W „nowej transfobii” nie ma nic oryginalnego

Osoby publicznie pozujące jako liberałowie, feministki czy nawet lewica są w stanie bez żadnego wstydu mówić o osobach transpłciowych to samo, co religijni ekstremiści, a czasem i tym samym językiem.
Maja Heban
Maja Heban. Fot. Jakub Szafrański

Część społeczeństwa – większość? – jeszcze nie nadąża i jest w szoku, że oni – ludzie wykształceni, tolerancyjni, otwarci – mieliby nagle być uprzedzeni. To przecież domena jakichś nacjonalistów z racami i faszystowskimi banerami, a nie akademiczek, feministek, publicystów i lewicowych działaczy społecznych.

Kiedy bacznie obserwuje się rozwój ruchu gender critical i jego międzynarodowych odpowiedników – czasem w postaci smutnej garstki głośnych frustratów – wpada się prędzej czy później na refleksję o niejednoznacznej przynależności ideologicznej. Jeśli ktoś nazywa się feministką, a potem regularnie obraża swoje oponentki w kontekście ich wyglądu lub umniejsza ich osiągnięciom, to trudno traktować deklaracje takiej osoby poważnie.

Te momenty olśnienia w kontaktach z pojedynczymi jednostkami, które zrobiły niby to zaskakujący zwrot w stronę transfobii – bo przecież nie są ze skrajnej prawicy, więc jak to? – układają się z czasem w większą całość. Jedna feministka-seksistka czy gej obrażający osoby transpłciowe to pojedynczy dysonans poznawczy, ale kiedy konsekwentnie ośmieszają czy może raczej obnażają się w ten sposób kolejne twarze tego ruchu, okazuje się, że można jedną nogą stać w publicznej przestrzeni liberałów, drugą wsadzając w brunatny, antyludzki gnój. Można wydać książkę Trans: When Ideology Meets Reality [Trans: gdy ideologia zderza się z rzeczywistością] jak Helen Joyce, świętować jej ciepłe przyjęcie w mediach głównego nurtu, by potem podczas rozmowy w podcaście stwierdzić, że należy jak najbardziej ograniczyć liczbę tranzycji, bo każda osoba trans – nawet taka, której tranzycja była sukcesem – to problem dla zdrowego psychicznie społeczeństwa.

Można deklarować, że mężczyźni powinni chwycić za broń i strzec damskich toalet przed trans kobietami, i nie stracić swojej pozycji jako jednej z liderek ruchu, który podobno nie ma nic wspólnego z transfobią.

Można zostać bohaterem rzekomych feministek, będąc antyfeministą, bo akurat tak jak one nienawidzi się osób trans i działa przeciwko nim.

Można z uśmiechem pozować do zdjęcia przy pociętej tęczowej fladze, z której wcześniej usunęło się fragment symbolizujący troskę o osoby transpłciowe, interpłciowe i o mniejszości etniczne.

Głośno krzycząca trans aktywistka hejtuje rozsądnego profesora Matczaka

Można straszyć agresywnymi trans kobietami w damskich toaletach i ignorować głosy cispłciowych lesbijek, które przestrzegają, że przez takie narracje to właśnie one będą jeszcze częściej wypraszane z tych toalet, co dzieje się już teraz i od dawna, bo przecież chyba już wszyscy rozumiemy, że to nie o osoby trans tutaj chodzi, ale o wykraczanie poza ciasne ramy narzucane przez cisheteronormatywny patriarchat.

Nie możemy rozerwać tych ram jednocześnie, to się odbywa stopniowo. Najpierw przecisną się przez nie te osoby, które najmniej rażą estetyczną i ideową wrażliwość ogółu. Ten gej, co to się nie wychyla i nie chce żadnej adopcji, albo osoba trans, która robiła diagnozę przez dwa lata i nie podoba jej się, że ktoś chce, żeby dało się szybciej, a poza tym wie i regularnie zaznacza, że nigdy nie będzie „prawdziwą kobietą”.

