Kraj

W XIX wieku małżeństwo było transakcją. Jak dużo się zmieniło?

Walentynki to komercyjny twór kapitalizmu, cynicznie wykorzystujący zakochanych do nakręcania konsumpcji. Właśnie dlatego idealnie pasują jako święto celebrujące związki. Szczególnie małżeńskie.

W mediach społecznościowych furorę robi ostatnio klip z Małych kobietek Grety Gerwig (2019), w którym Amy, grana przez Florence Pugh, z poważną miną wygarnia Lauriemu (w tej roli Timothy Chalamet), że kobiet, ogólnie rzecz biorąc, nie stać na romantyzm:

„No cóż, nie jestem poetką. Jestem tylko kobietą. A jako kobieta nie mam możliwości zarabiać pieniędzy, a przynajmniej nie tyle, żeby utrzymać rodzinę. Gdybym nawet miała jakiś posag, a nie mam, to i tak stałby się własnością mojego męża w chwili, w której wzięlibyśmy ślub. Tak samo dzieci, jakbyśmy jakieś mieli. Więc nie siedź tu i nie wmawiaj mi, że małżeństwo nie jest transakcją ekonomiczną, bo jest. Może nie dla ciebie, ale na pewno dla mnie”.

Nagraniu towarzyszy zwykle przebitka na młodą kobietę kiwającą głową albo wymownym gestem podkreślającą absolutną prawdę słów Amy. Czasem podpis albo hasztag głosi „jakdalekozaszliśmy”, „fakt”, „prawda”, „feminizm” albo „kobietywspierająkobiety”.

Kilka prostych kroków, które pomogą znaleźć miłość życia

Najmłodsza panna March jest postacią literacką, jedną z czterech sióstr stworzonych przez Louisę May Alcott w popularnej powieści Małe kobietki z 1868 roku. Co jednak wspólnego mają panny na wydaniu z drugiej połowy XIX wieku ze współczesnymi singielkami, że diagnoza Amy powoduje wśród nich taki odzew?

Małżeństwo nigdy nie przestało być transakcją ekonomiczną. A już na pewno nie dla kobiety.

Ze strachu, z rozsądku i z urojenia

W Stanach Zjednoczonych i Europie drugiej połowy XIX wieku od małżeństwa zależało być albo nie być prawie każdej panny, właściwie niezależnie od jej statusu finansowego i klasy społecznej. Wynikało to po części z konstrukcji ówczesnego prawa cywilnego.

Jak trafnie podsumowywała Amy – nawet gdy kobieta miała majątek osobisty (odziedziczony, bo przecież nie zarobiony), to ten przechodził na własność męża w momencie ślubu. Także w prawie na ziemiach polskich, chyba że związek poprzedzony został szczegółową intercyzą, co zdarzało się rzadko i prawie jedynie w najwyższych kręgach arystokratycznych. Reszcie pozostawało zaufanie rodzinie, pomagającej wybrać kandydata, i przyszłemu mężowi, który obiecał nie sprzeniewierzyć posagu albo nie spłacić nim kawalerskich długów.

Ten skok na głęboką wodę był jednak najlepszym, co mogło czekać kobietę. Choć w tym okresie bardzo wiele kobiet pracowało zarobkowo, szczególnie w klasach ludowych i miejskim proletariacie, większość nie była w stanie utrzymać się sama. Wykonywały bowiem zawody najgorzej płatne (jak szwaczka czy służąca) lub płatne o połowę mniej niż mężczyźni, mimo podobnego zakresu obowiązków (jak robotnica fabryczna, ale także nauczycielka na pensji albo guwernantka).

Wobec braku umiejętności przydatnych na kapitalistycznym rynku pracy małżeństwo pozwalało połączyć dochody (w klasach niższych) lub oddać się pod społecznie sankcjonowaną opiekę finansową męża (w klasach wyższych) – nawet jeśli jakość tej opieki pozostawiała wiele do życzenia.

Uzależnienie finansowe kobiet od mężczyzn miało skutki wykraczające daleko poza sytuację prawną. Koncepcja małżeństwa jako mety wyścigu życiowego kobiety zadomowiona była także bardzo mocno w kulturze. Przemiany społeczne w XIX wieku, takie jak rozwój miast, rozrost proletariatu i prężne działanie ruchów emancypacyjnych pogłębiały lęk przed zmianą w konserwatywnej większości i jedynie cementowały to wielowiekowe przekonanie, że kobieta, by uważać się za spełnioną, musi mieć męża i dzieci. Inne życiowe drogi, z powodu powszechnego wykluczenia ze sfery zawodowej i politycznej, nie były zresztą szeroko dostępne. Paradygmat miłości romantycznej i macierzyńskiej miał osłodzić ten gorzki los i dać kobiecie poczucie sprawczości.

Bądźmy jak Mickiewicz! Nie tylko w walentynki

Powody wychodzenia za mąż były zresztą różnorodne, doskonale nam znane również dziś i bardzo odległe od „miłości”. Autorka poradnika Pod sekretem z 1873 roku pisała gorzko:

„Gdyby statystyka powodów skłaniających kobiety do małżeństwa mogła się oprzeć na ich tajemnych zeznaniach, gdyby one były dość umysłowo rozwinięte, aby sobie zdawać dokładnie sprawę ze swych wrażeń, pokazałoby się, że na dwa małżeństwa skojarzone z pobudek serca i rozumu jest 50, które sobie skojarzył strach samotności, mający potężne, niewyczerpane źródło w niezaradności kobiecej, przybierającej postaci: poświęcenia dla rodziny, chęci zyskania sobie towarzyskiej pozycyi, posłuszeństwa woli rodziców, zbyt często niestety uwzględniającej potrzeby życia, z punktu widzenia starości, to jest dbającej tylko o wygody i dostatki finansowe (taki pogląd uchodzi u nas za głos rozumu), wreszcie, urojonej miłości dla niegodnego, na pół nieznanego przedmiotu”.

Ożenię się z posagiem

Rozbieżność między mitem romantycznej miłości a pragmatycznym podejściem do związków najlepiej widać zresztą w ogłoszeniach matrymonialnych, na przełomie XIX i XX wieku publikowanych w gazetach codziennych, takich jak „Kurier Warszawski”, a także specjalistycznych, jak „Fortuna Versal” albo „Flirt Salonowy”. Ogłaszali się zarówno mężczyźni, jak i kobiety, z przewagą mężczyzn. Bez skrępowania pisali też, po co im pieniądze wniesione do małżeństwa przez żony: na pokrycie długów albo podupadającego interesu. We „Flircie Salonowym” w 1911 roku ogłaszał się:

„Hrabia-kawaler, zdrów, mówią, że przystojny, z wyższem wykształceniem, pragnie poślubić pannę lub wdowę od 20 do 30 lat z dużym posagiem, w celu utrzymania majątku ziemskiego. Pośrednictwo przyjmuje się. Oferta serio, tylko o takie proszę”.

Nieporadnik pani domu. O obowiązkach młodej żony w gospodarstwie domowym

Często zawierali dokładne kwoty. W „Kurierze Warszawskim” w 1890 roku żony szukał:

„Mężczyzna lat 37 katolik, wykształcony, poszukuje panny lub wdowy w celach matrymonialnych z kapitałem rs 500, który ma posłużyć na wyrobienie mu pewnego stanowiska, dającego w przyszłości niezależny byt i utrzymanie dla całej rodziny”.

Kobiety znały doskonale te wymagania i podawały zwykle wysokość swojego posagu – 5, 10, 15 tysięcy rubli. Tak na przykład prosiła o kontakt panienka w 1904 roku:

„Panowie kandydaci. Jestem młodą panną, prowincjonalistką, mam lat 19, a niemając absolutne żadnych stosunków w sferze ziemiańskiej, przeto zwracam się do was za pomocą pisma o składanie swych ofert, marzeniem mojem Warszawa, nienawidzę prowincji, wykształcenie mam 4 klasowe, jestem muzykalną. Posagu mam 14 000 rubli. Piszcie do mnie”.

