburzenie? Zarzuty wobec księcia pojawiły się już na początku 2015 roku, kiedy Victoria Roberts Giuffre opowiedziała mediom, że jako siedemnastolatka trzykrotnie uprawiała seks z księciem Andrzejem, za co zapłacił jej Epstein – i że śmiertelnie bała się mu odmówić. Przedstawiła nawet zdjęcie z przyjęcia u finansisty, na którym widać, jak książę ją obejmuje. Wobec nowych zarzutów wobec Epsteina oraz jego śmierci (której przyczyny budzą powszechne wątpliwości) jej historię przypomniano.

W epoce #MeToo sprawy seksualnych nadużyć coraz częściej przykuwają uwagę mediów, choć zarazem, niestety, coraz mniej nas dziwią. Jednak casus księcia Andrzeja wyróżnia się na tle innych oskarżonych o przemoc seksualną – nie tylko dlatego, że nawet w porównaniu z innymi mężczyznami o wysokim statusie pozycja syna brytyjskiej królowej jest szczególna. Książęce uprzywilejowanie objawia się nie tylko w niewyczerpanych środkach finansowych i wpływach, ale przede wszystkim w manierach i języku.

Dziennikarka i jej rozmówca przez cały wywiad zachowywali spokój, jednak każde z nich na inny sposób. Emily Maitlis zadawała pytania z chłodnym profesjonalizmem, który, jak przypuszczam, momentami sporo ją kosztował. Tymczasem książę odpowiadał ze spokojem niewiarygodnie niewymuszonym. Jeśli chodzi o reakcje mężczyzn oskarżonych o przemoc seksualną, widzieliśmy już emocjonalne bicie się w piersi, defensywną arogancję czy niekontrolowane wybuchy szału (vide Brett Kavanaugh przed senacką komisją) – różne przejawy zrozumienia powagi sytuacji.

„Przecież masz córkę”. „Mam również syna”

Wygląda na to, że Andrzej nie zrozumiał nic, a jego absurdalne alibi dobitnie potwierdzało jego odklejenie od rzeczywistości. Nie dziwiła go obecność usługujących gościom Epsteina młodych dziewczyn, w końcu sam spędził całe życie w pałacach, gdzie roi się od służących, na których nikt nie zwraca szczególnej uwagi. Zdjęcie, na którym książę przytula młodą Roberts, nie mogło zostać wykonane na przyjęciu w Londynie, ponieważ po stolicy królestwa zawsze chodzi w garniturze i krawacie. 10 marca 2001 roku nie mógł uprawiać seksu z siedemnastolatką, ponieważ odprowadzał wtedy swoją córkę na przyjęcie do Pizza Express w podlondyńskim Woking. Dlaczego zapamiętał akurat tę datę? Ponieważ dla członka rodziny królewskiej wizyta w pizzerii jest nadzwyczajnym wydarzeniem.

Wywiad dla BBC oglądałem z przerażeniem, serial na Netfliksie z fascynacją, choć pokazują dokładnie to samo – ludzi zaślepionych swoim uprzywilejowaniem. Tak, Andrzej mieszka w pałacach, w Londynie czuje się zobowiązany wyglądać dostojnie, a pizzerie są lokalami, w których zdecydowanie nie jada… ale to wcale nie jego wina. Trzeba też przyznać, że zdarzały się pytania bez poprawnej odpowiedzi, przypominające raczej złośliwe zagadki logiczne – nie pamięta, czy ją poznał, czy pamięta, że nie poznał? Jednak niektórych argumentów księcia naprawdę trudno było wysłuchać bez zażenowania. Twierdzi on, że wbrew relacji Roberts nie mógł być spocony w trakcie tańca w willi Epsteina, bo odkąd przeżył szok w trakcie wojny o Falklandy, przez wiele lat nie pocił się wcale. Dlaczego dał się sfotografować z Epsteinem już po wyroku skazującym za pedofilię? Odwiedził go jedynie w celu zakończenia znajomości. Tylko jakimś cudem został w jego domu na cztery dni…

Pod koniec wywiadu usłyszeliśmy prawdopodobnie najbardziej dobitny przykład bezdusznej książęcej maniery. Andrzej wyraził ubolewanie, że zachowanie Epsteina było „niestosowne” (unbecoming). Aby opisać pedofila odpowiedzialnego za trafficking, użył słowa wyjętego z karykatury staroświeckiej niani karcącej niesfornego łobuza. Ten jeden raz Maitlis nie mogła ukryć zdumienia. „Niestosowne? Był przestępcą seksualnym”. „Przepraszam, jestem uprzejmy”, odpowiedział książę. W ostatecznym rozrachunku syn królowej nie żałuje zresztą znajomości z Epsteinem, ze względu na liczne korzyści, które mu przyniosła.

Komicznemu słówku, którego użył „uprzejmy” książę, można złośliwie nadać jeszcze jedno znaczenie. Michelle Obama zatytułowała swoją bestsellerową autobiografię Becoming, tymczasem historia księcia Andrzeja jest ostatnio odwrotnością powolnego pięcia się na szczyt – oskarżenia o seks z nieletnią, bliskie relacje z Epsteinem, katastrofalny wywiad dla BBC, zrzeczenie się reprezentacyjnych obowiązków, wycofanie z życia publicznego, a wreszcie realna perspektywa przesłuchania przez FBI (nawet jeśli na razie tylko w charakterze świadka). Tak oto ulubieniec królowej staje się nikim.

Z niezdrową, antymonarchistyczną ekscytacją czekam na następne „odcinki”. Bardziej niż na czwarty sezon The Crown.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Krzysztof Juruś
Krzysztof Juruś
Publicysta Krytyki Politycznej
Analityk AML, absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze o Wielkiej Brytanii, teatrze i serialach.
Zamknij