Czytaj dalej, Świat

Co robi libertarianin, widząc przed domem niedźwiedzia?

Niedźwiedzia przysługa okładka

Dlaczego libertarianie walczą z rządem, skoro rząd od kilkudziesięciu lat wciela w życie ich wartości? W wielu miasteczkach USA nie trzeba libertarian, żeby szkołom i straży pożarnej obcinać budżety. Z Matthew Hongoltzem-Hetlingiem, autorem książki „Niedźwiedzia przysługa. Jak w amerykańskim miasteczku nie powstała libertariańska utopia (i co nieco o baribalach)”, rozmawia Michał Sutowski.

Michał Sutowski: W Polsce, kiedy realny socjalizm spektakularnie zgnił, mawiano sarkastycznie, że idea może była dobra, tylko ludzie się nie sprawdzili. Czy historia miasteczka Grafton – libertariańskiej utopii praktykowanej w stanie New Hampshire na północnym wschodzie USA – pozwala powiedzieć coś podobnego o libertarianizmie? Że to dobry pomysł, ale niewłaściwi ludzie zabrali się za realizację?

Matthew Hongoltz-Hetling: Same wartości, które w ekstremalnie czystej ideologicznie formie głoszą libertarianie – wolności osobistej, jednostkowej odpowiedzialności – uważam za cenne i potrzebne w każdym demokratycznym społeczeństwie. Niemniej nie sądzę, żeby społeczeństwo skonstruowane w ten sposób, czyli z minimalnym rządem i rynkiem, który rozwiązuje dosłownie wszystkie problemy, byleby mu nie przeszkadzać, mogło funkcjonować z sukcesem. Nie wierzę, że lepiej przygotowani ludzie mogliby wdrożyć taką utopię skuteczniej i stworzyć nawet z niewielkiej, bo liczącej ponad tysiąc mieszkańców osady udane laboratorium tego modelu społecznego. Nawet gdyby mieli odpowiednie finansowanie, organizację i zdolności planowania.

Grafton to miejsce, którego mieszkańcy jeszcze w czasach sprzed niepodległości USA byli wyjątkowo niechętni płaceniu podatków i utrzymywaniu z nich usług czy infrastruktury publicznej – właśnie dlatego współcześni zwolennicy indywidualizmu i wolnego rynku wybrali je na swoją ziemię obiecaną. Ale kto tam właściwie zjechał?

Czwórka ludzi, którzy jako pierwsi w 2004 roku przybyli do miasteczka, by uruchomić tam swój Free Town Project, czyli Wolne Miasteczko, była jakoś reprezentatywna dla całego ruchu. Czterech białych facetów, najmłodszy pod czterdziestkę, najstarszy tuż po sześćdziesiątce. Bo białych mężczyzn ta ideologia przyciąga bardziej niż innych. Nie podoba im się otaczająca rzeczywistość, traktują system jako źródło opresji, ale równocześnie nie potrafią wyobrazić sobie siebie samych jako dyskryminowanych. Widzą się, przynajmniej potencjalnie, raczej na górze kapitalistycznego systemu niż jako wyzyskiwanych na jego dnie.

Biedacy, którzy wierzą, że będą milionerami, jeśli tylko państwo da im spokój?

Pochodzą z różnych kontekstów społecznych, właściwie to z dwóch ekstremów. Mają albo za dużo, albo za mało pieniędzy.

Co to znaczy?

Większość Amerykanów jest do czegoś przywiązana: realizują jakąś drogę zawodową, mają rodzinę, często też cały układ społecznych powiązań w danym miejscu. A libertarianie zazwyczaj mają albo wystarczająco dużo pieniędzy, by móc podróżować, przenosić się bez dbania o osadzenie lokalne i kupować ziemię w nowym miejscu, albo po prostu nie mają żadnych korzeni w żadnej społeczności. Moi bohaterowie, którzy mieścili się w tej drugiej grupie, zakładali, że skoro nie mają pieniędzy, to mogą pojechać do Grafton i też ich nie mieć, za to wziąć sprawy w swoje ręce.