Stara panna z pieskiem lub bez pieska

Małżeństwo, a z nim obietnica bezpieczeństwa liczyło się ponad wszystko – osobiste ambicje, dumę czy preferencje. Poza przypadkami dziedziczek ogromnych fortun na rynku matrymonialnym kobieta nie miała władzy ani pieniędzy, miała za to swoją walutę, czyli młodość i dziewictwo. Najprostszym sposobem na obrazę było więc powiedzenie jej (lub o niej), że jest brzydka albo rozwiązła.

Na mecie, w przypadku braku małżonka, czekał też ostateczny straszak – widmo staropanieństwa. Stara panna uznawana była za uosobienie ostatecznej porażki. Straciła bowiem swoje aktywa, czyli młodość i urodę, nie zyskała jednak w zamian nagrody, czyli męża i szacunku społecznego, a wraz z nimi dobra najcenniejszego, czyli bezpieczeństwa finansowego. Samotną kobietę poza rynkiem matrymonialnym naprawdę często czekał niewesoły los ubogiej krewnej na łasce rodziny, lub w klasach niższych – praca ponad siły i starość w przytułku.

Niewybredne żarty o brzydkich, gderliwych starych pannach, dewotkach zakochanych w swoich kotkach i pieskach przebieranych w dziecinne sukieneczki służyć miały jako straszak, ale też popędzać kobiety w odpowiednim wieku przed ołtarz. Wanda Reichsteinowa pisała w 1891 roku, że kobiety samotne „wszystko, co w nich jeszcze pozostawało dobrego, jakieś serdeczniejsze uczucia przelewały najczęściej na pieski, kotki, papugi, ośmieszając się coraz więcej w oczach publiczności. Owe pieski i kotki miały swoje łóżeczka, pościele, a czasem nawet zasiadały z panią do stołu, aby jej zastąpić zupełny brak ludzkiego towarzystwa”.

Tak sądziła nawet Eliza Orzeszkowa. Według niej stare panny „pozbawione rodzinnego życia, nie umiejąc wybrać sobie żadnego celu ani mogąc rozmiłować się w żadnym, czują w sobie samych próżnię, której nie mają czym zapełnić. Więc do młyna duszy starych panien idzie zazdrość i nienawiść, idą ołtarzyki i różańce, grzeszki sąsiadek, pieski, koty i papugi”.

Ciekawych, kiedy kończył się okres przydatności kobiety do małżeństwa, informuję, że niebezpieczna granica zaczynała majaczyć na horyzoncie około 25. roku życia, a ostatecznie mijało się ją w wieku lat 30.

Dziś kulturowe klisze trzymają się mocno. Mimo że zniknęło już wiele uwarunkowań prawnych i społecznych, które kształtowały popularne przekonania na temat tego, co to znaczy być kobietą spełnioną, stereotypy sztorcujące dziewczyny, które nie realizują prostej ścieżki szkoła–ślub–dom–dziecko, nie zmieniły się od dwustu lat.

„Kobieta jest zerem, jeżeli mężczyzna nie stanie obok niej jako cyfra dopełniająca”

Dziś trudno już powiedzieć młodej pannie, że jeśli nie znajdzie męża, to skończy jako uboga krewna za piecem. Ale doskonale sprawdza się dalej pytanie, czy ma kawalera, czy zamierza brać ślub, kiedy dziecko, kiedy drugie. Widmo biedy na łasce rodziny zastąpiła tylko niejasna metafora „zegara biologicznego”, który ma tykać jak bomba, którą rozbroić może jedynie ślubny kobierzec.

Podobnie z kobietami, które przekroczyły już pewien wiek, a wciąż nie mają partnera przeciwnej płci. Z komentarzy w mediach społecznościowych możemy się dowiedzieć, że bezdzietna singielka w pewnym wieku jest już skazana na nieszczęście, zgorzknienie, zdziwaczenie, radykalny feminizm i otoczenie stadem kotów i piesków, które dodatkowo zjedzą ją po jej samotnej śmierci.

Kredyt, niania i serce z czekolady

Zresztą czy małżeństwo to naprawdę dziś decyzja tak zupełnie i jedynie emocjonalna, jak próbują przekonać nas komedie romantyczne? Nie, i nigdy taka nie była. Zarówno kiedyś, jak i dziś ludzie pobierali i pobierają się miłości, ale także z dziesiątków innych powodów niewiele mających wspólnego z głosem serca – z powodu presji rodziny i otoczenia, względów religijnych, chęci posiadania dzieci, z powodu samotności, lęku, a nawet nudy czy przekonania, że „już najwyższy czas”. A także z potrzeby posiadania papierka ułatwiającego dziedziczenie czy załatwianie spraw w urzędach. Nawet jeśli nie omawiamy tego wprost, to nad wieloma rzeczami związanymi z aspektami finansowymi związków wciąż się przecież zastanawiamy. Wie to każdy, kto kiedyś liczył swoją zdolność kredytową.

Kobiety często zastanawiają się dłużej i mocniej. Oczywiście, możemy powiedzieć, że dziś rynek pracy stoi przed nimi otworem i mogą podejmować prace nie tylko fizyczne, usługowe i opiekuńcze, jak w XIX wieku, ale także te wykwalifikowane, wymagające na przykład wyższego wykształcenia. Nie jest to jednak takie proste.

Kobietom na wyższych stanowiskach dziś dalej płaci się mniej niż mężczyznom. W Unii Europejskiej luka płacowa między płciami wynosi średnio 12,7 proc., a w Polsce 4,5 proc. I to kobiety ponoszą największe koszty rodzicielstwa. Od momentu, gdy rodzą pierwsze dziecko, ich przychody zaczynają spadać.

Prywatna opieka nad dzieckiem poniżej trzeciego roku życia, czyli niania lub żłobek, kosztuje krocie, więc wiele kobiet nie wraca do pracy przez kilka lat, bo nie stać ich na opiekę. A gdy już wrócą, to wciąż na nich spoczywa większa odpowiedzialność za dziecko, a co za tym idzie – społeczne oczekiwanie, że dziecko przedkładać będą ponad pracę. Wyjdą wcześniej, gdy trzeba będzie odebrać je niespodziewanie ze szkoły, wezmą L4 z okazji choroby.

Wszystkie te subtelne lub mniej subtelne sposoby presji sprawiają, że sytuacja zawodowa kobiet cierpi zwykle bardziej niż sytuacja ich partnera. W takich okolicznościach wybór odpowiedniego mężczyzny to przecież dalej decyzja tak emocjonalna, jak i pragmatyczna. Tyle że dziś nie chodzi już o znalezienie partnera, który zdejmie z nas odpowiedzialność za ekonomiczne przetrwanie, ale równo podzieli ciężar obowiązków zawodowych i domowych oraz wesprze w kluczowych momentach słabości.

Miłość utrwala podziały klasowe

czytaj także

Dlatego z okazji walentynek proponuję bez złudzeń świętować to, co ten dzień symbolizuje – naszą kulturę, która od wieków obudowuje społeczne decyzje ekonomiczne mitem jednostkowego wyboru z porywu serca. Albo po prostu zjeść czekoladowe serce w różowym pozłotku. Najlepiej z kimś, kto jest dla nas ważny i umie sprawiedliwie dzielić się zarówno słodyczami, jak i urlopem rodzicielskim.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Alicja Urbanik-Kopeć
Alicja Urbanik-Kopeć
Doktorka historii kultury
Alicja Urbanik-Kopeć (1990) – badaczka historii literatury i kultury polskiej XIX wieku, obroniła doktorat w Zakładzie Historii Kultury Instytutu Kultury Polskiej UW. Oprócz kulturoznawstwa ukończyła też filologię angielską w ramach Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych UW. Interesuje ją, co dla ówczesnych znaczyła nowoczesność. Pisze o spirytyzmie, wynalazkach, emancypacji i klasie robotniczej. Autorka książek „Anioł w domu, mrówka w fabryce” (Wydawnictwo Krytyki politycznej 2018) „Instrukcja nadużycia. Historia kobiet służących w dziewiętnastowiecznych domach” (Post Factum 2019) i „Chodzić i uśmiechać się wolno każdemu. Praca seksualna w XIX wieku na ziemiach polskich” (Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2021).
Zamknij