Nauka zawsze jest subiektywna, bo uprawiają ją ludzie

Rozmowa z Magdaleną Grabowską, socjolożką, feministką, profesorą w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk.
Fot. Adrian Grycuk/Wikimedia Commons/CC0, ed. KP

Nauki społeczne mają charakter zaangażowany. Czasem prowadzi się badania, żeby coś zmienić, wnieść do debaty publicznej ważny dla badaczy i badaczek temat. Wypowiedzi ministra Czarnka mają chyba na celu ukrócenie tego zaangażowania.

Katarzyna Przyborska: Na fali krucjaty w obronie dobrego imienia Polaków minister Czarnek ogłosił, że nie będzie finansował Instytutu Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk. Ale IFiS to nie tylko badania nad Holokaustem, to również Gender Studies, filozofia, badania nad politycznością czy migracjami. Wszystkie są dla Prawa i Sprawiedliwości niebezpieczne?

Magdalena Grabowska: Pracuję w IFiS już prawie 10 lat i od tego czasu zawsze miałam poczucie, że ta społeczność naukowczyń i naukowców bardzo troszczy się o zachowanie równowagi pomiędzy różnymi nurtami badań socjologicznych i filozoficznych. Na przykład, organizując debaty publiczne IFIS, zawsze dba o zrównoważenie głosów zaproszonych gościń i gości, jak dla mnie czasem aż za bardzo. Pamiętam jedną z debat dotyczących mobilizacji społecznych; odbywała się w duchu mocno symetrystycznym, brali w niej udział prof. Andrzej Leder i prof. Andrzej Zybertowicz, który wychwalał Marsz Niepodległości jako wydarzenie wspólnotowe. Mamy w IFiS-ie specjalistów od badań nad religią, jak prof. Zbigniew Mikołejko, od filozofii judaistycznej, jak prof. Agata Bielik, i świetny ośrodek badań nad psychoanalizą. Są badania ilościowe i badania genderowe.

Teraz Instytut został mianowany instytucją antypolską i antypisowską. Oczywiście, studia queerowe, genderowe, ale też klimatyczne, migracyjne są dla niektórych, także moich kolegów z pracy, kontrowersyjne. Ale należy pamiętać, że z pewnego punktu widzenia za antypolską można uznać każdą naukę, która posiada jakikolwiek potencjał krytyczny wobec władzy, nawet badania sondażowe, jeśli będą pokazywać spadki notowań rządu. To jest równia pochyła, która prowadzi po prostu do cenzurowania badań.

Halo, tu rządowa policja historyczna, przyjechaliśmy po panią Engelking!

Badania nie są też jednak całkowicie neutralne. A PiS widzi u was cały pakiet takich, które można zaetykietkować jako „antypolskie”, „zachodnie”.

Sympatyzuję z taką szkołą metodologiczną, która co do zasady kwestionuje obiektywność i neutralność badań społecznych. Nauka zawsze jest subiektywna, bo uprawiają ją ludzie, których punkt widzenia, miejsce w hierarchii społecznej, płeć, klasa, wiek przekładają się na pytania badawcze i metody. Czasem przekonania stają się motorem badań, czasem badacze i badaczki prowadzą badania po to, żeby coś zmienić, wnieść do debaty publicznej ważny dla nich temat, na przykład równość płci czy kwestię przemocy motywowanej rasizmem. Nauki społeczne ze swojej natury mają charakter zaangażowany. Wypowiedzi ministra Czarnka mają chyba na celu ukrócenie zaangażowania badaczek i badaczy społecznych w debatę publiczną. Jest to próba cenzurowania nauki, z użyciem środka finansowego, zakrojona na wywołanie efektu mrożącego.

Listy w obronie prof. Engelking i wolności badań naukowych publikują kolejne instytucje: Rada Naukowa IFiS, Muzeum Polin, SWPS, Wydział Historii UW, badaczki i badacze Zagłady z całego świata. Pod listem otwartym w tej sprawie podpisało się już półtora tysiąca osób. A minister Czarnek odpowiada, że „analizuje”, kto podpisał list, i „będzie na to reagować”. PAN zwolni prof. Barbarę Engelking?

Nie. Nie ma takiej opcji. Wręcz odwrotnie, wydaje mi się, że presja wzmaga poczucie solidarności. I nie chodzi tylko o osobę prof. Engelking, ale o postawę, którą sobą reprezentuje. W tym szerszym kontekście nie jest to debata o tym, czy chcemy, żeby akademia była prawicowa czy lewicowa, liberalna czy konserwatywna, polska czy niepolska. Walczymy tutaj o zachowanie autonomii i niezależności badań, możliwości prowadzenia debaty ze społeczeństwem i na temat badań, i na trudne dla Polaków tematy.

Premier Morawiecki wypowiedzi prof. Engelking nazywa „skandalicznymi opiniami”.

Nie ma nic złego w opiniach, jeśli sformułowane są na podstawie sumiennych, rzetelnych i przejrzystych, a więc także otwartych na krytykę, badań naukowych. Jako naukowcy i naukowczynie mamy za zadanie komunikować wyniki naszych badań. Mówi o tym Kodeks Etyki pracownika naukowego. Jako obywatele i obywatelki, dla których sprawy publiczne są ważne, powinniśmy zabierać głos w sprawach istotnych dla społeczeństwa, na których się znamy. Przede wszystkim dotyczy to nauk społecznych. Możemy opowiadać o naszych badaniach podczas wykładów naukowych, ale te trafią z konieczności do wąskiej grupy odbiorców, a chodzi o to, żeby były dostępne i przystępnie sformułowane również dla szerszej publiczności. To jest możliwe poprzez publicystykę, udzielanie wywiadów w mediach. Za tę aktywność, zwaną wpływem, jesteśmy zresztą rozliczani w ramach ministerialnych ewaluacji.

Na polecenie ministra nauki Narodowy Program Rozwoju Humanistyki ma gmina po gminie dowieść, jak Polacy pomagali Żydom. NPRH ma zatem powtórzyć pracę prof. Engelking, która pokazała, jak wyglądała polska pomoc w książce Dalej jest noc. Jej publikacja też wiązała się z presją, sądem, oskarżeniami o antypolskość. Opinia na opinię?

Barbara Engelking: Przestańmy mówić o pamięci, zacznijmy mówić o trosce

czytaj także

Nie widzę przeciwwskazań do prowadzenia dalszych badań na temat roli Polaków w Holokauście przez innych badaczy niż osoby z zespołu prof. Engelking. Naukowcy i naukowczynie powinni jednak co do zasady unikać wykorzystywania swojego naukowego autorytetu do wypowiadania się na tematy spoza obszaru własnych kompetencji. Zanim więc minister Czarnek pozna wyniki innych, rzetelnych i przejrzystych badań, jako nie ekspert powinien się wstrzymać od oceny merytorycznej wyników uzyskanych przez Centrum Badań nad Zagładą Żydów.

Można się licytować, które opinie będą głośniejsze, lepiej dostępne, trafią do ludzi. Akademia Kopernikańska może okazać się głośniejsza niż PAN. To jak z TK – władza pokazuje, że ma swoich sędziów.

Tak. Polityka rządu do tego zmierza także na polu nauki. Władzy prawdopodobnie zależy, żeby badania, które prowadzimy, szczególnie te, które są niezgodne z bliską rządowi wizją społeczeństwa i polityki nie zaistniały za bardzo w polskiej sferze publicznej. Myślę, że kierunek jest tu podobny do tego, co wydarzyło się z Węgierską Akademią Nauk – rząd będzie dążył do marginalizacji głosu środowisk naukowych. Możesz sobie prowadzić w cichości badania, możesz nawet publikować wyniki w międzynarodowych czasopismach naukowych, dopóki nie komunikujesz ich społeczeństwu, dopóki nie wpływają one na debatę krajową. To odcięcie świata akademickiego od świata społecznego kłóci się w moim przekonaniu z misją badań naukowych, szczególnie badań społecznych. Badania genderowe czy queerowe prowadzone bez dialogu z różnymi społecznościami nie mają sensu.

Niech naukowcy nie mącą umysłów maluczkich? Ale i wewnątrz środowiska akademickiego są podziały.

Tak, i to jest jeszcze inny wymiar tej sprawy. Pojawiają się podziały, głosy nawołujące do większej „czystości metodologicznej”, podważające sens badań zaangażowanych. Często są to opinie formułowane w obronie granic między dyscyplinami. Znamy je z dyskusji po publikacji Sąsiadów Jana Tomasza Grossa, któremu historycy zarzucali, że nie stosuje prawdziwej metodologii historycznej. Niestety, spotkałam już kolegów z mojej dyscypliny o podobnych poglądach: skoro Barbara Engelking zatrudniona jest w IFiS jako socjolożka, to powinna sprostać wąsko definiowanej metodologii socjologicznej, a jeśli nie jest w stanie, to wyniki badań są bezwartościowe. To argument, który mówi o nienaruszalnych granicach dyscyplin, o tym, że na przykład socjolożka nie może badać historii społecznej aborcji. Ma na celu podważać wyniki badań interdyscyplinarnych.

Engelking i Grabowski muszą przeprosić, Markusz tłumaczy się na policji. „To kolejna próba zduszenia wolnych badań”

To mocno pod prąd współczesnym tendencjom, które stawiają właśnie na interdyscyplinarność. Rozpatrywanie wydarzeń historycznych w oderwaniu od konsekwencji społecznych, jakie spowodowały, utrudnia wyciąganie z historii wniosków.

O to właśnie chodzi. A podejście interdyscyplinarne ogromnie wzbogaca naszą wiedzę o historii, o społeczeństwie, niuansuje wiedzę, pokazuje różne wymiary doświadczeń i procesy długiego trwania. Ścisłe trzymanie się własnych dyscyplin oznacza budowanie alternatywnych światów naukowych, między którymi nie ma dialogu, wytwarzanie wiedzy w oderwaniu od siebie nawzajem. Zamknięcie dziedzin może sprawić, że badania, zamiast ze sobą wchodzić w dialog, podważają się wzajemnie.

Naukowcy z profesorskimi tytułami, zrzeszeni w Akademii Klubów Obywatelskich im. Lecha Kaczyńskiego, podpisani pod listem w sprawie obrony polskości, też podnieśli argument z metodologii, a przy tym wyrazili wdzięczność dla ministra Czarnka i premiera Morawieckiego, przekonując, że „zarówno premier polskiego rządu, jak minister edukacji i nauki mają pełne prawo moralne i ustawowe występować w obronie rzetelności i uczciwości badań, mają wręcz obowiązek odmawiać finansowania przez polskie państwo kłamliwych, nierzetelnych metodologicznie badań naukowych, z których wysnuwane przewrotne wnioski służą oczernianiu przed światową opinią publiczną dobrego imienia Polaków”.

Jest raczej odwrotnie. Ta bardzo duża praca, która została wykonana na polu badań nad Zagładą między innymi przez Centrum Badań nad Zagładą Żydów, przyczynia się do budowania wizerunku Polek i Polaków jako zdolnych do krytycznej refleksji na temat swojej przeszłości. Rozpoznanie i uznanie doświadczenia Holokaustu, przede wszystkim z punktu widzenia Żydów, a nie Polaków jest wyrazem społecznej dojrzałości i leży jak najbardziej w interesie Polski. To cenzura może doprowadzić do przykrych konsekwencji na poziomie wizerunkowym.

Premier tymczasem składa kwiaty na pomnikach NSZ, NBP wybija monetę z mordercą żydowskich sierot Kurasiem „Ogniem”. Nietrudno dostrzec, że ta obrona polskości podszyta jest antysemityzmem. Władza wyczuła, że antysemityzm i ksenofobia wciąż są silne i można na nich grać, zwierać szeregi w kampanii wyborczej?

Niestety tak, i jest to szokujące i niezbyt zaskakujące jednocześnie. Wiadomo, że PiS bardzo intensywnie bada nastroje społeczne i tematy, które mogą polaryzować i wywołać emocje. W tych badaniach musiało chyba wyjść, że hasła antysemickie nadal trafiają na podatny grunt. I to jest w jakiś sposób przerażające, szczególnie jeśli dodać do tego maksymalnie uproszczony sposób komunikacji strony rządowej. Mam na myśli oficjalne oświadczenia opublikowane przez premiera Morawieckiego i ministra Czarnka – znany z książki Bożeny Keff, klasyczny zestaw z drzewkiem, opisany na poziomie mniej więcej późnej podstawówki.

Komuniści tuż po wojnie też próbowali z antysemityzmem się rozprawić, ale ostatecznie wygrała propozycja nacjonalistów i antysemityzm został zinstrumentalizowany na potrzeby polityczne. Znowu się to uda?

I to jest ten element, który nie zaskakuje. Wykorzystywanie karty antysemityzmu w społeczeństwie, które o doświadczeniu Holokaustu – takim, jakim ono było w istocie – stara się usilnie zapomnieć, musi wywołać lęk.

Z prób cenzury, usilnej promocji podręcznika prof. Roszkowskiego, ale i całego pomysłu na edukację widać, że PiS chce sobie wychować pokolenie niedojrzałe, nieświadome, „śniące” – parafrazując Andrzej Ledera. Można zaryzykować tezę, że trwa w Polsce reformacja, a rząd lubiący historyczne rekonstrukcje zabawia się w kontrreformatorów, którzy parę wieków temu przyhamowali wolnomyślicielstwo, zatrzymując społeczeństwo w powszechnym analfabetyzmie?

Na pewno tak jest, ale nie wydaje mi się, żeby na dłuższą metę to się mogło udać. Niezależnie od tego, jak ta narracja będzie kształtowana, to na głębszym, (nie)świadomościowym poziomie wiemy, jak było. Ważne jest przeżycie, tkwiące głęboko w społeczeństwie, w kolektywnej pamięci. Powołując się na Andrzeja Ledera czy Bożenę Keff, której książka Strażnicy fatum też o tym przeżyciu opowiada, można powiedzieć, że takie doświadczenia chcemy wyprzeć, przykryć, represjonować, ale na dłuższą metę one zawsze gdzieś się będą ujawniać.

Podobnie zresztą jest z doświadczeniem komunizmu, które nie dla wszystkich było doświadczeniem negatywnym, jak chce tego dominująca narracja historyczna. Oraz z wiedzą na temat zysków Kościoła katolickiego, z tej katastrofy demograficznej, jaką była druga wojna światowa, i z tego, że Polska stała się narodowościowo i religijnie niemal homogeniczna. Te wstydliwe wątki w historii są aktywnie wypierane, ale jednocześnie mocno wpływają na to, co się dzieje współcześnie w naszym życiu społecznym.

Nie da się na fałszu i propagandzie zbudować trwałego projektu?

Nie, bo pewnych procesów nie da się zatrzymać. Takich jak na przykład procesy sekularyzacji, pisze o tym politolożka Anna Grzymała-Busse. Polskie społeczeństwo zmienia się, odchodzi od Kościoła, jest coraz bardziej zsekularyzowane i to jest proces nieunikniony. Kościół może tylko starać się go spowolnić, redukować „szkody” narzucając pewien obraz świata, walcząc o dominację przede wszystkim w kluczowej sferze edukacji dzieci i młodzieży.

Z dobrych wiadomości: badania pokazują, że te wysiłki nie przynoszą oczekiwanych rezultatów. Ostatnia runda badań Europejskiego Sondażu Społecznego, prowadzonego w Polsce przez moich kolegów i koleżanki z IFiS, pokazuje, że społeczeństwo w Polsce się zmienia. W kierunku otwartości na społeczności LGBT, imigrantów, w kierunku większej wrażliwości na zmiany klimatu. Młodsze pokolenie zmienia się szybciej, wieś wolniej, ale zmiany te dotyczą całego społeczeństwa. Dużo osób w Polsce interesuje się polityką (50 proc.), ale większość ma również poczucie braku realnego wpływu na politykę (80 proc.). Społeczeństwo w Polsce jest zatem dużo bardziej progresywne niż klasa polityczna, która tej zmiany jakoś nie umie zauważyć, przełożyć na pozytywną wizję przyszłości.

A gdzie jest teraz nasz, demokratyczny projekt?

Mieliśmy dwa lata temu strajki kobiet, strajk klimatyczny. Miałam wtedy wielką nadzieję, że to jest ta nowa podmiotowość polityczna, na którą czekaliśmy, radykalna większość, nowa demokracja.

Po co nam protesty, które nie obalają PiS-u?

I co się stało? 

Kryzysy nakładające się na siebie: pandemia, wojna, inflacja. Z innych badań, prowadzonych w 2019–2020 przez Fundusz Feministyczny, wynikało, że skutki tych kryzysów często angażowały te same grupy osób wykonujących pracę reprodukcyjną, wyręczających państwo w funkcjach opiekuńczych. Potem przyszło wielkie zmęczenie, poczucie porażki i bezradności, wypalenie aktywistów i aktywistek, kryzys zdrowia psychicznego, który ciągle traktowany jest jako indywidualny „problem” osób, a nie systemowa kwestia zdrowia publicznego.

Jednak sieci, które się w czasie strajku kobiet potworzyły, pozwoliły na wsparcie uchodźczyń z Ukrainy. Ta energia nie wyparowała, przełożyła się na bardzo konkretne działania. Zastanawiam się, czy władza rozpoznała potencjał strajków i dlatego z nową siłą zaczęła narzucać swoją grę w obronę polskości czy papieża i forsowanie swojego pomysłu na społeczeństwo jako większościowego? Opozycja się temu poddaje. 

Tak, znowu jesteśmy w sytuacji reagowania na to, co robi rząd, a nie proponowania własnej wizji, działania na jej rzecz. Problem polega na tym, że opozycja w tę grę wchodzi – też bronią papieża, mówią o ochronie interesów Kościoła, wyciągają swój „zestaw z drzewkiem”. 2020 rok to był kluczowy moment, w którym jakościowa zmiana w polityce była realna, zjawiła się nowa się wersja demokracji zaangażowana, afektywna, intersekcjonalna, przyszłościowa i odpowiedzialna, w jakimś sensie populistycznym, zdolna zmobilizować nową społeczną większość. A teraz znów wróciliśmy do gry na małych boiskach wytyczonych przez władzę. Tematy, które były wielkie, teraz stały się tematami wytrychami, polaryzującymi opinię publiczną, które jednak nie niosą ze sobą większej treści o tym, kim jesteśmy, jaką mamy sferę nauki, sferę publiczną, kto należy do wspólnoty politycznej, a kto nie. Teraz mówimy o tym, kto kogo obraził.

Przed majówką pojawiło się kilka sondaży pokazujących, że kobiety są mniej zmotywowane do wzięcia udziału w wyborach niż mężczyźni, a to kobiety popierają stronę demokratyczną. Co się stało? I gdzie są projekty polityczne skierowane prosto do kobiet? Pakiet państwa socjalnego, świeckiego, zielonego.

Wśród wyników przeprowadzonego niedawno Sondażu Obywatelskiego, znalazł się i taki, że kobiety są w Polsce bardziej zainteresowane polityką, bardziej po stronie opozycji i jednocześnie bardziej zdemobilizowane. Podobne są wyniki Europejskiego Sondażu Społecznego – zadowolenie kobiet z życia w Polsce spada szybciej niż zadowolenie mężczyzn. Może dlatego, że jakkolwiek wykonujemy większość pracy reprodukcyjnej w okresie kryzysów, to pozostaje ona niezauważona? Do tego jasno wyrażamy swoje żądania polityczne na ulicach, a największa partia opozycyjna nadal zbywa to ogólnie sformułowaną obietnicą zmiany prawa aborcyjnego. To dla wyborczyń o wiele za mało.

Odpowiedzialność ponoszą moim zdaniem politycy opozycji, którzy nie dostrzegli potencjału w tym projekcie, o którym mówiłam przed chwilą. Podczas czarnych protestów i strajków kobiet w 2016 i w 2020 postulaty dotyczące dekryminalizacji i deregulacji aborcji, podmiotowości kobiet, świeckiego państwa, sprawiedliwej redystrybucji, docenienia pracy reprodukcyjnej, opiekuńczej zostały bardzo mocno wyartykułowane i poparte masowym udziałem w demonstracjach.

Wulgarnych, więc może by kobiety spróbowały jeszcze raz, jakoś grzeczniej. Pomysł Szymona Hołowni o przeprowadzeniu referendum aborcyjnego jest właśnie takim udawaniem, że się nie dosłyszało, że odpowiedź wciąż nie jest jasna.

Zgadza się, to ignorowanie wszystkiego, co się wydarzyło w ciągu ostatnich 30 lat od ostatniej propozycji referendum aborcyjnego. Faktu, że nie powinno się przeprowadzać referendum w społeczeństwie, które czuje się wyalienowane politycznie, w systemie, który uporczywie ignorował narzędzia partycypacyjne przez ostatnie dekady. To jest oczywiście również nieświadomość tego, że nie powinniśmy przeprowadzać referendum w kwestii praw człowieka. I zignorowanie tych wszystkich głosów, które już „za” zostały wypowiedziane: w 2016 i 2020 roku.

Do tego strajk klimatyczny.

Który w 2019 masowo zaangażował młode osoby. To był bardzo dojrzały protest, ugruntowany w poczuciu odpowiedzialności za przyszłość, gotowy, można powiedzieć, projekt polityczny z dopracowanymi, jasno wyartykułowanymi postulatami, które – patrząc na to, co działo się na ulicy – porywają młode osoby.

Dlaczego po ten uliczny projekt nikt nie sięgnął?

Podejrzewam, że tu w grę weszły głęboko uwewnętrzniony seksizm i mizoginia. Poczucie, że te tematy są nieważne, niemęskie, niepolityczne. Niezależnie, jak długo mówimy w Polsce o aborcji, a mówimy już 30 lat i ta rozmowa się zmienia, to część polityków wydaje się odporna na jakąkolwiek wiedzę pochodzącą od osób, które się na tym najlepiej znają: kobiet i innych osób, które mogą zajść w ciążę. Widoczna jest powszechna i umyślna ignorancja, uporczywy brak uważności na to, co mówią grupy marginalizowane. Do tego dochodzi ugruntowane przekonanie, że aborcja i praca reprodukcyjna to są kwestie kulturowe, tożsamościowe, a nie polityczne i gospodarcze.

Politycy wciąż bardziej zdają się ufać swojej zawodnej intuicji niż wiedzy, którą mają osoby aktywistyczne. Uważają, że wystarczy powiedzieć okrągłe „my teraz będziemy dbać o prawa kobiet”. Dla mnie jako wyborczyni bardziej przekonująca byłaby zapowiedź, że któryś z tych polityków zaprosi do pracy organizację lub grupę, która aborcją się zajmuje: Federę, Aborcję bez Granic, Aborcyjny Dream Team. Do pracy nad tym, jakie realne działania, ścieżki, strategie na rzecz większej dostępności aborcji są możliwe. Można pracować ze środowiskiem medycznym, żeby rozszerzało swoje rozumienie zagrożenia zdrowia i życia. Hasło „będziemy zmieniać prawo” nic nie mówi.

Wydaje mi się, że puste ogólniki wynikają z tego, że grę polityczną w szukanie kompromisów między różnymi grupami interesu zastąpił model, w którym większość partii przepycha się w centrum, próbując stać się tą największą, najcięższą, najbardziej na środku. Nie ma po stronie demokratycznej konkurencji na wyrazistość, ale na największą i najnudniejszą słuszność.

Tyle że to nie działa. Od lat są grupy, których te centrowe hasła nie przekonują. To między innymi właśnie pokazywały kobiety i młodzież, które wyszły na ulice w strajkach aborcyjnych i klimatycznych.

„Aborcja bez granic” – prawo do wyboru trochę bardziej dostępne dla Polek

A gdybyś miała przygotować dla partii politycznej, która bardzo chce być centrowa, zestaw haseł mobilizujących do wyborów kobiety i młodzież, ale też inne grupy, co byś zaproponowała?

W badaniach, które prowadziłam kiedyś z jedną z organizacji pozarządowych, wyszło nam, że tym, co nas najszerzej łączy jako społeczeństwo, to przywiązanie do rodziny. Ale rodzina rozumiana jest znacznie bardziej pojemnie niż narracja o tradycyjnych wartościach. Polacy są z jednej strony tradycjonalistami, gdzie właśnie rodzina jest najważniejszą wartością, z drugiej opowiadają się za postępem i nowoczesnością.

Co z tego wynika?

Kampanię budowałabym na trzech filarach. Po pierwsze troska: o dzieci, o wnuki, kolejne pokolenia, o miejsce, w którym żyjemy, jako sposób mówienia o sprawiedliwości klimatycznej, wartości pracy reprodukcyjnej, a może też na przykład o aborcji. Pandemia pokazała, że w chwilach kryzysu najważniejsze jest ratowanie, podtrzymywanie życia najbliższych, pokazała potęgę opieki i troski o inne osoby. Pomoc w aborcji jest wyrazem troski o dobro i zdrowie osoby, może być częścią sprawowania opieki w ramach szeroko rozumianej rodziny w sytuacji kryzysowej, wtedy kiedy ta osoba najbardziej nas potrzebuje. To może być też wyraz miłości ojcowskiej lub matczynej, siostrzanej czy przyjacielskiej.

Drugi filar to…

Równość i różnorodność. Tak jak mówiłam, różnorodność jest w Polsce faktem i większość osób to akceptuje, może czas pokazać to jako atut, choć nieoczywisty z punktu widzenia budowania jakiejś szerszej wspólnoty.

A trzeci?

Trzecia rzecz to partycypacja, o której tak dużo tu mówiłyśmy. Ale nie instrumentalne użycie narzędzi demokracji partycypacyjnej, jak proponuje to na przykład Polska 2050, ale realne wsłuchanie się w to, co dzieje się w społeczeństwie, poza centrum, lokalnie w grupach aktywistycznych, wśród tych osób, o których tak często dyskutujemy, kiedy mówimy np. o pomocy osobom uciekającym przed wojną w Ukrainie, ale rzadko słyszymy o ich realnych doświadczeniach i potrzebach, wypowiedzianych w pierwszej osobie.

**
dra hab. Magdalena Grabowska – socjolożka, feministka, profesora w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Katarzyna Przyborska
Katarzyna Przyborska
Redaktorka strony KrytykaPolityczna.pl
Redaktorka strony KrytykaPolityczna.pl, antropolożka kultury, absolwentka The Graduate School for Social Research IFiS PAN; mama. Była redaktorką w Ośrodku KARTA i w „Newsweeku Historia”. Współredaktorka książki „Salon. Niezależni w »świetlicy« Anny Erdman i Tadeusza Walendowskiego 1976-79”. Autorka książki „Żaba”, wydanej przez Krytykę Polityczną.
Zamknij