Kwartet kolonistów i najśmielszy eksperyment społeczny we współczesnej historii USA

I urządzić się – a przy okazji urządzić życie dotychczasowym mieszkańców po swojemu, jak rozumiem, choćby ci nie byli entuzjastami tak skrajnych rozwiązań. Ale czemu nie było wśród nich czarnych ani Latynosów?

Przekaz libertarian nie jest zbyt atrakcyjny dla grup mniejszościowych, bo oni domagają się pozbawienia ochrony wszystkich grup, demontażu siatki zabezpieczeń społecznych i mechanizmów wspomagających. Ludzie pochodzący z grup historycznie bardziej podatnych na różne opresje i dyskryminację zwykle rozumieją wartość tych zabezpieczeń.

Ta niechęć do „przywilejów” dla mniejszości zbliża ich chyba do tak zwanych white thrash, czyli białych Amerykanów, ale tych nieuprzywilejowanych ekonomicznie. Oni też się czują osaczeni przez system.

Owszem, jest spora grupa białych Amerykanów – często dotyczy to tych mających korzenie w zdezindustrializowanym regionie Appalachów – którzy czują się opresjonowani przez całą liberalną Amerykę. Ich poczucie wykluczenia wzmaga na pewno brak dostępu do wielu usług i nieprzystawanie do różnych dyskursów ochrony mniejszości – ale w środowisku libertarian raczej ich nie ma. Ci pochodzą raczej ze środowisk lepiej wyedukowanych, często z branży technologicznej. Zazwyczaj nie mają za sobą doświadczenia ubóstwa – to nie są ci ubodzy biali z pretensjami, lecz ludzie widzący siebie w roli zwycięzców wyścigu.

Jak nie strzelałem do Kim Dzong Una, czyli witamy w Atlancie!

OK, biali faceci zjeżdżają do małego miasteczka z pewną wizją – niskie podatki, niskie wydatki na administrację i usługi publiczne, jak najmniej regulacji, od planowania przestrzennego po ochronę zwierząt. Ale jakoś muszą chyba zarabiać na życie? A w Niedźwiedziej przysłudze czytam, że tam panuje duże bezrobocie?

Wielu z tej społeczności przyjechało z kapitałem zarobionym na udanych inwestycjach, niektórzy mieli dobrze prosperujące firmy z branży technologicznej, na przykład John Babiarz, pierwszy ideowy libertarianin w mieście, który osiadł tam już na początku lat 90. Co prawda, jak się później okazało, jeden z bohaterów, którego po pobycie w Grafton opisałem jako obrotnego biznesmena z New Jersey, po prostu wygrał milion dolarów na loterii, czyli nie zarobił pieniędzy w tradycyjnym sensie. Inny, o czym piszę, miał bardzo szemraną przeszłość. Ale wielu zwyczajnie robi sobie wakacje od poważniejszych ścieżek kariery, względnie wyjeżdża po studiach na rok–dwa, nie licząc na wynagrodzenie, tylko na przygodę.

Dlaczego biali, to już mówiliśmy, a czemu to są niemal wyłącznie faceci?

Bo główną atrakcją ideologii libertariańskiej jest wizja self-made mana, który sprawnością umysłu, ale też siłą bicepsa wykuwa swój pełen przygód los. Indywidualistom takie życie przynosi z pewnością wiele zadowolenia, ale już niespecjalnie musi pasować osobom, które stawiają na działanie zbiorowe i współpracę. Może to stereotyp, ale wydaje mi się, że kobiety jednak częściej doceniają ten drugi sposób funkcjonowania.

A czy „tradycyjna rodzina”, z mężczyzną i kobietą podzielonymi rolami, mogłaby się mieścić w tej agendzie? Mąż poluje na mamuta, żona przyrządza zdobycz w jaskini…

Sama filozofia libertariańska zakłada miejsce dla rodziny, ale na końcu zawsze pojawia się kwestia zobowiązań wobec domu, bardzo prozaicznych i przyziemnych. Podziału pracy, tego, kto przygotuje jedzenie na stół. To o tyle problematyczne, że libertarianie lubią się skupiać na bardziej ekscytujących elementach życia – kobiety lepiej historycznie zaznajomione z codzienną harówką mają bardziej realistyczne wyobrażenie o tym, jak życie rodzinne naprawdę wygląda.

Gillette uczy, jak elegancko poderwać mamusię i być dobrym tatusiem

Dzieci też nie było w Grafton zbyt wiele. Rozumiem, że kiedy masz dzieci, to wtedy już trudno uniknąć kontaktu ze znienawidzonym systemem.

Owszem, jeśli jako człowiek dorosły chcesz żyć w przyczepie bez żadnych udogodnień, to twoja sprawa, ale jeśli masz pod opieką dwulatka, to „społeczeństwo”, w tym jakieś służby, w końcu się zainteresuje warunkami, w jakich ono żyje.

I na przykład zapytają o szczepienia obowiązkowe.

Akurat większość amerykańskich stanów przewiduje możliwość rezygnacji ze szczepionek, możesz się domagać tego rodzaju zwolnienia dla dziecka. Niemniej jest oczekiwanie, że zagwarantujesz dziecku podstawowe rzeczy do życia, choćby opiekę lekarską na bazie ubezpieczenia zdrowotnego zapewnianego publicznie, a przecież właśnie rządowym systemom tego rodzaju libertarianie wyraźnie się sprzeciwiają.

Jeden z twoich rozmówców mówi, że miasteczko namiotowe libertarian survivalowców to bodaj jedyne miejsce na świecie, gdzie można znaleźć flagę Konfederatów i szyld Berniego Sandersa obok siebie. To co właściwie tych ludzi łączy? Jaki jest wspólny mianownik?

Wszystkich popycha do działania intensywne pragnienie osobistej wolności, a swobodę działania cenią ponad wszystko. Wszyscy szukają jakiegoś wyjścia spod parasola rządu, stąd zdarza się w tym środowisku spotkać i prawicę, i skrajną lewicę. W USA od lat 60. tradycje wyjścia z systemu, które uosabiają choćby hippisi w swych komunach, z ideą życia blisko natury, sugerowały raczej lewicowe poglądy. Ale ostatnio faktycznie zdecydowanie dominuje prawica – to jej reprezentanci najmocniej pragną stworzyć dla siebie przestrzeń bez ingerencji rządu.

Czyli ważniejsze jest dla nich prawo do posiadania broni niż do hodowania marihuany? Nawet jeśli popierają jedno i drugie?

Przez wiele lat w ramach libertariańskiej społeczności rzeczywiście toczyły się takie dyskusje, ale teraz nie ma tam już wiele miejsca dla lewicy. Jeśli zapytasz przeciętnego zwolennika tych poglądów, czy chętnie widziałby u swego boku liberalno-lewicowego libertarianina, usłyszysz odpowiedź twierdzącą, jednak stanowiska polityczne Partii Libertariańskiej to najczęściej skrajne wersje propozycji Partii Republikańskiej.

Republikanie chyba nie lubią palenia zioła.

Marihuana i przyzwolenie na związki jednopłciowe są tu wyjątkami, które libertarianie głoszą w imię czystości ideologicznej i przecinają w ten sposób tradycyjne amerykańskie podziały partyjne. Niemniej już obcinanie wydatków na usługi publiczne to od wielu dziesięcioleci republikańska, konserwatywna agenda. A to właśnie na te kwestie poświęca się najwięcej energii. Do tego dochodzą nowe formy religijności przechodzące w ruch wolności medycznej.

Co to znaczy?

Żadnego „narzucania” przez rząd reguł dotyczących ochrony zdrowia, w tym szczepień, publicznych usług, ale też finansowania badań. Rząd ma nie narzucać szczepień, ale też rodziny mają prawo modlić się o zdrowie swego dziecka, zamiast posyłać je do lekarza. Do tego dochodzi rozszerzanie pojęcia kultu religijnego: w USA istnieje na przykład kościół Genesis II Church of Health and Healing, który jakiś rzekomo terapeutyczny specyfik rozdawał swym członkom jako sakrament. Próbowano w tym celu korzystać z zasady wolności religijnej.

W USA konserwa trzyma się mocno

Rozumiem, że w ten sposób – minimum rządu, maksimum wolności – można połączyć agendę skrajnej prawicy, antyszczepionkowców i właśnie libertarian. Tylko zastanawia mnie, dlaczego to działa w kraju, który z lewicowej perspektywy przynajmniej od czasów Reagana wydaje się imperium neoliberalizmu, a więc – wolnego rynku. Dlaczego libertarianie walczą z rządem, skoro rząd od kilkudziesięciu lat wciela w życie ich wartości?! W wielu miasteczkach USA nie trzeba libertarian, żeby szkołom i straży pożarnej obcinać budżety.

Pytasz, dlaczego po tak ciężkiej, wieloletniej pracy nad rozmontowaniem progresywnego państwa opiekuńczego libertarianie czują, że jest gorzej, niż było? Oni uważają, że rząd jest gorszy niż elity korporacyjne, a tę opinię z jednej strony agresywnie wspierają najbogatsze warstwy społeczeństwa, którym zależy na takim obrazie władzy; z drugiej – w tym, co głoszą libertarianie, jest ziarno prawdy, bo potęgi korporacyjne od dawna kooptowały urzędników i korumpowały państwo, które niespecjalnie służy człowiekowi pracy.

Ale to stara narracja republikanów: rząd to problem, nie rozwiązanie. Pytam o to, czy problem libertarian z rządem USA nie polega aby na tym, że uważają go za wroga, a spokojnie mogliby za sojusznika? Zwłaszcza gdy rządzą republikanie?

To w dużej mierze kwestia różnicy między wiedzą i władzą, to znaczy między człowiekiem protestującym na rogu ulicy i decydentem przy stole negocjacyjnym. Republikanie mówią podobnie do libertarian: mniej podatków, mniej rządu, mniej regulacji – ale jak już siedzą w gabinetach, gdzie się ustanawia prawo, to się miarkują ze względu na oczekiwania wyborców, ale też sponsorów. Establishment zawsze jest jakoś pragmatyczny, na przykład próbuje ciąć wydatki na usługi publiczne, ale nie wszystkie od razu, nie posunie się do tego. A u libertarian mamy czystą ideologię, bo oni nigdy nie byli u władzy, więc nie musieli zawierać kompromisów ani niczym zarządzać.

Twój dom płonie. Czy stać cię na strażaków?

A Donald Trump? Uważali go za swojego?

Tak naprawdę go nie lubią, tak samo jak większości republikanów, jako niewystarczająco radykalnych, oportunistycznych, związanych kompromisami i odznaczających się konformizmem. Do tego ta społeczność nie jest związana lojalnością z republikanami, więc nie ma motywacji, żeby zaraz odpuścić Trumpowi wszystkie grzechy. Dla libertarian on stanowił tylko mniejsze zło, choć na pewno podobało im się, kiedy zapowiadał pozbycie się Agencji Ochrony Środowiska czy nominował na jej szefa gościa, który całe życie tę instytucję zwalczał. Podobnie jak on nie lubią też nadmiernych wpływów armii oraz interwencji za granicą. W tym sensie hasło „America First” bardzo im się podobało.

Zmiana klimatu bardzo polaryzuje Amerykę – jej postrzeganie mocno zależy od tego, na którą partię się głosuje. Jak się to ma do amerykańskich libertarian?

Ci, z którymi rozmawiałem, uznają fakt zmiany klimatycznej spowodowanej przez człowieka, ale uważają, że rozwiązaniem jest czysty wolny rynek. Czyli dostrzegają problem, ale ich zdaniem, jeśli tylko rząd nie będzie ingerował w działalność gospodarczą, to zasoby zostaną alokowane do produkcji dóbr w sposób bardziej zrównoważony ekologicznie, skoro to niezbędne do przetrwania świata. To oczywiście czysta fantazja, niemniej także i w tej kwestii oni uważają, że panaceum na katastrofę jest pozbycie się rządu.

Partia Libertariańska ma mikroskopijne poparcie w wyborach – na czym właściwie polega wpływ tego środowiska na życie publiczne? Bo domyślam się, że jest niebagatelny, skoro warto napisać o nim książkę?

Mówiąc to, co mówią, i dziko broniąc skrajnych pozycji, libertarianie osłaniają republikanów, którzy na tle takiego ekstremum mogą się wydawać całkiem umiarkowani. Na zasadzie: „obetniemy wydatki na administrację tylko o 20 procent; bo cięcie o 80 to już trochę przesada, ci libertarianie są jednak nieco oderwani od rzeczywistości”. Z drugiej strony na tych samym republikanów wywierają presję: w New Hampshire, o którym piszę, ta partyjka przepychała republikanów na prawo w kwestii szczepionek czy reguł dystansowania społecznego. A w legislaturze stanowej to naprawdę robiło różnicę.

Pandemia ludzi ubogich. Kto umiera na COVID-19?

Twoi rozmówcy narzekają, że ludzie nie myślą dostatecznie logicznie, bo gdyby myśleli, to na pewno uznaliby poglądy libertarian na to, jak kształtować świat. Z drugiej strony w hrabstwach sąsiadujących z Grafton obowiązują większe podatki i ściślejsze regulacje, ale są też lepsze usługi publiczne i więcej ludzi się tam osiedla – co jakoś falsyfikuje tezy o dobrodziejstwach minimalnego rządu na każdym poziomie. Czy oni nie próbują zderzyć swych tez z rzeczywistością?

Profil osobowościowy libertarian jest wyraźnie różny od przeciętnych Amerykanów – uważają się za racjonalistów, tłumacząc sobie i innym świat za pomocą narzędzi logiki, a jednocześnie są fanatycznie przywiązani do jednej wartości, to znaczy wolności osobistej. W obronie swego stanowiska argumentują często sprawniej i bardziej spójnie niż demokraci i republikanie. Chętnie będą całą noc debatować z tobą na temat tej czy innej tezy, jak długo wystarczy piwa – tyle że ludzka zdolność do wdrażania logicznych konkluzji wywodzonych z jakiejś jednej wartości jest wyraźnie przeceniana.

Ale czy tu nie występuje raczej inny problem? Że jak się wychodzi od nonsensownych założeń, to się dochodzi do nonsensownych wniosków, jak powiedział kiedyś polski ekonomista Michał Kalecki? Logika formalna wywodu może być bez zarzutu, ale jeśli punkt wyjścia jest absurdalny, to na końcu gadamy głupoty… Tyle że tak zbudowany światopogląd jest praktycznie niewywrotny.

Zgoda, to trochę tak, jakbyś będąc człowiekiem o świeckim światopoglądzie, wysłuchał wyrafinowanej egzegezy Biblii, prowadzącej do jakichś wniosków na temat dobrego życia dziś. Wywód opiera się na tekście, którego przesłanki nie mają odniesienia do rzeczywistości, więc wnioski też go nie będą miały – nawet jeśli logika jest bez zarzutu, daleko nas nie zaprowadzi.

Ostatecznym świadectwem klęski libertariańskiej społeczności – obok kłótni wewnętrznych, degradacji infrastruktury oraz końca napływu przybyszów – są w Grafton buszujące w poszukiwaniu pożywienia niedźwiedzie, z którymi mieszkańcy zupełnie sobie nie radzą. Ale czy taka indywidualistyczna utopia nie pasuje najlepiej właśnie do zmagań samotnych traperów z dzikimi zwierzętami?

Ona na pewno pasuje jednostkom, które mają niezbędne zdolności i wiarę w możność wyjścia z systemu i samodzielnego wyrąbania sobie przestrzeni do życia obok czy wśród natury. A jeśli ktoś sobie w takiej sytuacji nie radzi, to już jego wina i odpowiedzialność – umrze z głodu czy zostanie zjedzony. Tyle że to na pewno nie sprawdzi się, gdy mowa o zbiorowościach.

Dlaczego? Może po prostu zbiorowość się oczyści ze słabszych jednostek?

Bo natura to źródło dóbr wspólnych, co moja książka dobrze chyba ilustruje. Jeśli wchodzę w relację z naturą, to ona z kolei wchodzi w relację nie tylko ze mną, ale też na przykład z moimi sąsiadami, a moje działania mają skutki uboczne. Dlatego właśnie gdy każda jednostka obcuje sobie z naturą na swój sposób, społeczeństwo nie wychodzi na tym dobrze.

Jeden z twoich bohaterów orientuje się, że pod jego nieobecność niedźwiedzie wchodzą mu na posesję i wyjadają kury z kurnika, atakują też większe zwierzęta domowe. Zaczyna zastawiać na nie wymyślne, w założeniu zabójcze pułapki. Inna mieszkanka Grafton ma sporo szczęścia, bo niedźwiedzia z posesji wypędza rozwścieczona lama. Jeszcze inna dokarmia niedźwiedzie słonecznikiem, bo kocha zwierzęta – akurat ona nie jest członkinią wspólnoty libertarian…

No właśnie, jako ludzie mamy skłonność nadpisywania naszej kultury na dziki świat dookoła, a już niedźwiedzie to przypadek szczególnie plastyczny. Ukazujemy je jako sąsiadujących z nami, nieprzewidywalnych dzikusów, trochę jak kiedyś biali przybysze do Ameryki portretowali rdzennych mieszkańców. Ale też jak misie do zabawy, które można oswoić. Wreszcie, można im nadać wizerunek niczym z horroru – wtedy są nie tylko ucieleśnieniem zagrożenia, ale niemal ciałem dla duchowego demona.

Czyli panuje radosna różnorodność postrzegania zwierząt przez ludzi. To źle?

No tak, bo wszystkie tego rodzaju cechy ludzkie czy przez ludzi wymyślone, cały sposób, w jaki widzimy niedźwiedzie, ma wpływ na rzeczywiste zwierzęta. W przypadku Grafton widzimy, jak kulturowe obrazy nałożone na rzeczywistość niejako powróciły do ludzi, bo zgodnie ze swym widzimisię traktowali niedźwiedzie na różne sposoby, które zmieniły zachowania całej populacji.

To znaczy?

Część ludzi w społeczności traktowała je jak zwierzęta domowe, które chcieli karmić dla samej radości oglądania, jak jedzą. Inni – jako stworzenia śmiertelnie zagrażające zwierzętom i ludziom, które powinno się zastrzelić po wejściu na posesję czy łapać w pułapki. Ale tak czy inaczej, ludzie w Grafton karmili baribale – bo o tym gatunku niedźwiedzia mowa – celowo lub nieumyślnie, bo na przykład nie potrafili przechować jedzenia i odpadków tak, by były niedostępne dla zwierząt. I to zmieniło zachowanie niedźwiedzi – po prostu zaczęły kojarzyć ludzi z jedzeniem.

Co w tym złego?

A to na przykład, że niedźwiedzie w okolicy przestały w ogóle zapadać w sen zimowy. Nie dlatego, że nie było zimy, tylko dlatego, że było tak dużo jedzenia, że nie musiały przesypiać okresu zimowej posuchy. Równocześnie zrobiły się bardziej śmiałe i zaczęły szukać tego jedzenia u kolejnych ludzi – efektem był pierwszy od 150 lat śmiertelny atak niedźwiedzia na człowieka w całym stanie. Dla porównania, w pobliskim stanie Vermont niedźwiedzie zachowywały się zupełnie inaczej, bo dużo słabiej kojarzyły osiedla ludzkie z pożywieniem.

To co właściwie powinni zrobić mieszkańcy Grafton? I co ma do tego libertarianizm?

Żyjąc normalnie w społeczeństwie, kiedy widzę niedźwiedzia za domem i niepokoję się jego zachowaniem, dzwonię na policję, a oni po straż ochrony przyrody. Żeby ktoś przyjechał i ocenił, czy problemem jest zachowanie moje, niedźwiedzia, czy na przykład moich sąsiadów, oraz zaproponował remedium. To jest racjonalne podejście do dzikich zwierząt, bo właściwe rozumienie ich postępowania wymaga pewnej wiedzy eksperckiej. W Grafton nie dzwoniono po służby, zresztą fatalnie niedoinwestowane ze względu na niskie podatki, tylko goniono niedźwiedzia ze strzelbą. Albo wysypywano mu słonecznik, żeby się miś pożywił. Wedle uznania.

Ale czy problemem nie jest raczej rozlewanie się miast? To proces dużo głębszy niż błędy popełniane przez poszczególnych mieszkańców, na przykład samotną kobietę ze strzelbą na farmie, która próbuje chronić swe lamy. Zagarniamy kolejne obszary, choćby wycinając lasy, no to natura… odpowiada.

Akurat w USA taki proces zachodzi raczej powoli – nie ma gwałtownego rozprzestrzeniania się miast czy wycinki znanej z lasów deszczowych w Brazylii, gdzie niszczy się całe połacie naraz. Oczywiście istnieją linie frontu między ludźmi a naturą, ale jednak w większości stanów USA jest mnóstwo prawnie chronionych terenów, celowo nieużytkowanych, żeby wpływ człowieka był jak najmniejszy. Jest też sporo pozytywnych trendów w ochronie środowiska, jak choćby uznanie szkodliwego wpływu oświetlenia miast na ptaki, restauracja mokradeł czy budowanie infrastruktury z uwzględnieniem potrzeb migracyjnych zwierząt.

Politycy powinni zdawać egzamin z przyrody [rozmowa z Berndem Heinrichem]

Ale to wszystko też kosztuje, a tak zwani wolnościowcy nie lubią dodatkowych kosztów, zwłaszcza jeśli pokrywa je państwo z ich podatków. I wierzą, że ze zwierzętami poradzą sobie sami.

W Grafton bardziej charakterystyczne jest to, jak zwierzęta potrafią się zaadaptować, przechwytując przestrzeń zbudowaną przez człowieka do swych celów. Kiedy ze względu na cięcia budżetowe władze nie były w stanie interweniować i coraz mniej było systematycznego, opartego na współpracy zarządzania naturą wokół, wtedy natura mogła wyzyskać ludzkie słabości. Nie tylko niedźwiedzie zaczęły wchodzić do miasta, ale też na przykład mrówki wprowadziły się do budynku władz lokalnych – bo był tak zaniedbany przez brak środków na utrzymanie nieruchomości.

Wniosek brzmi, jak rozumiem, że jeśli nie chcemy, by niedźwiedzie opanowały nasze ulice, to musimy płacić podatki?

No, nie tylko. Przede wszystkim musimy uznać, że prawo własności nie jest takie zupełnie święte, a rolą rządu jest coś więcej niż gwarantowanie tej świętości, a także prawa do posiadania broni. Bo natura się w tych prawach zwyczajnie nie mieści. Jeśli mamy działki obok siebie i przez nie płynie rzeczka, to ktoś w górze rzeki – w imię świętego prawa własności – może sobie przywłaszczyć całą wodę i wysuszyć posesję i studnie obok. Tak samo w imię prawa własności ziemi mogę na niej w czasie suszy palić ognisko, które spustoszy okolicę, albo dokarmiać niedźwiedzie, które zaczną wchodzić na inne posesje. I w końcu zjedzą któregoś sąsiada.

**
Matthew Hongoltz-Hetling – niezależny dziennikarz śledczy i reporter, finalista nagrody Pulitzera, laureat dziennikarskiej nagrody George Polk Awards. Autor licznych reportaży prasowych. Publikował między innymi w „Foreign Policy”, „USA Today”, „Popular Science”. Jego książka Niedźwiedzia przysługa. Jak w amerykańskim miasteczku nie powstała libertariańska utopia (i co nieco o baribalach) w tłumaczeniu Aleksandry Paszkowskiej ukazała się w marcu 2022 roku nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij