Kraj

Najwyższa pora, by plan Balcerowicza odkreślić grubą linią

Leszek-Balcerowicz-jakubs-zafranski

Jakkolwiek oceniamy tamtą politykę, Polska jest dziś w zupełnie innym miejscu. Tworzenie koalicji, sojuszy czy tożsamości politycznych na przyszłość nie może się zaczynać od pytania, czy Balcerowicz to zbawca czy raczej Mengele polskiej gospodarki – pisze Michał Sutowski.

„System, który odziedziczyliśmy po poprzednikach, nie może już istnieć. Stał się źródłem rozkładu gospodarki, dezorganizacji i degradacji życia, dehumanizacji stosunków między ludźmi. Rozumie to polskie społeczeństwo. Temu zawdzięczamy, mimo trudnych warunków życia, jego poparcie dla rządu i stojących za nim sił społecznych. Nasza propozycja to gospodarka oparta na mechanizmach rynkowych, o strukturze własnościowej występującej w krajach wysoko rozwiniętych, otwarta na świat. Gospodarka, której reguły są dla wszystkich jasne: liczą się umiejętności, wiedza, talent, sprawne ręce, chęć do pracy. Trzeba zerwać z fałszywą grą, w której ludzie udają, że pracują, a państwo udaje, że płaci. Alternatywa, którą proponujemy – to życie udane zamiast udawanego”.

Słowa, które 17 grudnia 1989 r. wypowiedział w Sejmie niepozorny, tyczkowaty jajogłowy w okularach, zwiastowały prawdziwe trzęsienie ziemi. Za dobrze znaną metaforą „terapii szokowej” w planie Balcerowicza kryła się wprowadzona z dnia na dzień wymienialność złotego i sztywny kurs dolara, uwolnienie cen prawie wszystkich towarów (w tym odsetek kredytu bankowego), otwarcie granic dla importu i przepływów kapitału, ograniczenia podwyżek płac w przedsiębiorstwach państwowych i możliwość ogłoszenia bankructwa przez te, które sobie nie radzą.

Balcerowicz musiał zostać, bo tak chcieli Amerykanie. Antoni Dudek o polskim skoku w kapitalizm

A w praktyce? Dla większości społeczeństwa – zatrudnionego w tzw. sektorze uspołecznionym, czyli po prostu przez państwo – odczuwalnym efektem była drożyzna. Inflacja, z którą walczyć chciał minister finansów, dalej galopowała, ale płac nie wolno już było podnosić stosownie do cen. Z czasem doszły upadłości poszczególnych zakładów, do których państwo przestało dopłacać, albo przynajmniej redukcje kosztów, czyli przede wszystkim masowe zwolnienia. Jednocześnie otworzyły się możliwości prowadzenia biznesu. Nie przypadkiem początek lat 90. to również eksplozja „inicjatywy oddolnej”, zapamiętanej też jako „kapitalizm łóżek polowych i szczęk”.

Początek lat 90. to również eksplozja „inicjatywy oddolnej”, zapamiętanej też jako „kapitalizm łóżek polowych i szczęk”.

Ocena tamtych zmian dzieli Polaków do dziś. W sporze o dziedzictwo planu Balcerowicza wyrazistą pozycję – oczywiście krytyczną – zajmuje obecna od października w polskim Sejmie lewica. Czy po trzydziestu latach od wejścia w życie pakietu ustaw, które wstrząsnęły Polską, warto się jeszcze o nie spierać? Czy ocena tamtej polityki może być jednoznaczna? A może przynajmniej wynika z niej coś inspirującego dla polskiej polityki na dziś?

Zaczynając od końca: dla nas dziś wynika nie aż tak wiele, bo trzydzieści lat temu to naprawdę był obcy kraj.

Polska w ruinie

Po pierwsze, Polska rzeczywiście była w ruinie. Nie, nie chodzi o to, że Polacy w PRL pili tylko ocet i zagryzali musztardą, ale… Polski PKB w 1989 roku był niższy niż w czasach późnego Gierka. Zużycie maszyn w przemyśle było bliskie 2/3, bo przez poprzednią dekadę nie było z czego inwestować, a najbardziej brakowało środków na zagraniczne części zamienne. Połowa odzieży i jedna trzecia produkowanych w kraju mebli była wybrakowana; brakowało leków w szpitalnych aptekach, a na podłączenie telefonu czekało się 10 lat.

Rząd Tadeusza Mazowieckiego po poprzednikach odziedziczył poczwórną pętlę na szyi: nierównowagi rynkowej, galopującej inflacji, długu zagranicznego i deficytu budżetowego. Po przełożeniu na język ludzki znaczy to tyle, co puste półki i długie kolejki, sukcesywne podwyżki cen i podwyżki płac (pierwsze, by przywrócić „równowagę rynkową”, drugie, by nie wyprowadzić z równowagi społeczeństwa), konieczność znalezienia dewiz o wartości sześcioletniego eksportu do krajów kapitalistycznych, wreszcie – konieczność drukowania pustego pieniądza (w pierwszym półroczu 1989 roku kredyt z NBP pokrył połowę państwowych wydatków).

Zjawiska te napędzały się nawzajem – inflacja ograniczała wpływy do budżetu i skłaniała Polaków do zamiany złotych na dolary, a także wykupywania towarów na zapas; brak dewiz w państwowej kasie ograniczał zdolności produkcyjne i obniżał wydajność pracy, co – łącznie z drukiem pieniądza – potęgowało inflację. A żeby było śmieszniej, niemałe (kilka miliardów dolarów) depozyty walutowe obywateli były bez pokrycia, bo rząd Rakowskiego zdążył je już wydać na obsługę bieżących zobowiązań zagranicznych.

Ale to nie wszystko. Nad zadłużonym i aspirującym do Zachodu krajem wisiał miecz Międzynarodowego Funduszu Walutowego – naszej ówczesnej nemezis, w dodatku słuchanej pilnie przez wszystkich partnerów Polski. W 1989 i 1990 roku Fundusz był ostry jak brzytwa i domagał się niezwykle ortodoksyjnej polityki neoliberalnej.

Co prawda karierę wśród polskich krytyków transformacji zrobiła wypowiedź ekonomisty Michaela Bruno, że w negocjacjach z MFW to strona polska wybrała najostrzejszy wariant cięć. Zapomniał on jednak dodać, że Fundusz domagał się od Polski całkowitego (!) zamrożenia płac przez pierwsze 3 miesiące wprowadzania planu stabilizacyjnego, rząd zaś wprowadził „tylko” ich indeksację. Fundusz optował również za jeszcze silniejszym złotym w stosunku do dolara niż ustalił rząd (co byłoby na niekorzyść polskich eksporterów). A każde, choćby niewielkie poluzowanie polityki płacowej i kredytowej – których domagało się społeczeństwo– ściągało na rząd gromy i groźby anulowania porozumień pomocowych. Przypomnijmy, że wiązały się one nie tylko z funduszem stabilizacyjnym dla polskiej waluty, ale i odroczeniami spłat horrendalnego zadłużenia.

W 1989 i 1990 roku MFW był ostry jak brzytwa i domagał się niezwykle ortodoksyjnej polityki neoliberalnej.

W ruinie może jeszcze większej niż gospodarka było, to już trzecia znacząca okoliczność, samo państwo. Robić w nim po prostu nie było komu, bo jednostki najbardziej przedsiębiorcze bądź to wychodziły do sektora prywatnego, bądź pracowicie uwłaszczały się na państwowym majątku. Płace w służbach wszelakich były niskie – wymowny jest tu komentarz cytowanej przez Antoniego Dudka szefowej urzędu celnego w Kołbaskowie: „Dziś przemytnik nie proponuje polskiemu celnikowi butelki koniaku, lecz gotówkę w kwotach odpowiadających nieraz 10-letniemu uposażeniu urzędnika państwowego”. Brakowało wyspecjalizowanych kadr urzędniczych – jeszcze w 1991 roku prof. Gomułka pisał w notatce do Leszka Balcerowicza, że „rząd nie dysponuje ani ludźmi, ani środkami finansowymi do prowadzenia aktywnej polityki przemysłowej”. Podobnie było w bankach – im mniejszych, tym gorzej – bo nieumiejętność nadzoru bądź wprost korupcyjne powiązania pozwalały na takie cuda, jak oscylator słynnych „artystów biznesu”, a także kredyty dla zaprzyjaźnionych przedsiębiorstw, od bankrutującego Ursusa po jawnie przestępcze spółki nomenklaturowe.

Od walki z bikiniarzami do planu Balcerowicza, czyli żywot człowieka politycznego

Po czwarte, plan Balcerowicza to przykład państwa i polityki stanu wyjątkowego. Katastrofalne wskaźniki makroekonomiczne, buzujące społeczeństwo i presja zagranicy, a to wszystko wzmocnione lękiem technokratów przed ludem, ale też racjonalnym przeświadczeniem, że zorganizowane grupy interesu (te realnie istniejące, a nie te z podręczników teorii demokracji) zablokują zmianę – to wszystko wprowadziło atmosferę gwałtownego pośpiechu.

Plan Balcerowicza to przykład państwa i polityki stanu wyjątkowego.

W ogóle był to czas pełny efektownych metafor: „chirurgiczne cięcie”, „terapia szokowa”, „gorzkie lekarstwo”, a nawet „odcinanie kotu ogona” (tzn. że lepiej naraz niż po kawałku), które na chwilę przekonały społeczeństwo, ale też wyraźnie poniosły samych reformatorów.

Naomi Klein powiedziałaby, że to klasyka neoliberalnej doktryny szoku, życzliwi – że stan „gaszenia pożaru”, ale, tak czy inaczej, robiono wówczas politykę, która bardziej przypominała mobilizację wojenną niż procedury demokratyczne i państwo (mniej lub bardziej oświeconej) biurokracji niż republikę parlamentarną.

Nawet prezydent Jaruzelski pozwolił sobie, jeszcze przed podpisaniem planów reform pod koniec grudnia 1989 roku, na stwierdzenie, że „strategia wojenna mówi, że lepsze niedoskonałe rozwiązania na czas niż doskonałe po czasie”, czym idealnie wpisał się w atmosferę wymuszonego konsensusu elit.

Wolny rynek nie robi się sam

Po piąte wreszcie – w 1989 i 1990 roku brakowało zorganizowanych sił politycznych, które prezentowałyby radykalnie odmienne podejście do gospodarki i możliwości przejścia do kapitalizmu inną drogą (o drogach w innych kierunkach nie wspominając). Co prawda Grupa Obrony Interesów Pracowniczych z Karolem Modzelewskim i Ryszardem Bugajem próbowała oponować w zakresie indeksacji płac czy cięcia dotacji dla przedsiębiorstw. Z czasem w sprawie spadku poziomu życia protestowało też OPZZ, wyłączenia wsi spod rygorów planu Balcerowicza głośno domagali się ludowcy, a Porozumienie Centrum wskazywało na patologie uwłaszczenia nomenklatury.

w 1989 i 1990 roku brakowało zorganizowanych sił politycznych, które prezentowałyby radykalnie odmienne podejście do gospodarki i możliwości przejścia do kapitalizmu inną drogą.

Niemniej kluczowe dla reform ustawy przechodziły przytłaczającą większością, a krytycy – mówimy o siłach politycznych, nie pojedynczych ekonomistach, jak Tadeusz Kowalik czy Kazimierz Łaski – domagali się raczej korekt („uwzględnienia specyfiki” niektórych branż) niż generalnej zmiany kursu.

Nawet potencjalnie duże strajki, np. kolejarzy w pomorskiej DOKP czy protesty rolnicze, władza skutecznie brała na przetrzymanie, a powszechna mobilizacja społeczna przeciw planowi Balcerowicza ostatecznie nie doszła do skutku. Skutecznie przeciwstawiano sobie różne grupy społeczne – jak choćby kierowców i blokujących drogi rolników czy pasażerów i kolejarzy. Choć w czerwcu 1990 r. pod wpływem nastrojów społecznych nieco poluzowano politykę płacową (zwiększono indeksację płac w przedsiębiorstwach państwowych), to już chwilę później, jesienią, skontrowano ten ruch podwyższeniem stóp procentowych.

Kowalik: Od Stiglitza do Keynesa

Niewątpliwie głosem protestu Polaków przeciw tej bezalternatywności było ponad 20 procent poparcia dla Stana Tymińskiego i częściowo też na Wałęsę w grudniu 1990 roku, ale wszystko to pozostało bez wyraźnych skutków dla prowadzonej polityki. Balcerowicz musiał zostać – bo tak powiedzieli Amerykanie.

Jednak nowa nadzieja

Czy sukces bądź porażkę planu Balcerowicza można ocenić obiektywnie? Poza logiką politycznego sporu? Nie bardzo. Nawet tnąc po skrzydłach i pomijając opcje skrajne (polityka godna ekonomicznego Nobla vs. celowe uwstecznienie cywilizacyjne Polski), punkt widzenia jak mało kiedy zależy tu od punktu siedzenia. Dla mieszkańców PGR i przemysłowych miast-monokultur masowe redukcje zatrudnienia (zwłaszcza w drugim roku wprowadzania planu) były po prostu życiową katastrofą; niektóre regiony – jak okolice Wałbrzycha czy wsie Polski północnej – do dziś wydobywają się z ówczesnej zapaści.

Dla „obrotnych” i „ustawionych”, ale też młodych, wykształconych, z wielkich miast – jak mało kiedy ten stereotyp jest tu nie od rzeczy – była to niepowtarzalna szansa na dołączenie do wyśnionego Zachodu. Wreszcie dla szerokiego „środka” społeczeństwa transformacja oznaczała wyrzeczenia, ale też nadzieję, że przynajmniej następne pokolenie dostaje nowe szanse.

Niewiele pomogą tu statystyki. Polska doświadczyła największego spadku produkcji i zatrudnienia od lat 30. XX wieku – powiedzą krytycy – ale i tak był on najkrótszy w porównaniu z innymi krajami w transformacji, odparują apologeci. Do tego kilkanaście procent PKB do połowy lat 90. to szara strefa, nieujęta w danych oficjalnych. Spadek płac realnych o 20 procent? Owszem, ale liczony od wynagrodzeń sztucznie podwyższonych przez rząd Rakowskiego przed wyborami – w porównaniu z rokiem 1987 już tylko o 7 procent. Bezrobocie liczone w milionach – tak, ale wcześniej były przerosty zatrudnienia, zresztą w pierwszym roku tylko 1/5 bezrobotnych to zwolnieni grupowo, a zatem bezpośrednie ofiary recesji. Kilkaset tysięcy to PRL-owskie „niebieskie ptaki”, co załapały się na zasiłek wskutek niezbyt mądrze napisanej ustawy. A ogólny spadek poziomu życia? Zgoda, ale jak wymierzyć po tysiąc i więcej godzin dotąd wystawanych rocznie (głównie przez kobiety) w kolejkach?

Nad włókniarkami nikt nie zapłakał

czytaj także

Do tego – z czym to porównywać? Z zawsze bogatszymi od nas Czechami, którzy – to fakt – przez cały okres transformacji notowali wyraźnie niższe od nas bezrobocie? Słowenią, która jeszcze przed przełomem 1989 roku była uważana za jedenasty kraj związkowy Austrii? Powojenną RFN, gdzie wzrost plac i produkcji pofrunął pod niebo w kilkanaście lat – ale w innej epoce, dzięki pomocy amerykańskiej, no i na niemieckim, a nie polskim potencjale przemysłowym? A może zestawić Polskę z Koreą Południową, która wykonała gigantyczny skok cywilizacyjny, ale znów – w czasach większego protekcjonizmu i kosztem morderczego zduszenia konsumpcji? I która swoim obywatelom po prostu odmówiła dostępu do towarów z importu, nakładając na nie konfiskacyjny podatek?

Rachunki

Ważna rzecz, to jakie w ogóle było wtedy realne pole manewru – bo przecież rozliczamy polityków z tego, na co mieli wpływ, a nie z tego, jak efekty ich polityki rozmijają się z naszymi oczekiwaniami. Dopiero biorąc pod uwagę możliwość wpływu, możemy powiedzieć, co wyraźnie poszło nie tak i co wynikało z doktrynerstwa decydentów, ich ludzkich błędów czy wprost nieciekawych intencji. I nawet z tym zastrzeżeniem znajdziemy niemało posunięć, za które warto ówczesnej elicie wystawiać rachunek. A już z pewnością – wyciągać wnioski na przyszłość.

Polska transformacja: czy była modernizacyjna alternatywa?

I tak otwarcie rynku na towary z zagranicy w takiej skali i zakresie nie było wcale wymuszone przez Zachód. Chodziło o wywołanie „presji konkurencyjnej” na przedsiębiorstwa państwowe, dotąd przyzwyczajone do rynku producenta; wielu pacjentów tej kuracji bez znieczulenia nie przeżyło. Bez inwestycji w technologie i marketing – a taki kapitał wcale się do Polski na początku nie garnął – po prostu nie było szans w konkurencji z zagranicą, w tym z rynkiem tanich produktów z Azji Wschodniej.

I nawet jeśli polska elektronika bez dużego kapitału nie miała szans na przetrwanie, to można jej było przynajmniej nie dobijać w imię „ogólnego kierunku polityki rządu”. A tymczasem, kiedy prof. Gomułka (skądinąd liberał) przestrzegał, że Koreańczycy zaleją nas elektroniczną tandetą, zamiast u nas inwestować, więc należy  podwyższyć cła importowe – dowiedział się od wiceministra finansów, że to w sumie prawda, ale ogólna linia polityczna jest inna.

Dalej, kurs złotego do dolara ustawiono na poziomie dużo wyższym, niż oczekiwaliby polscy eksporterzy – priorytetem była „kotwica inflacyjna”, a więc silna waluta polska. Faktycznie, hamowała ona inflację, ale także zachęcała do kupowania sprowadzanych z zagranicy towarów, dobijając rodzimą produkcję. Dawała też okazję do wielkich przekrętów.

Podatek od ponadnormatywnych wypłat wynagrodzeń, tzw. popiwek – miał, znów, hamować inflację przez obniżenie płac, ergo zmniejszyć podaż pieniądza na rynku (i zubożyć pracowników). Przy okazji jednak drenował przedsiębiorstwa państwowe z najlepszych kadr, które uciekały do sektora prywatnego. Był przykładem jawnej dyskryminacji sektora publicznego. Co gorsza, wyraźnie było to zamysłem decydentów, którzy „twórczą destrukcję” i „przetrwanie najlepiej dostosowanych” uważali za zjawiska tak pożądane, że postanowili im jeszcze trochę dopomóc.

Decydenci uważali „twórczą destrukcję” i „przetrwanie najlepiej dostosowanych” za zjawiska pożądane.

Pierwsze lata rządów to również festiwal błędów interwencyjnych i regulacyjnych w poszczególnych branżach. Dopłaty do chudego mleka, w imię poprawy losu najsłabszych, wywołały kryzys nadprodukcji masła. Pochopne sprowadzenie zboża z EWG w obawie przed kryzysem żywnościowym doprowadziło do jego nadpodaży kilka miesięcy później. Ale były też błędy skandaliczne i brzemienne w skutki  – pozwolenie na „niehandlowy import” przyniosło gigantyczne straty skarbowi państwa, ale też np. uderzyło w rodzimych producentów ziemniaków.

Regulacja, która przyniosła w efekcie „aferę alkoholową” (dwójka ministrów odpowiedziała za nią po latach przed Trybunałem Stanu), była tylko jednym z przykładów szkodliwych błędów lub zaniechań. Wiele wskazuje na to, że generalne przyzwolenie na patologie – np. wyprowadzanie majątku z firm państwowych przez spółki prywatne czy wykup udziałów przedsiębiorstw przez kadrę kierowniczą za pieniądze z zysków… tych samych przedsiębiorstw – wynikało nie tylko z niedbalstwa, ale pewnej strategii politycznej.

Sam Jacek Kuroń miał w prywatnej rozmowie stwierdzić, że takie uwłaszczanie się dawnych elit na państwowym majątku „to są koszty bezkrwawego przejęcia władzy, tego, że musimy się od nich wykupić”. A zatem – traktowano ten proces jako formę osłony transformacji przed możliwym oporem (a także jako wyraz niezbędnej przecież – z braku rodzimego kapitału – formę tegoż akumulacji).

Rolnictwo potraktowano jak każdą inną branżę – ignorując fakt, że w cywilizowanym świecie jest to sektor silnie regulowany i dotowany. Wymowna jest tu scena z posiedzenia Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów, na którym Leszek Balcerowicz kwestionuje alarmujące dane o cenach pasz i żywca wieprzowego: „Tu jest mowa o tym, że ceny skupu kształtują się poniżej rosnących kosztów produkcji… To oznaczałoby, że rolnicy musieliby produkować ze stratą. Czy są dane pochodzące z poważnych badań naukowych, które by dokumentowały takie zjawisko?”.

Coś jeszcze? A proszę bardzo – doktrynerstwo w temacie nadzoru właścicielskiego kazało decydentom z lat 1989–1990 wyraźnie preferować jak najmniej partycypacyjne formy prywatyzacji. Tak aby to posiadacz fabryki był jedynym interesariuszem, który ma coś realnie do powiedzenia – akcje pracownicze (maks. 20 procent) traktowano raczej jako formę socjalu niż pomysł na udział zatrudnionych w zarządzaniu firmą.

Jak liberałowie przegrali Polskę

Tamto podejście częstokroć zaowocowało konfrontacyjną relacją między pracodawcami i pracownikami, która stała się w polskiej gospodarce układem domyślnym na lata.

Paradoksalnie, dogmatyzm Balcerowicza w tej sprawie był tak wielki, że powstrzymał szatański plan jeszcze większego wolnorynkowca – Marka Dąbrowskiego – aby polskich pracowników po prostu przekształcić w akcjonariuszy i tym samym zamienić (przynajmniej teoretycznie) społeczeństwo pracobiorców w społeczeństwo udziałowców.

Bez znieczulenia

Konsekwencje obcinania dotacji dla różnych branż (w tym części górnictwa, tej na Dolnym Śląsku) były tragiczne dla całych regionów, a „rozwój innych dziedzin” gospodarki, zapowiadany przy okazji wygaszania okręgu wałbrzyskiego, okazał się fikcją. Nawet jeśli produkcja była tam obiektywnie nieopłacalna, brak pomysłu na politykę przemysłową (pochodna słabości kadr, o której pisał Stanisław Gomułka, ale także doktryny, że najlepsza polityka przemysłowa to brak polityki) na obszarach tak bardzo uzależnionych od jednej gałęzi gospodarki musiał przynieść cywilizacyjną zapaść – obok zlikwidowanych PGR-ów spuszczony do biedaszybu Wałbrzych to może najgorzej potraktowany przez elitę władzy „ludzki koszt transformacji”.

Złota era po 1989? Buahaha!

czytaj także

Na koniec jeszcze dwie łychy dziegciu: dusząca kredyt polityka wysokich stóp procentowych była pochodną, jak się zdaje, dwóch czynników. Po pierwsze, doktrynerskich nacisków MFW. i tu niewiele można było zrobić. Po drugie jednak, wynikała z braków kadrowych w bankowości – nie mogąc liczyć na sprawną ocenę zdolności kredytowej poszczególnych przedsiębiorstw przez same banki, zastosowano siekierę w miejsce skalpela i utrudniono dostęp do pożyczek wszystkim. Można więc tę politykę zrozumieć, ale kontekst nie zmienia faktu, że rykoszetem oberwały także rokujące firmy. Takie, które mogłyby trudny okres przetrwać, gdyby zapewniono im płynność.

Grzech kardynalny

I na sam koniec grzech, z mojej perspektywy, najbardziej może kardynalny. I kto wie, czy nie brzemienny w poważniejsze skutki niż wszystkie pozostałe. Plan stabilizacyjny lat 1990–1991 to czas wielkiej pauperyzacji sfery budżetowej – służby zdrowia, oświaty oraz służb wszelakich.

Plan stabilizacyjny lat 1990–1991 to czas wielkiej pauperyzacji sfery budżetowej – służby zdrowia, oświaty oraz służb wszelakich.

W jednym z rządowych raportów na ten temat możemy przeczytać, że rodzice finansują działalność publicznej (!) oświaty w 17 procentach, np. dowożąc do szkół węgiel; nauczycielom obniżono i tak marne wynagrodzenia. Celnicy dostawali dodatek motywacyjny w wysokości około jednej pensji za wykrycie próby dużego przemytu. Lekarze dopiero pod koniec lat 90. wystrajkowali sobie cywilizowane wynagrodzenia, a pielęgniarki walczą o nie do dziś, choć minęło trzydzieści lat. A mowa o sytuacji, w której pogorszenie nastąpiło względem i tak złego stanu – o zapaści w służbie zdrowia możemy przeczytać w dokumentach rządu PRL jeszcze z połowy lat 80.

Balcerowicz i Gowin – fundamentalizm razy dwa

Oszczędności kosztem administracji, usług publicznych i pauperyzacja „klasy średniej sektora publicznego”, względnie budżetowej inteligencji – to dziedzictwo, z którym Polacy mierzą się do dziś.

Na krótką metę to przyczyna redukcji publicznej puli pieniędzy przez utratę wpływów (niezapłacone podatki i cła); w średnim okresie – impuls do pełzającej prywatyzacji i różnicowania społeczeństwa według zasobności portfela nawet w sprawach podstawowych. Wreszcie w długiej perspektywie to kolejna cegła do muru pogardy dla państwa i sfery dobra publicznego, ukazywanych jako siedlisko niekompetencji, roszczeniowości i partykularnych interesów hamujących kapitalistyczną modernizację.

Wnioski

Czy z polityki lat 1989–1991 płynie jakiś morał na dziś? Jeden byłby taki, że czasem naprawdę nie da się pewnych rzeczy uniknąć. Rządy Mazowieckiego i Bieleckiego z Balcerowiczem w składzie niewiele mogły poradzić np. na załamanie się eksportu do ZSRR i NRD czy wzrost cen surowców po tym, jak Rosjanie przeszli z rozliczeń w rublu transferowym na dolary (choć udało się ten bolesny moment opóźnić o rok). Pozostałe konkluzje mają już mniej życzliwą dla ówczesnych rządów wymowę – i są poważnym wyzwaniem także na dziś.

Przede wszystkim, robiąc politykę, na wstępie trzeba definiować grupy beneficjentów i stratnych, a nie same wskaźniki do osiągnięcia. Świetnie pokazuje to ówczesny spór o kurs dolara między Ministerstwem Współpracy Gospodarczej z Zagranicą a NBP – zamiast ważyć racje eksporterów i ich pracowników z racjami konsumentów i posiadaczy oszczędności (dolarowych i złotowych, krajowych i zagranicznych…), za automatyczny priorytet uznano mechanizm kotwicy inflacyjnej (i to z niej wyprowadzono kurs 9500 zł na USD). I nawet jeśli ustabilizowanie cen było wówczas obiektywnym priorytetem, to utrzymywanie przyjętego rozwiązania przez 17 miesięcy sugeruje już doktrynerstwo.

Dalej, nie wolno dodawać, jak mawiają Anglosasi, insult to injury, czyli wyrządzonej szkody wzmacniać upokorzeniem. Dominujący język epoki transformacji – polecam obejrzeć dowolne wydanie Wiadomości czy Panoramy z tamtego czasu – był pełen mechanizmów wykluczających wobec całych grup społecznych. Piętnował je jako wsteczne, zbędne, hamulcowe czy po prostu brudne i śmierdzące – tam, gdzie barierą był telewizyjny savoir-vivre, z pomocą ruszały obrazy chamów w gumofilcach. Albo dyskretne aluzje, jak prohibicja wprowadzana w ogarniętych rolniczymi protestami województwach.

Pielęgniarek jest za mało i za mało zarabiają

Wreszcie – i to jest wniosek najbardziej palący i najbardziej aktualny na przełomie roku 2019 i 2020 – nigdy, kurwa, przenigdy nie wolno pauperyzować państwa i służących mu (i społeczeństwu) ludzi. Bo za chwilę zawali się cała reszta – niskie płace w przypadku urzędników to zaproszenie do łapówek, w przypadku nauczycieli i pracowników socjalnych – impuls do zmiany zawodu i negatywnej selekcji, w przypadku lekarzy i pielęgniarek – do emigracji.

Nigdy, przenigdy nie wolno pauperyzować państwa i służących mu (i społeczeństwu) ludzi.

Jeśli nie chcemy katastrofy cywilizacyjnej już za parę lat, to chociaż tę jedną, jedyną lekcję z planu Balcerowicza spróbujmy zapamiętać. Jak nie ma na wyższe pensje dla nauczycieli i pielęgniarek, niech państwo dodrukuje pieniądze, okradnie jakiegoś gnoja albo po prostu legalnie opodatkuje najbogatszych. Muszą być w życiu jakieś priorytety.

I zupełnie na koniec konkluzja stricte polityczna.

Balcerowicz od lat dzieli Polaków – i to samo w sobie nic złego, gorzej, że robi to strasznie dysfunkcjonalnie. I nie chodzi bynajmniej o toporne tweety profesora na tematy wszelakie, potrącanie leniwych studentów na korytarzach jego Alma Mater, polityczne diagnozy i ekonomiczne recepty, które ignoruje już nawet liberalna opozycja. Chodzi o Balcerowicza jako ikonę III Rzeczpospolitej.

Z racji swego temperamentu publicystycznego ojciec-założyciel polskiej transformacji świetnie nadaje się na lewicowe memy. Dostarcza mnóstwo, jak mawia starsza młodzież, lolkontentu. A jednak budowanie na jego postaci (tzn. na jej krytyce) lewicowej opowieści nie ma dziś najmniejszego sensu. Jest bowiem rok 2020: najwyższa już pora plan Balcerowicza odkreślić grubą linią. Pamiętać, dokąd nas zaprowadził i jakie ścieżki zależności nam wyznaczył. Ale też powiedzieć jasno: jakkolwiek oceniamy tamtą politykę, Polska jest dziś w zupełnie innym miejscu. Tworzenie koalicji, sojuszy czy tożsamości politycznych na przyszłość nie może się zaczynać od pytania, czy Balcerowicz to zbawca czy raczej Mengele polskiej gospodarki. I to co najmniej z dwóch powodów.

Drodzy liberalni rodzice, wasza nostalgia już nigdy nie wygra z PiS

Jakub Sawulski w swym Pokoleniu ’89 pokazał przekonująco, że dla losów młodych Polaków prowadzona przez Balcerowicza polityka nie była decydująca – to dużo późniejsze niż terapia szokowa decyzje (związane z rynkiem pracy, polityką mieszkaniową etc.) określają ich szanse życiowe i perspektywy. Dodajmy jeszcze, że od lat 90. co nieco się jednak w dyskursie o gospodarce przesunęło – i naprawdę mało kto na poważnie głosi recepty z repertuaru Forum Obywatelskiego Rozwoju. Że różne mechanizmy wyzysku, wywłaszczenia, dyscyplinowania i generowania złudzeń przez kapitalizm w Polsce mają miejsce – to inna sprawa. Ale czynni są tu szatani dużo bardziej przebiegli niż toporna ideologia „mniej państwa, więcej rynku, weź człowieku sprawy w swoje ręce”. To raz.

A dwa? Otóż w pokoleniu starszym role w spektaklu „Balcerowicz musi odejść/musi wrócić” są już dawno rozdane.

Role w spektaklu „Balcerowicz musi odejść/musi wrócić” są już dawno rozdane.

Krótko mówiąc, jeśli ktoś swą współczesną tożsamość, trzydzieści lat po terapii szokowej, buduje na Balcerowiczu i niechęci do niego, łatwiej trafi do niego prawicowy resentyment i dojeżdżanie elit („słychać wycie? znakomicie!”) niż socjaldemokratyczne pomysły na zbudowanie państwa dobrobytu. A dla wielu z tych, którzy mogliby w sojuszu czy koalicji z lewicą budować w Polsce jakąś cywilizację, Balcerowicz – którego książek ani koszmarnych wstępów do innych książek przecież nie czytali – to raczej ikona ich własnych biografii i młodzieńczych aspiracji niż uosobienie słusznej teorii czy ekonomiczny autorytet.

Zupełnie od siebie dodam (i to byłby argument trzeci, najbardziej subiektywny), że latem i jesienią 1989 roku do ogarnięcia całego tego burdelu nie ustawiały się kolejki. Leszek Balcerowicz wziął na siebie pełną odpowiedzialność za politykę gospodarczą dwóch rządów, w najtrudniejszym dla polskiej gospodarki momencie od końca II wojny światowej. I choćby za to nie da się mu odebrać miejsca wśród wielkich postaci historycznych ostatniego wieku. Ani zredukować tej figury do śmiesznego mema. Sorry, lewicowa bańko, za sentymentalizm, ale tu stoję, inaczej nie mogę.

***
Jeśli lewica chce przezwyciężyć złe dziedzictwo planu Balcerowicza – zbiorową niechęć do państwa i darwinistyczny indywidualizm – musi pokazać Polakom alternatywę. Przekonać ich, że państwo dobrobytu i usługi publiczne to nie tylko „lepszy socjal” (w domyśle: lepszy niż ten PiS-owski), ale warunek rozwoju gospodarczego, przetrwania wspólnoty politycznej i w ogóle cywilizacji w Polsce. To znaczy: pokażmy wizję przyszłości, zamiast wchodzić w starym spór rodziców i dziadków. W ich zabawie lewica nie ugra niczego.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij