Niebezpieczny flirt PiS-u z wagnerowcami

Przeczucie, że PiS postanowił zagrać wagnerowcami w kampanii wyborczej nie należy tylko do mnie, a jednak z perspektywy życia przy granicy z Białorusią wygląda to szczególnie cynicznie.
Jarosław Kaczyński w Kodniu. Fot. Daniel Gnap/KPRM

Prigożynozę z wagnerozą grzeją nie tylko Morawiecki z Kaczyńskim. Bez skrupułów podgrzewają ją także mainstreamowe media, chociaż już tak chętnie nie piszą na przykład o rosyjskim szantażu atomowym, który przecież nie skończył się nagle.

Kiedy w miniony czwartek w Kodniu, czyli przy granicy z Białorusią, Jarosław Kaczyński mówił o planach rozbudowy płotu granicznego, argumentował, że „ta granica stała się w tym momencie tak niebezpieczna, że te zabezpieczenia są niewątpliwie konieczne”. Dzień później Morawiecki ogłosił, że w Grodnie jest stu wagnerowców, którzy przygotowują prowokacje na przesmyku suwalskim, i ostrzegał, że „sytuacja stała się jeszcze groźniejsza”.

Morawiecki w czwartek również bawił przy granicy, podobnie jak Błaszczak i Kamiński. A więc czwórka wysokich rangą urzędników państwowych tego samego dnia znajdowała się w bezpośredniej bliskości niebezpieczeństwa, jakim są wagnerowcy. Morawiecki i Kaczyński spotykali się z mieszkańcami. Prezes podkreślał wręcz, że wagnerowcy ćwiczą na poligonie zaledwie 3–4 kilometry od miejsca, w którym on przemawia. Czyż powtórzy się jeszcze taka okazja do prowokacji?

Prigożyn lokomotywą wyborczą

Z dnia na dzień jest więc coraz groźniej i coraz niebezpieczniej, tak wynika z przekazu polityków PiS, którzy jednocześnie uspokajają, bo zbudowali płot i nie zawahają się go rozbudować, bo będą dodatkowe dywizje, a oni – w odróżnieniu od NATO, Brukseli i Tuska – będą bronić wschodniej Polski. A poza tym, gdyby nie rząd PiS, gdyby nie to, że Morawiecki, Kamiński, Błaszczak i Kaczyński stali na granicy zwartą ławą, „gdyby nie działania rządu, »wagnerowcy« w ciągu dwóch godzin »byliby w Warszawie«”.

Wszystko fajnie, ale skoro rząd tak sprawnie działa, to czemu zagrożenie rośnie? Skoro, jak twierdzi premier, wagnerowcy będą próbowali przeniknąć do Polski, to co im właściwie stoi na przeszkodzie, skoro mur graniczny forsują w skali miesiąca setki osób, którym udaje się dotrzeć przez Polskę na zachód Europy? Skoro niebezpieczeństwo jest poważne, sądząc na podstawie słów odpowiedzialnych urzędników, większe niż kiedykolwiek i wagnerowcy stoją już przy granicy gotowi do inwazji, to dlaczego rząd nie wprowadza stanu wyjątkowego ani stanu wojennego? (Swoją drogą zabawnie rymuje się to z historią, bo pewnie pamiętacie, że Jaruzelski uratował Polskę, wprowadzając stan wojenny, gdy tysiące sowieckich żołnierzy stały już przy granicy gotowe do interwencji).

Stan wojenny nie skończył się do dziś

Czy w obliczu zagrożenia mieszkańcy przygranicznych miejscowości i całych gmin powinni stosować dodatkowe środki ostrożności? Tego nikt nie mówi i żadnych zaleceń nie ma, co najwyżej krążą jakieś plotki, że wojsko będzie eksponować rosomaki na głównych placach przygranicznych miejscowości, żeby podnieść morale lokalnej ludności.

Przeczucie, że PiS postanowił zagrać wagnerowcami w kampanii wyborczej nie należy tylko do mnie, a jednak z perspektywy życia przy granicy z Białorusią wygląda to szczególnie cynicznie. Zwłaszcza że troska premiera, wicepremiera i ministrów o obywateli jest wybiórcza.

W czwartek politycy odwiedzili niezbyt liczne Mielnik, Krynki i Kodeń, a zupełnie pominęli powiatową Hajnówkę i Białowieżę. Jest w tym żelazna konsekwencja, bo od dwóch lat, czyli odkąd trwa „atak” na polską granicę i „wojna hybrydowa” reżimu Łukaszenki, żaden znaczący polityk rządu się do tych miejsc nie pofatygował. Małostkowe? Tchórzliwe? Czyżby mieszkańcy naszego powiatu byli dla Morawieckiego i kompanii groźniejsi niż wagnerowcy?

Wróćmy jednak do meritum, bo flirt Prawa i Sprawiedliwości z wagnerowcami może przerodzić się w niebezpieczny przedwyborczy romans. Obóz prawicy zdaje się wręcz łaknąć tej prowokacji, zawzięcie grzeje ją kolejny tydzień z rzędu, więc kto wie, czy marzenia się w końcu nie spełnią. Spróbujmy rozsupłać ten węzeł po kolei, obalając przy okazji parę mitów na temat Grupy Wagnera.

Grupa Wagnera i prowokacje na granicy

Zacznijmy od tego, że zagrożenie prowokacją ze strony Rosji i Białorusi nie pojawiło się teraz, kiedy w Białorusi pojawili się najemnicy Prigożyna. Przekonanie, że tylko oni byliby do takiej prowokacji zdolni, jest oparte na fałszywych przesłankach, podobnie jak teza, że z punktu widzenia Putina czy Łukaszenki prowokacje robione wagnerowcami to korzystne rozwiązanie, bo to jakaś niezależna organizacja, od której można się odciąć i odmówić wzięcia na siebie odpowiedzialności za jej działania i w ten sposób uniknąć reakcji.

Na tym etapie wojny, po tym, jak Kreml sam ujawnił skalę państwowego finansowania dla Grupy Wagnera, i po tym, jak Łukaszenka zrobił Putinowi przysługę, przyjmując Prigożyna do siebie, przeznaczając na potrzeby najemników jedną z baz wojskowych i zatrudniając ich jako szkoleniowców dla białoruskiej armii, chyba tylko dziecko dałoby się przekonać, że nie mają oni nic wspólnego z tym czy drugim reżimem. Do tego od premiera Morawieckiego dowiedzieliśmy się, że wagnerowcy mają dostawać do przebrania mundury białoruskich pograniczników, tym samym logika braku bezpośredniego związku między ich działaniami i reżimem Łukaszenki traci rację bytu.

Za złudne poczucie bezpieczeństwa Polska byłaby w stanie sprzedać Podlasie

Nie trzeba przypominać, jaka jest militarna i logistyczna waga Polski w wojnie rosyjsko-ukraińskiej. Dlatego trudno uwierzyć, że prowokacja graniczna stała się rozpatrywanym poważnie na różnych szczeblach scenariuszem, czy to na szczeblu rządowym, czy NATO dopiero teraz, kiedy wagnerowcy przyjechali do Białorusi.

Zbiorowa pamięć może i jest krótka, ale mniej więcej rok temu, kiedy rozgrywka toczyła się wokół tranzytu do i z obwodu królewieckiego, Politico pisało, że przesmyk suwalski to najbardziej niebezpieczne miejsce na Ziemi. Zagrożenie nie pojawiło się ani teraz, ani nagle i jako obywatelom pozostaje nam ufać, że nie tylko rząd Morawieckiego, ale także inne mechanizmy i skrupulatnie opracowane strategie nas przed takim scenariuszem chronią. Prowokacje na granicy z Rosją albo z Białorusią równie dobrze mogą wykonać jakiekolwiek inne siły, np. białoruski albo rosyjski specnaz. Oni też się mogą dowolnie przebierać, udając zagubionych turystów.

Obawy przed wagnerowcami motywowane są w polskich przekazach medialnych i politycznych ich szczególnym okrucieństwem, także wobec cywili. Zalecam w takim razie powrót do relacji z mińskiego aresztu na Akreścina. Białoruscy funkcjonariusze okrutnie torturowali tam bez najmniejszych skrupułów swoich współobywateli, w białoruskich więzieniach ludzie umierają pozbawieni podstawowej pomocy medycznej, nie ma prawie dnia, żeby ktoś nie został skazany w procesie politycznym.

Nie wspomnę już o zbrodniach rosyjskiej armii na okupowanych terenach Ukrainy. To nie wagnerowcy zabijali cywili w Buczy i Irpieniu pod Kijowem, a regularna rosyjska armia, która jest stale obecna także w Białorusi. Obecność Grupy Wagnera w Białorusi nie zmienia zatem radykalnie bilansu bezpieczeństwa i zagrożenia dla Polski czy Litwy.

Do podobnego wniosku doszedł również Instytut Studiów nad Wojną, który w swojej analizie stwierdził, że pozbawieni ciężkiego uzbrojenia wagnerowcy nie stanowią militarnego zagrożenia ani dla Polski, ani dla Litwy, a tym bardziej dla bloku NATO. To też jedna z kwestii, która często umyka uwadze. Grupa Wagnera nigdy nie była jakąś samowystarczalną prywatną armią, zdolną do przeprowadzania samodzielnych operacji. Od początku swojego istnienia wagnerowcy byli uzależnieni od zasobów, którymi dzieliła się z nimi armia rosyjska.

I chodzi nie tylko o to, że wagnerowcy nie mają swoich czołgów, artylerii, lotnictwa wojskowego, a z ciężkiego sprzętu do Białorusi przyjechało z nimi tylko kilka wozów opancerzonych „Czekan”, stanowiących największą dumę wagnerowskiego oręża. Zasoby, bez których działania zbrojne są z gruntu niemożliwe, to także dostęp do informacji i danych wywiadowczych. Teraz, kiedy Prigożyn został pozbawiony wsparcia armii rosyjskiej, może liczyć jedynie na armię białoruską. Ale wzmacnianie wagnerowców nie jest w interesie Łukaszenki, który na pewno zadaje sobie pytanie, czy Prigożyn, który nie był lojalny wobec Putina, zachowa lojalność wobec niego. Dawanie jego bandzie czołgów, którymi może pójść na Mińsk, to dość ryzykowna awantura.

Skutkiem polskiego wzmożenia, które kreowane jest wokół wagnerowców, niestety z udziałem najważniejszych osób w państwie, jest jedynie podbijanie Prigożynowi bębenka i umacnianie jego wizerunku jako militarnego masterminda, a jego ludzi jako bandy wojskowych wunderkindów.

Rząd PiS chce płonących przedmieść

Prigożyn ten wizerunek konsekwentnie buduje na porównaniu umiejętności i osiągnięć wagnerowców do stanu i osiągnięć regularnych jednostek rosyjskiej armii. Ale to czysto PR-owy konstrukt, bo wagnerowcy, chociażby w wojnie w Ukrainie, niczym się nie zasłużyli. Zdobycie Bachmutu to pyrrusowe zwycięstwo, zresztą wokół miasta krok po kroku posuwają się siły ukraińskie, pozbawionej strategicznego sensu „zdobyczy” nie ma komu bronić. Szacując lekką ręką, w celu zdobycia Bachmutu, czyli jak dotychczas opus magnum Grupy Wagnera, Prigożyn położył jakieś 20–25 tysięcy najemników, głównie spośród tych rekrutowanych w rosyjskich koloniach karnych.

Skala strat w ludziach po rosyjskiej stronie jest w ogóle zatrważająca, ale warto w tym miejscu podkreślić, że 20 tysięcy ludzi straconych przy szturmie powiatowego miasta to więcej niż całe radzieckie zgrupowanie straciło w ciągu 10 lat wojny w Afganistanie. Wciąż uważacie, że Prigożyn jest geniuszem strategii, a każdy wagnerowiec to Ethan Hunt?

Zinstrumentalizowana wagneroza

To wszystko nie oznacza, że należy bagatelizować ryzyko i lekceważyć złe zamiary ludzi pokroju Prigożyna, Łukaszenki czy Putina. Ale przyznacie, że jest różnica między przygotowaniem do różnych scenariuszy rozwoju wydarzeń a budowaniem wokół Grupy Wagnera kampanii strachu, czy raczej budowaniu kampanii wyborczej na kampanii strachu. Strategia polityków PiS-u, którzy jednocześnie są wysokimi rangą urzędnikami państwowymi, opiera się na lansowaniu dokładnie takiego wizerunku Prigożyna i jego ludzi, jakiego on sam by sobie życzył, co samo w sobie jest dziwaczne i niepokojące.

Sąsiednim reżimom zależy, żebyśmy się bali, to element wojny psychologicznej, w różnym natężeniu toczonej przeciwko Polsce od 2022 roku, w wersji light już wcześniej. Więc dlaczego na tym samym zależy obozowi rządzącemu? Czy w takiej sytuacji przekaz, jaki płynie od rządu, nie powinien brzmieć mniej więcej tak: „Mamy silną, świetnie wyszkoloną armię i inne służby, uważnie obserwujemy sytuację. Natychmiast zareagujemy, jeśli będzie taka potrzeba”? Zamiast tego codziennie słyszymy, że już tak niebezpiecznie jak teraz to jeszcze nigdy nie było. Coraz bardziej mamy się bać, w oczekiwaniu, że zza węgła wyskoczą wagnerowcy i zaatakują. I jak nie będzie obok płotu Kaczyńskiego z Morawieckim, to nikt nas nie obroni.

Tendencja do przedwyborczej instrumentalizacji kwestii bezpieczeństwa, czy raczej zagrożenia, jest tym bardziej niepokojąca, że przecież kampania strachu wokół wagnerowców nie dzieje się w próżni. Na naszych oczach toczy się specyficzna rozmowa, w której bierze udział Łukaszenka („musimy powstrzymywać wagnerowców, bo chcą na wycieczkę do Warszawy i Rzeszowa”), Putin („Polska zawdzięcza zachodnie terytoria Stalinowi, jak zapomniała, to możemy przypomnieć”) i fanziny Prigożyna („premier Polski się wystraszył”), wzięte przez pomyłkę przez część polskich mediów za samego Prigożyna.

Strefa rozszczepienia: uchodźcy z dwóch granic na podlaskiej wsi [reportaż]

Czy w tym monstrualnym oratorium naprawdę jednym z głosów powinien być głos premiera Polski, niezależnie, kto by nim był? Czy powinno być tak, że ktoś gdzieś w przysłowiowej Kostromie pisze posta na Telegramie, a polskie media relacjonują go skwapliwie, jakby to mówił sam papież?

Prigożynozę z wagnerozą grzeją nie tylko Morawiecki z Kaczyńskim. Bez skrupułów podgrzewają ją także mainstreamowe media, chociaż już tak chętnie nie piszą na przykład o rosyjskim szantażu atomowym, który przecież nie skończył się nagle.

Jeszcze parę tygodni temu rosyjski politolog z pewnymi (trudnymi w tej chwili do realnej oceny) wpływami na Kremlu napisał programowy artykuł, w którym optował za „prewencyjnym” atakiem jądrowym, by przywrócić światu (czytaj: Zachodowi) strach przed bombą atomową (czytaj: przed Rosją). W tekście pada sugestia, że przedmiotem ataku mógłby być Poznań. Ale media w Polsce pisały o tym nader skąpo, zapewne w przekonaniu, że nie ma sensu powtarzać rosyjskich pogróżek i straszyć ludzi apokalipsą.

W przypadku napięcia, które kreowane jest wokół Grupy Wagnera, takie dylematy najwyraźniej nie obowiązują. A oznacza to ni mniej, ni więcej, że na poziomie informacyjnym i psychologicznym Rosja i Białoruś mają otwarte drzwi do ingerencji w polski proces wyborczy. A drzwi otworzył im polski rząd, zdesperowany, by utrzymywać władzę, nawet jeśli mieliby im w tym pomagać rosyjscy najemnicy.

Brudne sumienie chrześcijańskiego narodu, czyli koniec patosfery na granicy

We wtorek rano mieszkańcy Białowieży zrobili zdjęcia dwóm białoruskim śmigłowcom, które przelatywały nad ich podwórkami. Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych powiadomiło, że nie doszło do naruszenia przestrzeni powietrznej Polski, a poza tym strona białoruska zgłaszała loty ćwiczeniowe. Ale wieczorem MON wydał komunikat, że naruszenie jednak miało miejsce, że to białoruska prowokacja, że poinformowano NATO. „W porannym komunikacie Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych poinformowało, że polskie systemy radiolokacyjne nie odnotowały naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej” – czytamy w tekście opublikowanym na stronie Ministerstwa Obrony. To, czego nie odnotowały wojskowe systemy radiolokacyjne, odnotowali zwykli ludzie swoimi smartfonami.

Wyglądana od tygodni prowokacja się wydarzyła, wojsko licznie skupione przy granicy jej nie zauważyło, nie powstrzymały jej ani płot, ani policyjne checkpointy i kontrole bagażników „pod kątem” i „na okoliczność” przewożenia uchodźców, ani niedawna inspekcja płotu i jednostek przez Kaczyńskiego i spółkę. Nikt się nawet nie przebierał, jak zapowiadał Morawiecki w Gliwicach. Na zdjęciach zrobionych przez mieszkańców Białowieży i okolic widać helikoptery w kolorze moro, z wyraźną flagą łukaszenkowskiego reżimu. Nie sądzę jednak, że politycy obecnego rządu pójdą po rozum do głowy i przestaną instrumentalizować w kampanii wyborczej kwestię bezpieczeństwa.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Siegień
Paulina Siegień
Dziennikarka i reporterka
Dziennikarka i reporterka związana z Trójmiastem, Podlasiem i Kaliningradem. Pisze o Rosji i innych sprawach, które uzna za istotne, regularnie współpracuje także z New Eastern Europe. Absolwentka Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego i filologii rosyjskiej na Uniwersytecie Gdańskim. Autorka książki „Miasto bajka. Wiele historii Kaliningradu” (2021), za którą otrzymała Nagrodę Conrada.
Zamknij