Mamy multum opowieści o wychodźcach ze wsi, którzy wracają po latach z dyplomem, a we wsi już jest prąd, droga asfaltowa, wszystko się zmienia wokół, a oni mogą w tej modernizacji pomóc. W pierwszych latach po wojnie te historie były bardzo optymistyczne, z czasem dopiero zaczęto mówić o pewnej niesamowitości, nieswojości czy wprost obcości przyjezdnych wobec ich dawnego otoczenia.
Michał Sutowski: Czym się właściwie różni droga od pucybuta do nafciarza-milionera w Ameryce, od drogi chłopa małorolnego spod Krakowa na stanowisko dyrektora kombinatu przemysłowego w PRL? Oczywiście poza tym, że jednak dyrektor mieszka w bloku i zarabia trzy, a nie trzysta średnich krajowych?
Magda Szcześniak: Awans kapitalistyczny dotyczy historii jednostek, które porzucają środowisko pochodzenia i samodzielnie wspinają się po drabinie społecznej. W zależności od momentu historycznego i rodzaju opowieści pomagają im w tym różne drobne zbiegi okoliczności, ale najważniejsze czynniki to osobisty talent, pracowitość, spryt – no i wybijanie się spośród otoczenia. W kontekście socjalistycznym awans ma z założenia być kolektywny i powszechny. Jego bohater czy bohaterka to „jedna z wielu”, jak głosił tytuł socrealistycznego filmu dokumentalnego na ten temat. Także punkt dojścia jest systemowy, bo klasy ludowe w socjalizmie mają awansować jako klasa właśnie, a nie poszczególne jednostki, które się z ludu wyrwą.
No tak, ale ten chłop małorolny czy włókniarka to też przecież jednostki.
Trajektoria awansu jest udziałem jednostki, ale w kontekście wielkich przemian społecznych, generalnego podniesienia poziomu życia i uznania godności klas ludowych, to raz. A dwa, że awans jednostki zakłada, owszem, podniesienie prestiżu wykonywanej pracy, ale jej środowisko się często nie zmienia, to np. ten sam lub podobny zakład, tylko pracę wykonuje się bardziej odpowiedzialną, na stanowisku kierowniczym – majstra, brygadzisty czy nawet dyrektora fabryki. Osoby migrujące ze wsi mają z kolei – przynajmniej niektóre – stać się częścią nowej inteligencji ludowej, która przyszłą pracą wspierać będzie środowisko pochodzenia. A sama wieś socjalistyczna również się modernizuje – zarówno gospodarczo, jak i społecznie – procesy takie jak elektryfikacja, umaszynowienie produkcji rolnej, rozbudowa szkół wiejskich mają umożliwić awans chłopów jako klasy.
czytaj także
W opowieści kapitalistycznej potrzebny jest jeszcze patron.
Oczywiście, patron-dobroczyńca jest elementem struktury narracyjnej, który pozwala bohaterowi pokonać szczególnie trudne przeciwności losu i dostać się do upragnionej nowej klasy. Patron może być nauczycielem, ale też np. psychoterapeutą, coachem, mentorem, albo bardzo często też kochankiem czy partnerką. Kultura kapitalistyczna jest kopalnią opowieści o mobilności społecznej, choć niekiedy zapominamy o tym głównym wątku. Literaturoznawca Bruce Robbins pisał, że „opowieści o pokonywaniu kolejnych szczebli drabiny społecznej ukrywają się choćby pod płaszczykiem historii miłosnych”. Schemat dobroczyńcy z klasy wyższej – postaci zresztą nieco dziwnej, wyróżniającej się na tle swojej klasy podobnie jak osoba awansująca na tle swojej – pojawia się w tak zróżnicowanych dziełach, jak: XIX-wieczne powieści Balzaka, Dickensa, Reymonta; XX-wieczne komedie romantyczne takie jak Pretty woman czy Pracująca dziewczyna; dramaty społeczne takie jak Buntownik z wyboru czy formaty telewizyjne jak Projekt Lady.
Ale w socjalizmie człowiek z nizin też się sam nie wyciągnie z bagna czy tam błota za włosy…
Oczywiście, ale tu patronem jest nowy ustrój socjalistyczny i reprezentujące go państwo. Uosabiają je instytucje takie jak szkoła, uczelnia, kursy zawodowe czy zakład pracy. Także ludzie, ale jako reprezentanci ustroju – znów, nauczyciel zachęcający do dalszej nauki, aktywista ZMP albo sekretarz organizacji partyjnej w fabryce, który skieruje na szkolenie zawodowe, ewentualnie starszy brat z uzyskanym w Polsce Ludowej dyplomem, ale już nie kochanka, na pewno nie w początkowych latach ustroju. Ważnym składnikiem socjalistycznych opowieści awansu – podobnie zresztą jak w wersji kapitalistycznej – jest to, że patronowi należy się wdzięczność. O ile w opowieściach kapitalistycznych mamy do czynienia zazwyczaj z indywidualną zależnością, o tyle w socjalizmie dług zaciągamy u państwa.
A jak się ma awans jako jednostki do awansu klasy? Bo póki chodzi o to, żeby chłopi pracowali na swojej ziemi rozparcelowanej z folwarku po reformie rolnej albo żeby robotnicy mieli wpływ na zarządzanie swoją fabryką lub chociaż zostali symbolicznie dowartościowani – to opowieść jest spójna. Ale co w sytuacji, gdy lektor kroniki filmowej mówi o awansie klasy robotniczej, ale obraz pokazuje tego ślusarza czy tokarza, jak ślęczy nad geometrią wykreślną czy innymi różniczkami – po to właśnie, żeby mógł zdać na politechnikę i przez to nie być już robotnikiem, nie pracować fizycznie. A zatem klasa awansuje, ale co zdolniejsi przedstawiciele i tak chcą ją opuścić…
To jest podstawowy paradoks systemu socjalistycznego, który nie jest komunizmem, lecz znajduje się według przekazu oficjalnego dopiero na drodze do niego. Czyli do społeczeństwa bezklasowego, w którym istnieją różne grupy zawodowe jako trybiki wielkiej, ustrojowej maszyny, ale są ułożone funkcjonalnie raczej niż hierarchicznie, a praca jest zasadniczo równo opłacana i poważana.
Ale do tego było raczej daleko, nawet pomimo spłaszczenia wynagrodzeń na początku lat 50.
Stąd też zachęca się ludzi do przekraczania granic klasowych – wyjazdów ze wsi na wielkie budowy, do miast, podejmowania nauki – a równocześnie mówi się o tym, że klasa robotnicza w sojuszu z chłopską to przodujące siły ustroju. Mówi się: Polsce socjalistycznej potrzebne są i wykształcone kadry i wykwalifikowani, doceniani pracownicy fizyczni i nowocześni rolnicy. Ale pęknięcie pozostaje i uwidacznia się w bardzo wielu przekazach, także tych odgórnych, propagandowych. Jest ono kamuflowane kilkoma zabiegami, ideologicznymi i nie tylko. Po pierwsze – to kolejna różnica względem kapitalistycznej opowieści awansu – osoby awansujące nie mają być po prostu inteligentami w starym stylu, lecz członkami i członkiniami nowej, ludowej inteligencji, która ma się wytworzyć wraz z rozwojem socjalizmu.
Ludowej, czyli jakiej?
Takiej, która wychodzi z ludu, ale nie zrywa z nim kontaktu, tylko działa na jego rzecz. W idealnej wersji młoda włókniarka, ukończywszy technikum, wraca do swojej fabryki na nowe, bardziej odpowiedzialne stanowisko i zachęca do nauki koleżanki. Nie porzuca zatem środowiska pochodzenia, ono samo zaś równocześnie ma się zmieniać, także dzięki niej. Mamy multum opowieści np. o wychodźcach ze wsi, którzy wracają po latach z dyplomem, a we wsi już jest prąd, droga asfaltowa, traktory na polach, bo wszystko się zmienia wokół, a oni mogą w tej modernizacji pomóc. W pierwszych latach po wojnie te historie były bardzo optymistyczne, z czasem zaczęto mówić o pewnej niesamowitości, nieswojości czy wprost obcości przyjezdnych wobec dawnego otoczenia.
7 najprawdziwszych prawd, jakie znajdziecie w materiałach Polskiej Kroniki Filmowej
czytaj także
Czyli awans klasowy nie jest… zdradą klasową, porzuceniem dawnych swoich?
Tak. Po drugie jednak następuje realne przearanżowanie układu relacji społecznych. Rośnie bowiem prestiż niektórych, bo nie wszystkich, przedstawicieli klasy robotniczej, zwłaszcza robotników wykwalifikowanych w kluczowych branżach przemysłu ciężkiego. Rosną tam też zarobki i pojawia się zaplecze socjalne, więc spada rozwarstwienie społeczne. To jest bardzo wyraźne w kontekście migracji ze wsi do miast, w pierwszych latach powojennych rzeczywiście masowej. Szybko jednak pojawiają się głosy, że to nie jest wcale oczywisty wybór, bo może pozostanie na wsi i modernizowanie gospodarstwa ma też swoje zalety na tle drogi awansu od chłopa do robotnika czy wręcz od chłopa do inteligenta, które wiązały się z dużymi kosztami emocjonalnymi, porzuceniem rodziny i totalną zmianą sposobu życia.
Dzisiaj, o ile ktoś jeszcze używa pojęcia „awans społeczny”, to ono kojarzy się raczej z edukacją, pójściem na studia. Ale po II wojnie światowej najistotniejsze były po prostu migracje ze wsi do miast?
Ta trajektoria jest najpowszechniejsza, najbardziej liczna – od chłopa do robotnika, czyli miejskiego pracownika fizycznego, aczkolwiek wychodźstwo ze wsi do niższej pracy umysłowej, zwłaszcza u kobiet, też jest bardzo częste. Tu musimy oczywiście mieć na uwadze proponowaną wówczas definicję inteligencji, bo zgodnie ze statystykami z epoki pracownicy umysłowi niższego szczebla, nawet z niepełnym średnim wykształceniem, bez matury, byli do niej zaliczani, bo po prostu pracowali za biurkiem.
A takie spektakularne przykłady: robotnik obsługujący tokarkę zostaje dyrektorem – to się zdarzało często, czy to raczej zupełnie wyjątkowe przypadki na użytek Polskiej Kroniki Filmowej?
Awanse z robotnika wykonującego pracę fizyczną w fabryce na bardzo wysokie stanowisko – dyrektora przedsiębiorstwa, ale też działacza partyjnego – faktycznie się zdarzały, ale tylko w pierwszym, najbardziej mobilnym okresie istnienia państwa socjalistycznego i oczywiście miały związek z brakiem kadr. To się kończy około roku 1955 roku, kiedy nowi ludzie zdążyli się już wykształcić klasyczną trajektorią, przez licea, technika i politechniki, przy czym dalej byli to często ludzie pochodzenia robotniczego i chłopskiego – to z nich rekrutowała się większość kadry zarządzającej zakładami przemysłowymi aż do lat 70.
A czemu robotnicy w hotelach robotniczych, czyli właśnie ci modelowi wychodźcy, awansujący – nie lubią czytać socrealistycznych produkcyjniaków? Aż tak źle były napisane, czy może socjalistyczna opowieść awansu kompletnie nie odpowiadała ich doświadczeniu?
Robotnicy często skarżyli się, że „to nie jest o nas”, że „u nas mało który awansował”. No i właśnie o niewiarygodność chodziło przede wszystkim, choć oczywiście warsztatowo trudno było masowej literaturze „produkcyjnej” konkurować z amerykańskimi powieściami sensacyjnymi czy przygodowymi.
O tych samych robotnikach Adam Ważyk w 1955 roku napisał głośny Poemat dla dorosłych: „wypchnięta nagle z mroków średniowiecza/ masa wędrowna, Polska nieczłowiecza/ wyjąca z nudy w grudniowe wieczory”. I dalej: „Wielka migracja przemysł budująca, nie znana Polsce, ale znana dziejom, karmiona pustką wielkich słów, żyjąca dziko, z dnia na dzień i wbrew kaznodziejom – w węglowym czadzie, w powolnej męczarni, z niej się wytapia robotnicza klasa. Dużo odpadków. A na razie kasza”. To jest krytyka niedorastania rzeczywistości Nowej Huty i innych placów budów do ideologicznego przekazu – czy może coś więcej? Wyraz przekonania, że cały ten awans ludu to chyba nie był dobry pomysł…?
Ja tu jednak widzę inteligenckie obrzydzenie klasami ludowymi i trochę też inteligencki resentyment. Bo przecież znajdziemy tam też rozpaczanie nad światem inteligencji przedwojennej: „ulico Świętokrzyska, nie jesteś już Świętokrzyską, gdzie twoje antykwariaty, księgarnie i uczniacy? Gdzie jesteście, umarli? Pamięć po was ginie”. I potem dalej to słynne: „Place się wiją jak kobry, domy się pysznią jak pawie, dajcie mi stary kamyczek, niech się odnajdę w Warszawie”.
A nie podoba mu się, bo ten nowy proletariusz, to miał być Prometeusz nowej epoki, a wyszedł jakiś lump, tak?
Dokładnie, w dodatku lump rozseksualizowany, rozwiązłość i aborcja. Miała być nowa klasa, a jest zdaniem Ważyka degeneracja, alkoholizm, brud… Oczywiście, ten tekst jest też oskarżeniem władzy, np. o fasadowość języka, zakłamanie: „Piją wodę morską, wołają – lemoniada! Wracają do domu cichaczem rzygać!”. Ale równocześnie przez Poemat… przebija żal czy może zwątpienie wobec całego projektu społecznej przemiany. A w związku z tym zapowiada on to wszystko, co w pełni wybrzmi w inteligenckim przekazie od lat 70.
czytaj także
Zatrzymajmy się przy zakłamaniu i fasadowości języka władzy. Rozumiem, że w ówczesnej propagandzie, w kronikach PKF opowiadanych głosem Andrzeja Łapickiego, ale też w filmach fabularnych, jak Autobus odjeżdża 6:20 z Aleksandrą Śląską w roli robotnicy, awans oczywiście jest wyzwaniem, wymaga wysiłku, napotyka różne bariery – drwiny środowiska pochodzenia, niechęć elit starego chowu – ale to wszystko jest do przezwyciężenia, trzeba tylko determinacji, a państwo pomoże.
Tylko państwo w tych opowieściach proponuje osobom awansującym pewną wymianę: „możecie pójść do miasta, możecie się wykształcić, możecie żyć w lepszych warunkach, dostać mieszkanie. Możecie dostać czystą pracę”. Natomiast konieczne jest przyjęcie pewnych systemowych warunków, które ja nazywam „ekonomią moralną” państwa socjalistycznego. Raz, że nie ma lekko, trzeba tyrać – jak nie w fabryce, to w Służbie Polsce. Dwa, że trzeba zrezygnować z doraźnych potrzeb, bo w latach 40. i 50. obowiązuje socjalistyczna krytyka konsumpcjonizmu. No i trzy – trzeba być bezwzględnie lojalnym wobec tego państwa. Ważyk w Poemacie dla dorosłych słusznie odsłania czy wręcz demaskuje tę wymianę, ale równocześnie krytykuje cały ten projekt przemodelowania przedwojennej struktury klasowej. Według niego pewnie lepiej byłoby, jakby wszyscy zostali na swoich miejscach.
O to cię jeszcze dopytam – i o zwrot w opowieści o awansie, jaki nastąpił za czasów Edwarda Gierka. Ale po drodze jeszcze sporo się wydarzyło. Czy tzw. czarny dokument, a potem twórczość Kazimierza Karabasza z przełomu lat 50. i 60., reportaż społeczny pokazujący ciemną stronę socjalistycznej modernizacji – niesie podobny przekaz? Czy to jest raczej krytyka rzeczywistości nieprzystającej do idei?
Ja bym przypisała te zjawiska do nurtu rozliczeniowego, który jednak zachowuje wiarę w założenia ideowe systemu – ten gatunek dokumentu dobrze się w niego wpisuje. To są nie tylko pojedyncze wypowiedzi, ale cały powtarzalny format, w którym kolejni dokumentaliści i dokumentalistki jeżdżą w różne miejsca i pokazują lokalne problemy jako reprezentatywne dla niespełnionej obietnicy systemu. Czasem, co prawda, zdarzają im się egzotyzujące klisze, np. miejskiego półświatka kryminalnego. Niemniej w tych dokumentach i reportażach nie dostrzegam krytyki samej idei przebudowy społeczeństwa. Oczywiście, można sobie zadawać pytanie, czy autorzy naprawdę w obietnicę socjalizmu wierzyli, czy też może nie mogli sobie pozwolić na dokonanie takiego przekroczenia, jak autor wiersza – w filmie wolno jednak mniej, choćby z racji procesu produkcyjnego.
Na początku lat 60. ukazuje się niewielka książeczka Zygmunta Baumana poświęcona kwestii kariery i awansu społecznego w PRL. Pisze on tam m.in. że idee są bardziej uparte od faktów i że amerykańskie, kapitalistyczne marzenie w warunkach socjalizmu musi prowadzić do frustracji, ale też, że z taką opowieścią socjalizmowi trudno jest konkurować. Czyli – choć sam wówczas socjalista – Bauman wskazuje, że to nie tylko socjalistyczna rzeczywistość rażąco odbiega od idei, ale też, że sama idea nie jest taka atrakcyjna, jak by sobie życzył. Podobny temat – zderzenie „amerykańskich” marzeń z rzeczywistością PRL pokazuje też film Wojciecha Jerzego Hasa pt. Złoto. Ktoś ma receptę na ten problem? Nie że pospolitość skrzeczy, tylko że sama idea przestaje pociągać?
Rzeczywiście, Bauman zwraca uwagę na nieatrakcyjność projektu socjalistycznego, który opiera się na założeniu, że duże różnice w hierarchii społecznej nie powinny istnieć. W związku z czym także droga do pokonania nie jest tak długa, jak w modelowym awansie kapitalistycznym, from rags to riches. Jego Kariera. Cztery szkice socjologiczne to oczywiście tekst pisany z wnętrza tego systemu, więc przedstawia różne postulaty, które miałyby jakoś tym problemom zaradzić. Może to nie jest zaraz „luksusowy, w pełni zautomatyzowany komunizm”, ale zasadniczo Bauman mówi, że trzeba poprawić warunki życia najniżej i warunki pracy wszędzie, wyeliminować korupcję, ale też – co istotne – zmniejszyć zróżnicowanie płacowe. Natomiast faktycznie nie potrafi sobie poradzić z wymyśleniem jakiegoś atrakcyjnej, pociągającej opowieści, co jest szczególnie uderzające ze względu na to, że jeszcze kilka lat wcześniej było mnóstwo atrakcyjnych lub przynajmniej pozornie atrakcyjnych opowieści awansu, które promowały takie wartości jak wspólnota robotnicza oparta na solidarności pracy, samorządność itp.
czytaj także
Czyli ma pomysły tzw. ogólnie słuszne, ale brakuje wizji ideologicznej?
Tak, widzę tu pewną ideologiczną bezradność. Bo Bauman wie, że ludziom potrzebne są marzenia i potrzebne są opowieści. Ta kapitalistyczna jest bardzo atrakcyjna, ale w warunkach socjalistycznych prowadzi w najlepszym razie do frustracji albo zejścia na drogę kryminalną, na czarny rynek itp., co jest nieakceptowalne. A z drugiej strony nie znika pytanie, jak nadać z powrotem wartość zwłaszcza pracy fizycznej, którą wykonuje większość społeczeństwa – jak uczynić atrakcyjnym dla młodych ludzi coś, co nie dość, że jest mozolne i uciążliwe, to na dodatek zazwyczaj nie zapewnia atrakcyjnego życia, tak jak młodzi ludzie zaczynają je sobie wyobrażać w drugim pokoleniu awansu, na początku lat 60.
Mówiłaś już, że najbardziej masowy i powszechny w początkach PRL był awans ze wsi do miasta. Przywołujesz wiele powieści z tzw. nurtu chłopskiego, opartych często na doświadczeniach własnych autorów-wychodźców – najbardziej frapujący wydał mi się Tańczący jastrząb Juliana Kawalca z roku 1964. A także film, który 14 lat później nakręcił na jego podstawie Grzegorz Królikiewicz. Z twojej rekonstrukcji obydwu dzieł wynika, że o ile powieść ukazuje dramatyzm i bariery dla awansu, o tyle już film opowiada o klęsce samej idei. Dobrze to widzę?
Dla mnie reżyser Królikiewicz jest kontynuatorem nurtu Ważyka z Poematu dla dorosłych, za to pisarz Kawalec – sam będący osobą z awansu, chociaż wcześniej rozpoczętego – przygląda się swojemu bohaterowi, o charakterystycznym nazwisku, z dużą dozą sympatii. Oczywiście, są w powieści tony oskarżycielskie. Całość kończy się tragicznie – dyrektor kamieniołomów, chłopskiego pochodzenia, Michał Toporny, nie unosi ciężaru awansu: porzuca wiejską rodzinę, ponosi moralną porażkę w pracy, opuszcza go nowa miejska żona, na końcu ginie w wypadku. Jego wspinanie się po szczeblach kariery okupione jest więc zgniłymi kompromisami i upokorzeniami, już samo wyjście ze wsi oznacza zostawienie pierwszej żony i syna. Jego pierwszy patron, wiejski nauczyciel, rozlicza go zresztą z ideału służenia ludowi…
Na apologię awansu społecznego to nie wygląda.
Jasne, narrator widzi jego drogę jako bardzo dwuznaczną, także moralnie, niemniej zasadniczo determinowaną przez czynniki strukturalne. Kawalec pokazuje też ambiwalentny wymiar samej rewolucji społecznej: tuż po wojnie chłopi wchodzą do dworu pana, upokarzają go, detronizują. Oczywiście u Kawalca, ta rewolucja zostaje zaprojektowana poza nimi, ale mimo wszystkich zastrzeżeń, oni czują własną sprawczość i się z nią identyfikują.
To nie jest rewolucja prześniona?
Dla mnie jest przede wszystkim ewidentne, że w tej powieści rewolucja klasowa zostaje uznana za słuszną. Oczywiście, jest rozciągnięta w czasie, jest też permanentnie niedokończona, ciągle toczy się walka klasowa o hegemonię wartości, o prestiż praktyk, wreszcie o samo miejsce w strukturze społecznej między inteligencją jeszcze sprzed wojny a tymi osobami, które awansują już w okresie socjalizmu.
Generalnie, abstrahując na chwilę od Tańczącego jastrzębia, rewolucja klasowa nie tylko nie była prześniona, lecz stanowiła jeden z podstawowych elementów debaty publicznej. Na bieżąco dyskutowali o tym zresztą nie tylko dziennikarze, politycy i filmowcy, ale też swoje wspomnienia i autorefleksje o własnym udziale w tej przemianie spisywali tak zwani „zwykli ludzie”, na przykład w tysiącach pamiętników wysyłanych na konkursy.
Powieść powstała w czasach tzw. małej stabilizacji, a film w epoce Gierka. Coś w nim zostało z tych ambiwalencji?
Toporny u Królikiewicza staje się postacią niemal odrażającą, dla której nie ma usprawiedliwienia. Brakuje tej ramy empatycznej, na poziomie filmowym identyfikacja z bohaterem jest absolutnie niemożliwa. I to właśnie przez sposób wykreowania postaci: on cały czas krzyczy, na wszystkich. Cały czas ucieka się do przemocowych gestów, a jednocześnie ta dawna wieś, mimo usiłowań, nijak z niego nie wychodzi – słyszy gdakanie kur w bibliotece, boi się skonfrontować z własnymi brakami. To wszystko jest opakowane w bardzo ciekawe zabiegi formalne – zapętlenia kadrów, nawiedzające bohatera obrazy i dźwięki, ruchy odbicia w lustrze, które wyprzedzają samą postać – ale koniec końców jesteśmy raczej zachęcani do wątpienia w sens tej przemiany.
Wajda, kręcąc „Ziemię obiecaną”, nie musiał robić w Łodzi rekonstrukcji historycznej
czytaj także
W powieści Kawalca o to ostatnie jest trudniej, bo jednak czytelnikowi trudno się zidentyfikować z inteligencką rodziną żony głównego bohatera, która go upokarza i domaga się głoszenia fikcji o jego pochodzeniu. On sam jest już jednak człowiekiem zajmującym wysoką pozycję społeczną – chłopem już tylko z pochodzenia. I to mnie prowadzi do pytania o tzw. pęknięty habitus, czyli rozdarcie – a może zawieszenie – między starym a nowym sposobem życia, horyzontem aspiracji, ale i wtłoczonych w ciało praktyk czy sposobów mówienia i odczuwania. Tylko czy to pęknięcie aby nie jest podwójne? Bo raz, że człowiek awansujący zostawia za sobą dawnego siebie i otoczenie. Ale z drugiej jego miejsce docelowe też jest… pęknięte? Bo obok tej nowej „inteligencji ludowej” PRL jest jeszcze ta inteligencja rodem sprzed wojny. I one cały czas walczą o hegemonię, a żadna nie wygra do samego końca.
Dokładnie tak. Rozpatruję to w książce pod kątem przeżywania i artykułowania emocji, ale również szerszych praktyk dnia codziennego. Bo w kontekście kultury miejskiej – w szkole, w pracy, ale też w małżeństwie – osoby awansujące stykają się z różnymi starymi praktykami dotyczącymi sposobu mówienia, ale też posługiwania się ciałem; miejskie opanowanie i powściągliwość połączone z luzem i swobodą – to wszystko jest przeciwstawiane „wiejskości”, ciągle dewaluowanej i krytykowanej. Nazywając rzeczy po imieniu: miasto w bezpośrednim kontakcie odkrywa swoją klasistowską podszewkę, wychodźcy ze wsi bardzo często opisują to w swoich pamiętnikach: od wyzwisk, przez drwiny aż po ciągłe napominanie przez domowników.
Ale ta Polska jest przynajmniej z nazwy „ludowa”.
I dlatego też z drugiej strony mamy oficjalny język państwowy, język instytucji, ale też samej inteligencji ludowej, który podkreśla inne wartości, jak dumę z chłopskiego pochodzenia. Ten konflikt jest bardzo dramatyczny, bo nowe instytucje dają oparcie w procesie awansu, dostarczają języka „dziejowej sprawiedliwości”. To wszystko sprawia, że „pęknięcie habitusu”, o którym pisał Pierre Bourdieu i jego uczniowie w kontekście osób awansujących klasowo w kapitalizmie, w warunkach wysokiej mobilności społecznej i wspierającej roli ideologii socjalistycznej rozgałęziało się jeszcze mocniej i na wiele ścieżek.
Pęknięty habitus prowadzi nas z kolei do tytułu twojej książki, czyli „poruszenia” – silnej, emocjonalnej reakcji na zmianę położenia społecznego. Ono początkowo miało być chyba stanem przejściowym: umowny „małorolny ze wsi” musiał się czuć początkowo niepewnie, zmagać z nowym środowiskiem szkoły czy pracy w mieście, ale z błogosławieństwem państwa i różnych patronów, uczyć się nowego miejsca, nabierać pewności siebie i poczucia wartości. Krótko mówiąc: to miał być proces niełatwy, ale wykonalny i krótkotrwały.
A nie zawsze tak było. Znajdziemy np. opowieści pamiętnikarskie, których autorki i autorzy wskazują, że od samego początku jest to proces okupiony bardzo dużym, długotrwałym wysiłkiem, w tym pracą nad własnymi reakcjami emocjonalnymi i cielesnymi. Krótko mówiąc, pracą dużo trudniejszą niż wskazywałyby odgórne opowieści socjalistyczne.
Jednakowoż wykonalną.
Do tego pracą, w której nie tylko efekt, ale i sam wysiłek jest źródłem satysfakcji, skoro racja dziejowa i sprawiedliwość niejako stoją po naszej stronie. Do tego dochodziła jeszcze trajektoria awansu międzypokoleniowego: przekonanie, że moje dzieci będą już miały łatwiej, że one nie będą już żyć z pękniętym habitusem.
Opisujesz dwa podejścia „akceptujące” ten model awansu: jedno, kiedy osoba awansująca podkreśla swój dystans do miejsca, z którego wyszła, że tam tylko syf i ciemnota, na szczęście udało się z tego wyrwać, choć jeszcze wiele jest do zrobienia…
Tak, to takie samokolonizujące podejście. Pamiętajmy jednak, że odrzucenie środowiska pochodzenia często wynikało z naprawdę skrajnych warunków życiowych na wsi międzywojennej, ale też i powojennej. Pamiętnikarze i pamiętnikarki opisują wszechobecną przemoc, koszmarne warunki mieszkaniowe, bezustanną pracę fizyczną od wczesnego dzieciństwa. Ale jest jeszcze drugi wariant, kiedy pochodzenie osób awansujących staje się źródłem dumy. Oto ja, własnym wysiłkiem doszłam do tego, co inni mieli podane na tacy. I w tym przypadku bardzo ważne jest zanegowanie biologicznej esencjalizacji klasy chłopskiej; zaczyna się dostrzegać, że różne poglądy, praktyki i zachowania są wynikiem warunków życia, w tym wypadku przedwojennej struktury klasowej, a nie jakichś cech dziedziczonych przez wieki.
Wierzyłem, że znajdę nazwisko osoby, która odpowiada za śmierć Pyjasa [rozmowa z Łazarewiczem]
czytaj także
Obydwa podejścia mimo wszystko zakładają sukces, mniej lub bardziej niepewny, własnego awansu.
Natomiast w pewnym momencie pojawia się wiele opowieści, właśnie w nurcie chłopskim, które wskazują na niemożność przekroczenia tego stanu emocjonalnego „poruszenia”. To sytuacje, kiedy osoby awansujące posiadają hybrydową tożsamość, w której cokolwiek by się zrobiło, do jakiegokolwiek zestawu praktyk by się odwołało, to one nie są odczuwane jako autentyczne. Kulturę ludową już się porzuciło, a wokół siebie mamy i ten język oficjalny, i ten starointeligencki, co często rodzi poczucie zagubienia i frustracji.
A czy powrót do tego miejsca, z którego się wyszło, mógł nie być porażką? Czymś innym niż świadectwem, że awans się nie udał?
Przede wszystkim wtedy, kiedy ma się jakiś rodzaj kapitału, który wymiernie zaświadcza o awansie: wykształcenie, oszczędzone pieniądze, związek międzyklasowy. Bardzo ważny wątek, przewijający się w wielu opowieściach awansu, to poczucie misji związane z powrotem. To znaczy: mnie się udało, dzięki mojej wytrwałości, ale też dzięki przemianom systemowym, więc wracam na wieś, po to, żeby tej mojej wsi pomóc. I dlatego zostaję nauczycielem, lekarką, lokalnym działaczem.
Jak się wraca bez kapitałów, to drwiny będą naturalne – co, zachciało się panem zostać? Ale i z kapitałem to chyba nie zawsze było proste. Pamiętam przywoływaną w Poruszonych scenę, kiedy inteligent wraca do rodzinnej wsi i spotyka się z wrogością, bo tamci nie rozumieją, po cholerę wraca. Przecież to znaczy, że cały ich wysiłek, żeby on mógł się wykształcić – był na marne!
To się pojawia w króciutkiej powieści Kawalca Szukam domu: bohater wraca do swojej dawnej wsi i ma wrażenie, że jest obserwowany, że jego obecność jest czymś nieakceptowalnym, czuje się nieswojo, niesamowicie – choć zarazem jest zmęczony miastem i chciałby wrócić do środowiska swojego dzieciństwa. Ono samo zresztą też się zmieniło, widać tam motocykle, biegnie droga, różne atrybuty nowoczesności na wsi. Ale jego pozostanie tam – właśnie z powodu różnicy kulturowej – nie jest już możliwe.
Najpopularniejszy chyba – za sprawą ekranizacji – autor książek na temat PRL-owskiej wsi to Edward Redliński z jego Konopielką, ale też Awansem czy Listami z Rabarbaru. Czy on nie sprzedaje aby czytelnikom obrazu świata, który zastyga w anachronicznej formie i nijak nie chce się poddać nowoczesności? W sensie: patrząc z oświeconych wyżyn?
To chyba bardziej skomplikowane, bo sam Redliński był osobą z awansu. Odnalazłam nawet jego pamiętnik w Archiwum Akt Nowych. To był jego pierwszy opublikowany tekst – przysłał go na konkurs „Młode Pokolenie Wsi Polski Ludowej”, kiedy jeszcze studiował geologię na Politechnice Warszawskiej. Tam już widać charakterystyczny, pełen satyry styl, który niestety rodzi pewne ryzyko – zwłaszcza w ekranizacji – takiego właśnie odczytania, bardzo miejskiego, ośmieszającego. Mam wrażenie, że teksty Redlińskiego są satyrą nie tyle na wieś, ile na opowieści awansu i to, jak miasto patrzy na wieś.
Czy te kolejne, ewoluujące opowieści na temat awansu społecznego w PRL nie zbiegają się aby z obiektywnymi zmianami na rynku pracy? Narracja socrealistyczna wynika nie tylko z ideologii Polski Ludowej, ale też z faktu, że trzeba wykształcić miliony ludzi, żeby było komu pracować w tych wszystkich hutach, kopalniach i zakładach zbrojeniowych. Dzieci inteligentów było po wojnie zwyczajnie za mało, samych inteligentów też. A potem rynek się nasyca, więc ten awans zaczyna być coraz trudniej dostępny, a jako obowiązująca opowieść staje się trochę kłopotliwym bagażem dla państwa, bo więcej ludzi ze wsi chce do miasta, niż ich to miasto i jego przemysł mogą pomieścić… Nie sugeruję, że centralny planista zaordynował, żeby pisarze już przestali tak radośnie pisać o tym awansie, żeby trochę przyczernili obraz, skoro stopa inwestycji spadła, ale niemniej opowieści i reprezentacje – a one są tematem twojej książki – wydają się bardzo mocno zakorzenione w tzw. bazie. Nawet jeśli nie wszyscy inżynierowie dusz znają się na polityce przemysłowej…
Ta zależność na pewno występuje. Jest to szczególnie ciekawe w przypadku wsi, bo od samego początku zachęcano ludzi do ruszenia się z miejsca, jak ten Birkut do Nowej Huty, żeby uczył się żyć i pracować. Z drugiej strony kładzie się bardzo duży nacisk na konieczność modernizacji samej wsi. Socjalistyczna Polska ma zresztą wielki kłopot ze wsią, bardzo szybko odchodzi się od planów kolektywizacji, a w trakcie odwilży porzuca się nawet spółdzielnie produkcyjne. Niemniej ktoś tam musi zostać i produkować żywność, a jak się wieś wyludni i zostaną tylko starsi ludzie, to będzie tragedia. Stąd opowieść awansu, wyjątkowa na tle pozostałych – „od chłopa do rolnika”. W przeciwieństwie do wiejskich wychodźców osoba awansująca zostaje na swoim miejscu, wykonuje podobną pracę, ale ma nową tożsamość – trzyma się ziemi, ale uprawia ją nowocześnie i w tym celu jednak wchodzi w relację ekonomiczną z państwem, opartą na jakimś zaufaniu, a nie tylko przymusie. Obraz socjalistycznego awansu wsi, który wiąże się z mechanizacją i nowoczesnym stylem życia pojawia się między innymi na łamach czasopisma „Nowa wieś”.
Żarnowiec: dlaczego w Polsce nie udało się wybudować elektrowni atomowej [rozmowa]
czytaj także
Niemniej rewersem tego jest spowolnienie wychodzenia do miasta, ale też kształcenia się dzieci chłopskich i robotniczych na uczelniach wyższych.
Oczywiście, jak się popatrzy na liczby, to widać, że długie trajektorie awansu szczególnie często występują w pierwszym okresie, do 1956 roku, a potem tempo zaczyna zwalniać. W fabrykach awansują ci, którzy się już wykształcili w latach 40. i wczesnych 50., a zaraz potem do szkół i na uczelnie idą już ich dzieci. W efekcie na początku kolejnej dekady mówi się o spadających wskaźnikach mobilności. Tzw. punkty za pochodzenie, wprowadzone w połowie lat 60. są mechanizmem, który ma temu przeciwdziałać.
I mechanizmem, który wywołuje gwałtowną reakcję.
To właśnie wtedy ujawnia się zjawisko – świetnie znane do dziś – lęku warstw średnich o losy własnych dzieci. Zaświadczają o tym badania, pisano też o tym otwarcie: a co z moim miejskim dzieckiem, które się dobrze uczy i któremu może zabraknąć tych kilku punktów?
Rodzice lekarze kupowali ziemię rolną, żeby córka miała większe szanse na studia…
Bardzo mocno ujawnia się wtedy myślenie w kategoriach interesu własnego, własnej grupy – nie żadnego tam ideału sprawiedliwości społecznej, tylko właściwie walki klasowej, tym razem prowadzonej przez tych, którzy już awansowali.
A czy był jakiś moment, jakiś okres w historii PRL, kiedy awans społeczny był płciowo neutralny?
Jeśli mówimy o opowieściach – bo w przypadku praktyki społecznej niekoniecznie – to byłby to socrealizm. Co więcej, w tekstach i obrazach socrealistycznych występuje nadreprezentacja awansujących kobiet. Na plakatach, w kronikach filmowych i dokumentach – przedstawiając awans, częściej opowiada się ich historię niż historię mężczyzn, bo też ona jest postrzegana jako szczególnie spektakularna. Nie dość, że osoba pochodząca ze wsi, to jeszcze kobieta, która właśnie zostaje robotnicą czy studentką.
A później?
Trzeba zacząć od tego, że nawet w okresie stalinowskim te awanse kobiece charakteryzują się jednak dużo krótszą trajektorią, dużo mniejszym zakresem. Jeżeli dosięgają stanowisk inteligenckich, to raczej niższego, ewentualnie średniego szczebla. Bardzo mało jest kobiet-dyrektorek, mało działaczek partyjnych zasiadających w gremiach kierowniczych – jest to zresztą rozpoznane przez historyczki.
To kwestia ideologii – parafrazując starego marksistę Schaffa – „przeżytków psychologicznych” patriarchatu?
Przede wszystkim „drugiego etatu”, czyli obowiązków domowych, bo w tym obszarze prawie nic się nie zmienia, bo też żłobki czy przedszkola nie są dla wszystkich dostępne, no i nie załatwiają wszystkiego. To obciążenie niewątpliwie ciągnie kobiety w dół, ale od roku 1956 dochodzi jeszcze reakcja ideologiczna – obśmiewanie socrealizmu, tych wszystkich „kobiet na traktorach” i krzepkich robotnic ma wyraźny posmak i klasistowski i seksistowski. A kobieta pracująca jawić się ma jako przerażające monstrum, zaniedbujące własną kobiecość i na dodatek obowiązki domowe.
W Poruszonych ważnym pojęciem jest „mezalians” – w coraz to nowych kontekstach. Odnoszę wrażenie, że w okresie stalinowskim stanowisko oficjalne jest takie, że… w ogóle nie ma tematu. Skoro awans społeczny niweluje różnice klasowe, a robotnik wykwalifikowany zarabia lepiej od pracownika biurowego, pracownicy tym bardziej – to może rozkwitnąć miłość romantyczna, a związek dwojga ludzi z różnych klas nie ma być wehikułem awansu, niczym w XIX-wiecznej powieści, tylko po prostu staje się dzięki niemu możliwy.
Ale w rzeczywistości wciąż istnieją środowiska, w których związek osób pochodzących z różnych kontekstów klasowych jest czymś nie do przyjęcia…
Mechanizm chronienia męskiego ego od XIX w. pozostaje ten sam
czytaj także
Te umowne „mieszczańskie ciotki z Krakowa”?
Ale też matki, które nigdy nie zaproszą męża córki na święta, bo to jakiś cham ze wsi. Takie postacie – znów, obecne w filmach czy reportażach – służą pokazaniu, że socjalizm jednak nie skutkował tak dogłębnymi przemianami społecznymi, jak obiecywano. Równocześnie – zwłaszcza w źródłach pamiętnikarskich – pojawia się wątek, że owszem, ta różnica istnieje, ale jednak jest do przezwyciężenia. Można ją w związku wspólnie przepracować, pamiętać o swoim środowisku pochodzenia i mieć relacje i z rodziną miejską, i z tą wiejską.
Ale to wciąż jest opowieść optymistyczna – awans społeczny da się pogodzić z udanym związkiem, choć nie jest to łatwe. Aż pewnego razu, w połowie lat 70. Jerzy Hoffman kręci Trędowatą, widownia do kin wali drzwiami i oknami, a przesłanie brzmi: mezalians to mezalians, to się nie może udać, jakby mocno i szczerze ordynat Michorowski tej Stefci Rudeckiej nie kochał.
A niemal równolegle wielkim hitem telewizyjnym staje się serial Daleko od szosy – o wiejskim chłopaku z wykształceniem podstawowym, który z wzajemnością zakochuje się w inteligentce z dużego miasta. Oczywiście, Trędowata jest tekstem z początku XX wieku, ekranizowanym już przed wojną, a serial Chmielewskiego jest osadzony we współczesności, prawdopodobnie w drugiej połowie lat 60., niemniej łączy je to, że wpisują się w trend odejścia od socjalistycznego egalitaryzmu. Podobnie zresztą jak dzieło innego kalibru, czyli Ziemia obiecana…
A film Wajdy nie jest porządną marksistowską przeróbką endeckiej powieści?
To jest opowieść o kapitalistycznym awansie, bardzo wyrafinowana, ale ewidentnie wzbudzająca pragnienia właściwe opowieści kapitalistycznej: Karola Borowieckiego trudno nie kochać, nie podziwiać, jakoś mu nie zazdrościć. To jest po prostu bardzo atrakcyjna postać.
Jak już wiemy, z kapitalistyczną opowieścią awansu trudno jest socjalizmowi konkurować.
Te wszystkie obrazy, powstałe około połowy lat 70. zapowiadają, moim zdaniem, pożegnanie się z marzeniem o zniwelowaniu hierarchii klasowych. Bo przecież Daleko od szosy, choć potocznie odbierane jako serial o awansie społecznym, pokazuje, że on jest owszem, możliwy, ale tylko w tradycyjnej formule. Potrzebny jest patron, w tym wypadku patronka, która pomoże wejść w nowe środowisko, da wsparcie emocjonalne niezbędne do tego, żeby się przebić. Ale szczególnie istotny jest kontekst socjalistycznych instytucji, a raczej ich brak. Szkoła czy miejsce pracy to są już raczej dekoracje, scenografia, a nie wehikuły mobilności społecznej. A pomijam fakt, że to jest tak naprawdę – w obliczu wyników badań na temat związków międzyklasowych w socjalizmie – opowieść o miłości niemożliwej.
Fasada fajna, a z tyłu dziadostwo. Jak zima stulecia obnażyła katastrofę Polski węglowej
czytaj także
Kobiety inteligentki z facetem ze wsi?
Dziewczyny wychowanej w tradycyjnej, wielkomiejskiej inteligenckiej rodzinie z chłopakiem, którego szczytem aspiracji w momencie ich poznania jest zostanie kierowcą autobusu. Zarazem ten irracjonalny pierwiastek – romantyczne zakochanie dziewczyny na przekór całemu otoczeniu, warunkom rodzinnym – ma uzasadniać, dlaczego jego nieprawdopodobna trajektoria jest w ogóle możliwa. Bo to już nie socjalistyczne państwo z jego ideałem awansu społecznego czyni cuda, lecz miłość. Tylko dzięki czemuś tak szalonemu w połowie lat 70. chłopak po podstawówce może zacząć planować studia na politechnice.
Doszliśmy zatem do schyłku opowieści o awansie – jest albo niemożliwy, jak u zekranizowanej Mniszkówny, albo dokonuje się na prawach cudu, jak w Daleko od szosy?
Mamy już wtedy kilka sposobów poprowadzenia „schyłkowej” narracji, która jest ewidentnie wynikiem rozczarowania systemem. Przykładowo film Milioner z Januszem Gajosem, wcielającym się w chłoporobotnika wygrywającego milion w totolotka, to klasyczny schemat z opowieści kapitalistycznej, w której szczęście spada z nieba, a potem pojawia się problem, jak się w tej niespodziewanej sytuacji odnaleźć. Ale może ważniejsze z dzisiejszego punktu widzenia warianty narracji schyłkowej znajdziemy w tzw. nowej dokumentalistyce lat 70., w filmach Krzysztofa Kieślowskiego, jak np. w Murarzu z 1971 roku, ale też u Wojciecha Wiszniewskiego czy Marcela Łozińskiego. Oni skupiają się na jednostkach, które przeżywają głębokie rozbicie tożsamościowe, często połączone z moralną klęską i wykorzenieniem – jak górnik Bugdoł u Wiszniewskiego, który został nawet dyrektorem kopalni, awansował ekonomicznie, ale kosztem utraty przyjaciół i konfliktu z rodziną. Został ukazany jako człowiek niekompetentny, pnący się w górę dzięki układom. Z kolei odmowa awansu czy rezygnacja ze stanowiska, świadomy powrót do pracy fizycznej, jak w przypadku Malesy w Murarzu, są waloryzowane pozytywnie.
Od Gierka i Chomejniego do czerwonego Batmana: Polska w spirali nieustających przyspieszeń
czytaj także
Drugi z najpopularniejszych seriali tamtej epoki to Czterdziestolatek Jerzego Gruzy. Stefan Karwowski to człowiek, który awansuje już w bardzo współczesnym sensie, tzn. z inżyniera na dyrektora. Czyli po prostu robi karierę.
Nie wiemy, skąd pochodzi Karwowski, i to jest świadomy chwyt twórców, bo przecież wskazywanie na pochodzenie klasowe było wręcz rytualnym elementem socjalistycznej sfery publicznej. Jest natomiast przedstawicielem tej nowej, socjalistycznej inteligencji technicznej, która aspiruje do czegoś więcej, do innego stylu życia, ale aspiruje – w oczach twórców serialu – bardzo nieudolnie. I tu znów mamy ironizowanie, typowe dla niesocjalistycznych przedstawień osób z awansu: kupowanie portretu przodka w Desie, uczenie się polowań, montowanie mauretańskich łuków w mieszkaniu w bloku, uprawianie sportu… Przy czym te wszystkie przekroczenia własnej kondycji mają nas raczej bawić, a nie prowokować do refleksji na temat hierarchii i podziałów systemu socjalistycznego. Przekaz jest taki, że zasadniczo lepiej zostać na swoim miejscu.
Ale przecież nie na wsi, z której się wyszło – bo nie wiadomo, skąd on przyszedł.
Karwowski powinien zostać na swoim miejscu, skądinąd prestiżowym, bo to przecież ceniony fachowiec. Praca to właściwie ta sfera życia Karwowskiego, w której mu dobrze idzie: nie odnosi porażek, nie przeżywa kompromitacji, jest pokazany jako kompetentny człowiek na właściwym miejscu, który niepotrzebnie próbuje adaptować się do obcego mu stylu życia. Sama kariera zawodowa jest waloryzowana pozytywnie – to jest słuszny awans merytokratyczny, bo Stefan zostaje wybrany na dyrektora nie ze względu na pochodzenie czy polityczne plecy. Zostaje wybrany… przez komputer. Maszyna obiektywnie wyliczyła, że właśnie on ma cechy, które kwalifikują go do zarządzania przedsiębiorstwem i zastąpienia starego szefa, który kiedyś realizował model awansu wczesnego, od robotnika do dyrektora. Oczywiście jest to humorystyczne, ale nie mamy wątpliwości co do kompetencji Karwowskiego i tego, że ostatecznie sobie na tym odpowiedzialnym stanowisku poradzi.
I tak awans społeczny w głównym nurcie zastąpiła technokracja – wizerunek „dobrego fachowca, ale bezpartyjnego” jako coś, do czego warto aspirować. Czy po Czterdziestolatku ktoś jeszcze wierzył w socjalistyczną drogę awansu?
W książce czytam doświadczenie „Solidarności” jako ostatnią artykulację żądania awansu społecznego klasy jako klasy właśnie, choć pewnie robotnicy i inteligencja techniczna rozumieli przez to co innego. Z jednej strony zgłasza się postulaty samorządności, ale też wzrostu płac, prestiżu i rozbudowy sfery socjalnej, z drugiej strony Lech Wałęsa mówi, że będzie u nas jak w Japonii. To jest mieszanka bardzo różnych fantazji o tym, jak powinna wyglądać struktura społeczna i klasowa. Tak czy inaczej, „Solidarność” jest niewątpliwie reakcją na to przyspieszające umieranie awansu jako opowieści i jako praktyki. Socjolożki wskazują wtedy wyraźnie, że to się wydarza coraz rzadziej, wskaźniki mobilności społecznej maleją, a inteligencja zamyka się jako klasa, co widać choćby po spadku liczby małżeństw międzyklasowych i awansów edukacyjnych. Po 1981 roku nikt już socjalistycznej opowieści awansu nie traktuje poważnie.
**
Magda Szcześniak – kulturoznawczyni i historyczka kultury, adiunktka w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Autorka książek Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce (2023) i Normy widzialności. Tożsamość w czasach transformacji (2016). Stypendystka Fundacji Fulbrighta, Narodowego Centrum Nauki, Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Laureatka Nagrody Naukowej „Polityki” w dziedzinie nauk humanistycznych (2017).