Znikająca litera „T”, czyli jak zabija transfobia

Tym najbardziej tolerowalnym z nieakceptowalnych też się dostanie, tyle że później, jak już społeczeństwo rozpali się nienawiścią do odszczepieńców wyjątkowo rzucających się w oczy, zrobi z nimi porządek, a potem zorientuje się, że zostało mu jeszcze trochę niespożytkowanej energii. Osoby transpłciowe od lat przestrzegały, że nagonka nie skończy się na nich, a zarzucanie nam „podważania biologii” i „transowania dzieci” to odbicie tego, co kiedyś mówiono o osobach homo- i biseksualnych. Nie zaskoczyło więc raczej nikogo, kto obserwował dyskurs anty-trans ostatnich lat, gdy w Stanach Zjednoczonych zaczęła się kampania nienawiści urządzona przez polityków, komentatorów politycznych i skrajnie prawicowe media.

Oficjalnie nikt nie jest transfobiczny ani homofobiczny, więc nie ma już otwartego straszenia homoseksualistami czyhającymi na młodych chłopców, to już nie te czasy; nawet Donald Trump miał pokazową garstkę tęczowych wyborców i nie próbował budować kampanii na obietnicach likwidacji równości małżeńskiej, co oczywiście nie przeszkodziło jego administracji we wdrażaniu rozwiązań anty-trans i ogólnie anty-LGBTQIA+.

Natychmiast po objęciu fotela prezydenckiego przez Trumpa rozpoczęła się wieloletnia seria zmian istotnych, ale znacznie mniej medialnych i spektakularnych niż zakaz aborcji czy zniesienie równości małżeńskiej: tu usunięto wzmianki o osobach LGBTQIA+ z rządowych stron, tam zabroniono osobom trans służby wojskowej czy likwidowano zapisy chroniące przed dyskryminacją, jeśli wynikała ona z przekonań religijnych.

Trump dał swoim fanom i następcom jasny sygnał, że w polityce i propagandzie słowa są ważniejsze niż czyny. Nic nie jest stracone, wciąż można przywrócić tęczowych na ich miejsce, trzeba tylko wziąć rozbieg. Nowym tematem politycznej paniki moralnej stały się wkrótce prawa osób trans, do których niedługo potem dołączyły, idąc najwyraźniej za tropem mieszania w płci, występy drag queens. Nieważne, że za dragowymi personami scenicznymi stoją prawdziwi ludzie – zazwyczaj geje – a tranzycja to procedura medyczno-społeczna, którą przechodzą konkretne osoby. Pojawiła się furtka, żeby odkurzyć stare, dobre straszenie „zboczeńcami”, więc można poudawać, przynajmniej przez jakiś czas, że to nie są ludzie, tylko ideologia.

Nie da się udowodnić, że amerykańska skrajna prawica przejęła argumenty od ruchu gender critical, ale nie ma też za bardzo potrzeby tego robić. Kierunek takiego zapożyczenia i to, czy w ogóle do niego doszło, nie są tak istotne jak fakt, że osoby publicznie pozujące jako liberałowie, feministki czy nawet lewica są w stanie bez żadnego wstydu mówić o osobach transpłciowych to samo, co religijni ekstremiści, a czasem i tym samym językiem.

W „nowej transfobii” nie ma nic oryginalnego. Janice Raymond, radykalna feministka anty-trans z prawdziwego zdarzenia – a więc rzadki przypadek terfki faktycznie spełniającej pierwotną definicję tego określenia – swoje terfus magnum The Transsexual Empire [Transseksualne imperium] opublikowała już w 1979 roku. Historia wykluczania transpłciowych kobiet z feminizmu i transpłciowych osób z godności sięga znacznie dalej niż ostatnie lata, gdy kobiecą i lesbijską transfobię odarto z niszowych, zbyt wiążących szat radykalnego feminizmu i ubrano w znajome klisze ze zboczonymi facetami idącymi po twoje dzieci.

Sam radykalny feminizm w wersji anty-trans też był wtórny, bo tendencja człowieka, by pokazać palcem na sąsiada i powiedzieć „gorszy”, jest uniwersalna; dotyczy nawet osób skrzywdzonych przez ten sam system, a więc lesbijek, gejów, osób trans. Wystarczy spojrzeć na wyznawców transmedykalizmu kręcących nosem na osoby niebinarne, które to ich zdaniem wymyślają sobie niestworzone tożsamości, żeby zyskać trochę uwagi.

Wojny nie tylko teoretyczne. O co chodzi terfkom?

Miło byłoby wierzyć, że ludzie, z którymi coś nas łączy, nie będą sięgać po te same strategie, którymi nasi wspólni wrogowie ich tępią. Okazuje się niestety, że nienawiść potrafi czasem zbliżać jeszcze mocniej niż empatia. Raz po raz można więc obserwować, jak podobno feministki miziają się ze skrajną prawicą, zakopując topór wojenny w obliczu większego, niebezpieczniejszego zagrożenia. Wywiad o zagrożeniach trans aktywizmu udzielony człowiekowi, który feministki porównuje do nazistów? Jak najbardziej, czemu nie. Współpraca ze skrajnie prawicowymi bojówkami jak amerykańscy Proud Boys? Poproszę.

Nie ma sojuszu, który te rzekomo rozsądne i ugodowe osoby napawałby wstydem; wszystko schodzi na boczny plan, kiedy można ponabijać się z trans kobiet.

Mieszam polskie przykłady z zagranicznymi, bo poza skalą właściwie nie widzę tutaj różnicy, zwłaszcza że wszystko podlega tłumaczeniu i powtórzeniu. Tych samych słów używa znana eksfeministka i skrajnie prawicowy poseł Krzysztof Bosak; oboje przestrzegają przed „transowaniem dzieci”, które jest w skali jeden do jednego odbitką „seksualizacji”, jak fanatycy nazywają edukację seksualną – powiedz dziecku, że istnieje seks i różne, pełnoprawne orientacje, a dziecko przeżyje seksualne przebudzenie i zrobi się homo.

Męczy mnie już ten fałsz. Nie ma nowej transfobii. Jest to samo stare uprzedzenie, które wreszcie zaczęto tu i ówdzie dostrzegać i piętnować. Część społeczeństwa – większość? – jeszcze nie nadąża i jest w szoku, że oni – ludzie wykształceni, tolerancyjni, otwarci – mieliby nagle być uprzedzeni. To przecież domena jakichś nacjonalistów z racami i faszystowskimi banerami, a nie akademiczek, feministek, publicystów i lewicowych działaczy społecznych. Jeśli coś im się w ruchu osób transpłciowych nie podoba, to musi to być kwestia języka, jakim „ci ludzie” się posługują, albo „żądań”, jakie stawiają, rozpychając się łokciami w społeczeństwie. To z nimi musi być coś nie tak. Zapominają zupełnie, że uprzedzenia nie objawiają się w postaci jednej stałej reakcji: niektórzy na widok nielubianych ludzi sięgną po przemoc, inni będą subtelnie dystansować się od niepożądanego elementu.

Transowe opowieści

czytaj także

Refleksja, że jak najbardziej można wbrew własnej pozycji społecznej kierować się uczuciem dzielonym z osobami, którymi być może się troszkę gardzi – jak skrajną prawicą odnoszącą się do najbardziej bazowych, stadnych niemal instynktów – jest potrzebna, ale trudna. Łatwiej jest udawać, że problem jest po drugiej stronie: aktywiści są agresywni, roszczeniowi, wulgarni, patrzą na ręce, sprawdzają lajki na Facebooku i Twitterze, zachowują się jak bolszewicy i esbecy, jak sekciarze. To z nimi jest problem: nie z nami i nawet nie z tą mniejszością, tylko jej reprezentantami. Tak, tylko z reprezentantami – każdym jednym, dasz wiarę?

Wystarczy tych reprezentantów przedstawić jako zaburzone, żywiące się konfliktem indywidua, by przywrócić sobie i swojemu otoczeniu wiarę we własną porządność i moralną wyższość. Że uprzedzenie rozciąga się także na zwykłe, niezaangażowane w aktywizm osoby trans, nikt się nie dowie. Musiałby przecież poznać w tym celu jakieś, uwaga, osoby trans lub wysłuchać tych właśnie reprezentantów, których dopiero co skończyliśmy demonizować. Sprawa załatwiona, wizerunek uratowany.

To jest moja pierwsza teoria. Mam jeszcze drugą, a mianowicie że oni nas po prostu, kurwa, nienawidzą.

*

Fragment książki Godność, proszę. O transpłciowości, gniewie i nadziei, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

**

Maja Heban – transpłciowa aktywistka i publicystka. Laureatka Korony Równości 2021. Zajmuje się oswajaniem Polaków i Polek z transpłciowością.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij