Kraj

„Frankowicze” wygrywają, ale nadal przykleja się im brzydką gębę

Wiemy już, że banki masowo podsuwały „frankowiczom” nieuczciwe umowy i przez lata próbowały uciekać przed skutkami tych nadużyć. Rozliczni komentatorzy ciągle odmawiają przyjęcia tego do wiadomości. Najbardziej toksyczni, jak Leszek Balcerowicz, zachowują się, jakby obrażano ich uczucia religijne.

Rzecznik generalny TSUE wydał niedawno opinię dotyczącą sprawy polskiego kredytobiorcy „frankowego”. Wyłożył to tak, że już prościej nie można: bank, który nabrał klienta na nieuczciwą umowę, nie ma prawa czerpać z tej nieuczciwości zysku.

To niezwykle istotna opinia. Jak kraj długi i szeroki, „frankowicze” wygrywają dziś z bankami w sądach. Banki, które po porażkach z „frankowiczami” kierowały przeciw nim roszczenia o tzw. wynagrodzenie za korzystanie za kapitału (lub „tylko” tym straszyły), nie będą mogły już tego robić.

W najczęstszym scenariuszu obie strony zostają dziś z umową uznaną przez sąd za nieważną. Powodem takich orzeczeń są nieuczciwe zapisy, które jednostronnie sporządził bank. Co z tej nieważności wynika? Że kredytobiorca i bank mają sobie wzajemnie zwrócić wypłacone świadczenia. Czyli: klient odda tyle, ile pożyczył – bank nie ma prawa domagać się od niego innych pieniędzy niż równowartość kredytu.

Pan bankier: handlarz marzeniami Polaka o dachu nad głową

„Frankowicze”, którzy się śmiali

Opinia rzecznika (i oczekiwane orzeczenie TSUE, które ona zapowiada) nie miała prawa zaskoczyć nikogo, kto problemowi „frankowemu” w Polsce przygląda się uważniej i od lat. Reakcje, które przetoczyły się przez polskie media po ogłoszeniu tej opinii, też nie zaskakują – bo spora część mediów nie gra w tej sprawie fair.

Oto trzy typowe przypadki z ostatnich dni.

„Gazeta Wyborcza” od razu opakowała wieści z Luksemburga w nagłówek o charakterystycznej wymowie: „kredyt może być darmowy”. Następnego dnia Anna Popiołek – zajmuje się tematem na tych łamach od lat – oddała głos bohaterce tekstu, która reprezentowała „łapiących się za głowę złotówkowiczów”. „Żałuję, że nie mam kredytu we frankach” – opowiadała rozżalona rozmówczyni „Wyborczej”.

Wypowiedzi innych bohaterów tekstu też do złudzenia przypominają mi kawałki komentarzy, które od lat widzimy pod dowolnym tekstem prasowym na ten temat. Dzisiaj wiemy lepiej, jak się rozchodzą w sieci tego typu opowieści chwasty – np. o ukraińskich uchodźczyniach, co to rzekomo kradną Polkom mężów albo ogołacają półki w biedronce. Dlatego zdumiewa mnie, że w 2023 roku można jeszcze na poważnie przywoływać figurę „frankowicza, który śmiał się nam w twarz”.

Bank ma zawsze rację, czyli pokusa nadużycia Balcerowicza

Jak „bezstronne opinie” bankowców przetrwały próbę czasu

Od blisko dekady próbuję uważnie śledzić to, co polskie media piszą o „problemie frankowym” (jako czytelnik, jako dziennikarz i jako kredytobiorca w sporze z bankiem). Stąd wiem, że „Wyborczej” nie przydarzył się tu gorszy dzień ani przypadek.

Jedna z największych gazet w Polsce nigdy nie przedstawiała „frankowego” problemu uczciwie i nadal tego nie robi. Przedstawicieli branży bankowej, a także „krewnych i znajomych” sektora przez lata cytowała w tej sprawie tak, jakby byli bezstronnymi ekspertami – swoją drogą zachęcam do sprawdzenia w archiwum, jak ich mądrości sprzed 8–10 lat („umowy są uczciwe”, „może któraś nie jest, ale wtedy proszę iść do sądu” itp.) przetrwały próbę czasu.

Namawiam też do poszukania w archiwum „Wyborczej” obszerniejszej rozmowy z prawnikiem reprezentującym „frankowiczów” (pamiętam jedną w ciągu dekady). Albo historii jakiegoś kredytobiorcy, który pod imieniem i nazwiskiem opowiedział, jak kredyt „frankowy”, a następnie spory i proces z bankiem odbiły się na życiu jego i jego rodziny.

Takie materiały da się policzyć na palcach obu rąk – a każdy z nich przysypały dziesiątki takich, w których półprawda goniła manipulację.

„Frankowicze” bez twarzy, czyli chochoły, cwaniacy i idioci

Łatwiej się przyprawia gębę „chochołowi” niż żywemu człowiekowi – nic więc dziwnego, że „frankowicz” to na łamach „Wyborczej” niemal zawsze figura abstrakcyjna. Nie ma nazwiska, twarzy, własnego głosu, historii sporu z bankiem.

Łatwiej straszyć takim „frankowiczem” – może on być cwaniakiem, który „śmiał się w twarz” i „sam się prosił do walutowego kasyna”, a dziś „otwiera szampana”; albo może być też „idiotą, który nie rozumiał wahań kursów walut”, a dziś skamle o litość i błaga o pomoc. „Widziały gały, co brały”, „nie z moich podatków” – encore, jeszcze raz.

Warto nadkruszyć tę opowieść dwoma spostrzeżeniami.

Pierwsze to stwierdzenie faktu: „frankowicze” jako żywo nigdy o żadną finansową pomoc publiczną nie prosili – choć imputowano im ten postulat przez lata z uporem godnym lepszej sprawy. Drugie to pytanie: jeśli ci „frankowicze” (cwaniacy, idioci, nie czytali umów itd.) coś sobie nawymyślali – to jakim cudem masowo wygrywają w sądach i raz za razem staje po ich stronie unijny Trybunał?

„Gazeta Wyborcza” ze stanowiskiem rzecznika TSUE obeszła się więc po swojemu: wyeksponowała nie to, co w nim najistotniejsze, uwagę kierując na to, co pozwalało napuścić na „frankowiczów” inne grupy czytelników.

Gdyby czytelnicy czerpali wiedzę na temat całego problemu tylko z łamów „GW”, po dziś dzień nie rozumieliby zeń niczego – co zapewne w wielu przypadkach ma miejsce.

Wyznania autora zadziwionego

Nie tylko „GW” ma problem ze stanowiskiem rzecznika. W dziale opinii „Dziennika Gazety Prawnej” trafiłem na komentarz Tomasza Jóźwika. Autora „nie przestaje zadziwiać” kierunek, w jakim podąża kwestia kredytów „walutowych”. Już w tytule pyta: „Jak doszło od niewielkiego uchybienia do szansy na darmowy kredyt?”.

Tekst jest niemal nieskalany wiedzą o tym, co w sprawie kredytów „frankowych” wydarzyło się w sądach czy raportach instytucji publicznych w ciągu ostatnich 10 lat. Po pierwsze: Jóźwik powinien wiedzieć, że od „niewielkich uchybień” umowy kredytowe nie upadają. Nieuczciwą klauzulę umowną, która byłaby niewielkim uchybieniem, sąd po prostu usunąłby z umowy – ta zaś obowiązywałaby dalej.

Jeśli sąd uznaje całą umowę za nieważną, to oznacza (z grubsza), że za nieuczciwy uznał któryś z fundamentalnych warunków tej umowy, tzw. essentialia negotii. Tak więc „darmowy kredyt”, który w 2023 roku Jóźwikowi nie mieści się w głowie, to nie jest niczyja fanaberia, ale prawny skutek, który ma swoją przyczynę. Urocze, że autorowi gazety, która ma taki, a nie inny przymiotnik w nazwie, ta okoliczność umyka.

Darmowe wieżowce banków oraz ich kapitały wytworzone z niczego

czytaj także

Darmowe wieżowce banków oraz ich kapitały wytworzone z niczego

Jacek Chołoniewski, Mateusz Siekierski, Paweł Górnik

Niewielkie uchybienia, czyli gra w eufemizmy

Próbując wypreparować z problemu „frankowego” jakąś naczelną zasadę, którą się rządziły tego typu kredyty w Polsce, moglibyśmy to ująć tak: banki przyznawały sobie w umowach prawo do dowolnego ustalania, ile klient pożycza (w kredycie) i ile ma oddawać (w ratach). Innymi słowy: bank jednostronnie określa wysokość czyjegoś długu.

Sam red. Jóźwik prawdopodobnie nie kupiłby na raty np. samochodu za cenę, która zmienia się w czasie i którą już po zawarciu umowy ustala sprzedawca auta. Załóżmy jednak na moment, że ów sprzedawca podsunąłby Jóźwikowi taką umowę (i to bez możliwości negocjacji). Wzorzec tej umowy byłby nieuczciwy per se. A gdyby dziennikarz ją zawarł – nie stawałaby się ona uczciwa tylko mocą jego podpisu. I nie mówilibyśmy o „niewielkim uchybieniu”.

Sąd w takich sprawach ma obowiązek zbadać kształt umowy – nie zaś to, jak była realizowana do momentu, w którym klient ją zakwestionował. Liczy się uprawnienie, jakie bank sobie nadał („my ustalamy, ile ty zapłacisz”) – a nie to, czy bank ustalał swój spread na poziomie 8, 10 czy 20 groszy.

To jedna z kluczowych reguł prawa chroniącego konsumentów w UE. I sądy, od rejonowych po TSUE, przywoływały ją w orzeczeniach i wyjaśniały to dziesiątki razy. Jeśli ktoś dziś nadal jest z tego powodu „zadziwiony”, to znaczy, że interesował się problemem „frankowym” równie żywo jak śpiący rycerze spod Giewontu.

Warufakis: Bank jest jak wehikuł czasu

Nieprawidłowości we wszystkich bankach

Jóźwik przyznaje: „Nie są mi znane materiały wskazujące na masową nieświadomość [ryzyka walutowego]” – i poprzez tę tzw. ironiczną niekompetencję przyznaje więcej, niżby chciał. Najwyraźniej bowiem rzeczywiście nie kojarzy np. orzeczeń TSUE (C-186/16 albo C-670/20) czy wyroków polskich sądów (np. XXV C 2883/18), które się z tym zagadnieniem mierzyły.

Z tego orzecznictwa można bowiem wyczytać, jakie obowiązki informacyjne spoczywały na bankach udzielających kredytów „frankowych”. Nie jest już dziś tajemnicą, że blankietowe i ogólnikowe „oświadczenia o świadomości ryzyka”, które klienci podpisywali przy zawieraniu umów frankowych, po prostu nie spełniały tych kryteriów. To z kolei oznacza, że klientów na masową skalę nie informowano o ryzyku w należyty sposób – była to reguła, nie wyjątek.

Już wiosną 2008 roku Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów zaczął się intensywniej przyglądać wzorcom umów kredytowych stosowanych przez banki. Przypomnijmy: to był rok, w którym udzielono największej liczby kredytów „frankowych”. UOKiK znalazł wówczas nieuczciwe klauzule we wzorcach umownych WSZYSTKICH skontrolowanych banków. Ta informacja nawet dziś powinna robić na nas pewne wrażenie – i to nawet z zastrzeżeniem, że ta ocena nie dotyczyła tylko umów „frankowych”.

Nie chodziło więc jeszcze wówczas o tzw. klauzule indeksacyjne – kluczowe dla problemu „frankowego”. Nimi Urząd zajął się już w następnym roku. To się od razu przełożyło na konkrety: prezes UOKiK wszczęła postępowanie przeciw Bankowi Millennium. Urząd kwestionował zasady ustalania kursów walut w umowach tego banku. Millennium prawomocnie przegrał to postępowanie w 2011 roku – a po drodze UOKiK poinformował, że podobne podejrzane klauzule znalazł we wzorcach umownych WSZYSTKICH skontrolowanych banków.

Skoro mowa o chronologii: pozew zbiorowy „Nabitych w mBank” ruszył w 2010 roku. Jeszcze większa sprawa zbiorowa (przeciw wspomnianemu Bankowi Millennium, dziś to największy tego typu pozew w Polsce) zaczęła nabierać kształtów w 2013 roku. Tylko te dwie grupy to parę tysięcy klientów banków. Dziwnym trafem dziennikarze tacy jak Jóźwik zapominają (nie wiedzą?) o tych sprawach – które przecież przeczą lansowanej przez nich tezie, że „frankowicze” zaczęli sobie „wymyślać” nieuczciwe zapisy w umowach po tzw. czarnym czwartku.

PKO Bank Polski. Do widzenia

czytaj także

Dogmat o nieomylności Balcerowicza

A oto i wisienka na torcie: prof. Leszek Balcerowicz, przepytywany w radiu Tok FM przez Dominikę Wielowieyską.

Rola Balcerowicza w debacie „frankowej” jest wyjątkowo toksyczna. Z jednej strony mamy tu bowiem neoliberalne doktrynerstwo, którego niepoślednią składową jest dogmat o nieomylności banków. Na wzmiankę czy sugestię (choć jest to wiedza już notoryjna), że banki masowo ubrały swoich klientów w nieuczciwe umowy kredytowe, Balcerowicz reaguje tak, jakby obrażono jego uczucia religijne. Zarazem zupełnie ostentacyjne wymachuje w rozmowie skompromitowanymi argumentami podsuniętymi przez bankowych lobbystów.

Balcerowicz u Wielowieyskiej w jednym zdaniu zastrzega, że „nie jest prawnikiem” – by następnie obszernie spostponować korzystne dla „frankowiczów” wyroki sądowe, ale i prawo, z którego te wyroki się biorą. Balcerowicz nieraz już w tej sprawie sygnalizował swoją dezorientację, twierdząc np., że „umowy [przedsiębiorca–konsument] stanowią źródło prawa”. Nie po raz pierwszy też przedstawia korzystne dla „frankowiczów” orzecznictwo jako „odszkodowania” czy „prezenty”.

Za nieuczciwe działania banków mogą i powinni odpowiadać zarządy i akcjonariusze – nieśmiało sugeruje Wielowieyska. Balcerowicz obrusza się, jakby go zmuszano do przyjęcia teorii geocentrycznej. A dodajmy: akcjonariusze banków, które rosły na kredytach „frankowych”, przez lata byli beneficjentami także tej części zysków, które były osiągane w sposób nieuczciwy. Wszystkie gorzkie żale, które od lat słyszymy w kontekście „strat akcjonariuszy”, tę okoliczność jakoś pomijają.

Zwykły człowiek jest słabszą stroną w relacjach z przedsiębiorcą takim jak np. bank, prawo musi go chronić – i znów: to jedno z pryncypiów europejskiego prawa ochrony konsumentów. Balcerowicz tę zasadę konsekwentnie ignoruje.

Bankowa rewolucja tuż za rogiem?

czytaj także

Ucieczka przed rzeczywistością i trucie debaty

Spora część mediów i ich podręcznych ekspertów zachowuje się tak, jakby przez ostatnie 10 lat w sprawie kredytów „frankowych” nic się nie wydarzyło. Idzie za tym wekslowanie dyskusji na te same zdania wytrychy, które przez cały ten czas niczego odbiorcom nie wyjaśniły, a zaciemniły sporo. Trucie tej debaty trwa.

Czytelnicy i słuchacze nie muszą przeglądać setek wyroków, raportów UOKiK czy NIK, orzecznictwa TSUE. Mają prawo psioczyć na „frankowiczów”, nawet jeśli są w tym niesprawiedliwi – natomiast od ludzi, którzy kształtują ich przekonania na ten temat, mają też prawo oczekiwać wiedzy.

Co było nie tak z umowami „frankowymi”? Czy klienci próbowali z bankami o tym rozmawiać? Dlaczego w końcu poszli do sądów? Dlaczego zaczęli wygrywać? Czy inni klienci są stroną tych umów i dlaczego nie? To są pytania podstawowe – i choć wreszcie one w debacie padają, bo nieco się ona rozhermetyzowała, spora część mediów ignoruje je jak słonia w salonie.

Historyjki o „głupich-cwanych frankowiczach” i „bankach, które muszą zarabiać” długo działały i nadal działają – również dlatego, że PR branży bankowej poświęcił temu mnóstwo roboczogodzin. Banki latami próbowały uciekać przed skutkami własnych nadużyć – ale rzeczywistość w końcu je dopadła. Wyroki, które obalają umowy kredytów „frankowych”, zapadają od miesięcy, dziesiątkami i setkami. Zapadałyby jeszcze szybciej i jeszcze liczniej, gdyby nie przepustowość polskiego sądownictwa.

Jak nie chować głowy w piasek

Polscy sędziowie (w większości) wreszcie przestali się obchodzić z pozwami „frankowiczów” tak, jak to robili jeszcze 7–10 lat temu. Chowali wówczas głowy w piasek; zasłaniali się autorytetem Sądu Najwyższego czy właśnie TSUE; kluczyli i kombinowali. Nie dlatego, że prawo było inne – ale dlatego, że obawiali się wydawać wyroki, które oznaczałyby dla tego czy innego banku konieczność oddawania jakichkolwiek pieniędzy.

Jeśli coś bowiem wpływało na orzeczenia w tych sprawach, to nie był to kredyt „we frankach” tego czy innego sędziego (pokazuję palcem na ten „argument”, bo to najświeższy spin bankowych lobbystów). Prędzej decydowało głęboko utrwalone przekonanie, że cokolwiek by bank nawywijał, stracić nie może – bo przecież nie od tego jest.

Wyroki „frankowe” można śledzić na bieżąco w social mediach prawników, którzy prowadzą takie sprawy, albo korzystać z bazy wyroków, którą prowadzi i aktualizuje stowarzyszenie Stop Bankowemu Bezprawiu (największa organizacja skupiająca „frankowiczów”). Jest co czytać i kogo pytać. To wiedza, która leży już dziś na stole – bierzmy i czerpmy z tego wszyscy.

Kuczyński: Serce mówi, że zawsze winny jest PiS. W sprawie Idea Banku rozum podpowiada inaczej

Przetarte ścieżki, czyli kto nam odmawia praw

Pal sześć na chwilę „frankowiczów” i kolejne przykłady na wieloletnie przyprawianie im w mediach brzydkiej gęby. Oni prawdopodobnie będą nadal wygrywać sprawy z bankami w swoim własnym interesie (indywidualnym i zbiorowym), niezależnie od tego, co o nich np. Anna Popiołek napisze i ile nagród od Związku Banków Polskich dostanie.

Istotniejsze są bowiem ścieżki, które ta grupa przetarła – i dlatego nasza odpowiedzialność za to, jak opowiadamy tę historię odbiorcom, dotyczy nie tylko „frankowiczów”.

Wszyscy żyjemy w kraju trochę uczciwszych i bardziej przejrzystych umów niż 10–15 lat temu, czy chodzi o firmę meblarską, czy o dostawcę kablówki, czy o bank. Wszyscy mamy więcej informacji o swoich prawach jako konsumenci, a możliwość ich obrony w sądzie nie jest fikcyjna. Również jeśli nieuczciwy przedsiębiorca miałby z tego powodu dostać mocno po kieszeni.

Kiedy więc np. Balcerowicz ignoruje lub wykpiwa przepisy i dorobek orzeczniczy, z którego się to wszystko wzięło, w tym „frankowe” wyroki – pamiętajmy, co w istocie do nas wszystkich mówi. A mówi: nie powinniście mieć tych praw, może i są, ale z nich nie korzystajcie. Nie trzeba być „frankowiczem”, żeby w odpowiedzi popukać się w głowę.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij