Gospodarka

Kowalik: Od Stiglitza do Keynesa

Od rozważań teoretycznych po projekt alternatywnej polityki gospodarczej dla Polski - przypominamy rozmowę Sierakowskiego z Kowalikiem.

Tadeusz Kowalik (1926-2012)

30 lipca 2012 roku zmarł profesor Tadeusz Kowalik – wybitny ekonomista i historyk gospodarki, lewicowy intelektualista, uczeń i współpracownik m. in. Michała Kaleckiego, doradca strajkujących stoczniowców z sierpnia 1980, autor m. in. fundamentalnej pracy „Róża Luksemburg. Teoria akumulacji i imperializmu” oraz książki „transformacjapolska.pl”. Po 1989 należał do najbardziej konsekwentnych krytyków transformacji gospodarczej w Polsce i rzeczników sprawiedliwości społecznej. W drugą rocznicę jego śmierci publikujemy wywiad, jakiego udzielił Sławomirowi Sierakowskiemu dla „Krytyki Politycznej” w 2005 roku.

Sławomir Sierakowski: Panie profesorze, pretekstem do tej rozmowy jest wydanie po polsku Ekonomii sektora publicznego Josepha Stiglitza. Ponieważ dość dobrze znany jest jego publicystyczny wkład w krytykę neoliberalizmu, chciałbym porozmawiać z panem raczej o tym, co Stiglitz mówi o współczesnej gospodarce jako teoretyk ekonomii. Jaki jest charakter jego osiągnięć – kosmetyczny, korekcyjny, a może Stiglitz fundamentalnie redefiniuje paradygmat neoklasyczny?

Prof. Tadeusz Kowalik: To na pewno nie kosmetyka, ale raczej poważna korekta. Sam Stiglitz sugeruje poważną zmianę, używając pojęcia „paradygmatu informacji” w ekonomii, pisze także o „economics of information”. A czy przestał być neoklasykiem i nowym keynesistą? To zależy, co się rozumie przez te pojęcia. A są one niesłychanie rozciągliwe. Uważam, że nowym zjawiskiem jest pojawienie się krytyków wewnątrz głównego nurtu ekonomii. Do nich należy także Paul Krugman i coraz wyraźniej Jeffrey Sachs. Zdumiewa radykalizacja George’a Sorosa. Toż to socjaldemokrata z przechyłem alterglobalistycznym!

Stiglitz już w Ekonomii sektora publicznego traktował gospodarkę amerykańską jako gospodarkę mieszaną, czyli rynkowo-państwową, a nie po prostu rynkową. Tytuł pierwszego rozdziału brzmi „Sektor publiczny w gospodarce mieszanej”. W dalszych partiach książki autor pisze o efektywnym państwie jako dobru publicznym. Warto obserwować reakcję na tę książkę polskich ekonomistów, na to, jak ją przyswoją. Niestety, nie jestem optymistą w tej sprawie. Dawniej spodziewałbym się, że zmieni ona poglądy wielu z nich. Teraz nie mam nadziei, że nawet połowa spośród jej jedenastu tłumaczy wyciągnie wnioski dla siebie.

Na czym więc polega wartość tej książki?

To w gruncie rzeczy książka o państwie opiekuńczym – jest jego teoretyczną i ideową obroną. Jeśli nie całkiem mnie zadowala, to, po pierwsze, dlatego, że mimo wszystko jest amerykocentryczna. Po drugie, Stiglitz nadal zbyt poważnie traktuje aparat narzędziowy ekonomii neoklasycznej, równowagi ogólnej. Za dużo tu rozważań wokół optimum Pareta. Wprawdzie Stiglitz pisze, że włosko-szwajcarski ekonomista jest nazbyt indywidualistyczny. Że lekceważy fakt, iż może być wiele równowag – tyle ile struktur społecznych wynikających z podziału majątku i dochodu. Ale i sam Stiglitz nie podjął kwestii stosunku mechanizmu rynkowego do podziału. Także podziału pierwotnego, nie tylko poprzez redystrybucję. Za dużo w nim Adama Smitha – ekonomii rynku, a za mało Davida Ricardo – ekonomii podziału.

Może warto tu przypomnieć, że pierwsze wydanie tej książki liczy sobie już 17 lat. Drugie jest sprzed sześciu lat. A jako historyk myśli wiem, że kolejne wydania nie odzwierciedlają już dokładnie aktualnej myśli autora.

W tej książce w niewielkim stopniu obecny jest „paradygmat informacyjny”, za który Stiglitz dostał nagrodę Nobla.

Tak, to prawda. Obecnie Stiglitz ujmuje współczesny kapitalizm, zwłaszcza amerykański, jako system pełen niesprawiedliwości i nieuczciwości, wręcz hipokryzji, daleki od konkurencji, o wielu niekompletnych rynkach, przesycony nie tylko „asymetryczną”, ale zmistyfikowaną informacją. Stiglitz stał się demaskatorem globalizacji jako amerykanizacji. Natomiast ta książka powstała jeszcze przed aferami Enronu, WorldCom-u, Andersena. I przed buszyzmem jako kulminacją reganomiki.

Teoria asymetrii informacji burzy neoliberalną utopię doskonałości rynku, wolnej konkurencji. Rozwiewa złudzenie, że bez ingerencji państwa mielibyśmy równowagę popytu i podaży, pełne zatrudnienie, pełne wykorzystanie aparatu produkcyjnego. Ten idylliczny obraz można podtrzymywać tylko wtedy, gdy się uważa, że – trochę tylko upraszczając – gospodarka jest domem aukcyjnym, w którym wszyscy gracze posiadają pełną informację, że informacja nic lub bardzo niewiele kosztuje, zaś reklama informuje, a nie kreuje potrzeby, ogłupia i zniewala. Nieprzypadkowo sformułowanie teorii asymetrii informacji zbiegło się w czasie z powstaniem teorii kosztów transakcyjnych. Obie te teorie sprowadzają na ziemię liberalną utopię, pokazując, że ekonomia wolnego rynku zajmuje się w gruncie rzeczy nieważnymi sprawami.

We współczesnej ekonomii jest dużo instrumentalistycznego snobizmu. Ważne obserwacje koniecznie ubiera się w zmatematyzowane modele i modeliki do tego stopnia, że Thomas Mayer zastanawia się, czy ekonomia nie stała się częścią matematyki. Już w latach 60. profesor Edward Lipiński mawiał, że powinien przestać redagować „Ekonomistę”, bo połowy artykułów nie jest w stanie zrozumieć. Początkowe teksty na temat informacji były słabo zauważane właśnie ze względu na hermetyczny język. Stiglitz ukazuje asymetrię informacji na przykładzie sprzedawcy i nabywcy samochodu – sprzedawca zna samochód lepiej niż nabywca. Nie można więc mówić o normalnej wolnej konkurencji, po prostu dlatego, że między kupującymi i sprzedającymi z reguły jest ogromna nierówność posiadanych informacji. Kupujący jest z reguły skazany na to, że musi zaufać sprzedającemu, rzadko może sprawdzić czy potwierdzić informacje sprzedawcy. Obecnie, znaczenie informacji w ekonomii i działalności gospodarczej uwypukliło „samo życie”. Można ją w pełni docenić właśnie na przykładzie „twórczej księgowości” Enronu, Andersena i innych. Z zastrzeżeniem, że asymetria to bardzo nieadekwatne słowo dla wytwarzanej na gigantyczną skalę zafałszowanej informacji. Nie chodzi przecież tylko o to, że drobni akcjonariusze i pracownicy byli pozbawieni informacji. Wysoka koniunktura gospodarki amerykańskiej drugiej połowy lat 90. opierała się na kumulacji fałszywej informacji.

Albo weźmy przykład z naszego podwórka. To nieprawda, że komunistyczna nomenklatura weszła w nowy ustrój z pokaźnymi zasobami, co pozwoliło im je zwiększać. Oni byli bogaci nie w zasoby, lecz właśnie w informację. Wielokrotnie zauważyłem, że szybko dorabiali się ludzie z nomenklatury gospodarczej, ci, którzy siedzieli w gospodarce, a nie aparatczycy polityczni. Bo znali ludzi, mechanizmy, itp. Jacek Kuroń twierdził wręcz, że polska klasa średnia rodziła się z notesów telefonicznych. Ale to oznacza, że inni tych notesów nie mieli.

W socjalizmie opartym na centralnym planowaniu i podrzędnej roli rynku droga informacji była bardzo wydłużona, co stwarzało liczne okazje jej ubożenia, zniekształcania i fałszowania w procesie przepływu od konsumentów i producentów do centrum i z powrotem. W książce Whither socialism z 1994 roku Stiglitz słusznie dowodzi, że również Langego koncepcja socjalizmu rynkowego miałaby ogromne trudności z informacją. Stiglitz wyraźnie odchodzi od instrumentarium neoklasycznego na rzecz instytucjonalnego. I właściwie takie mocniejsze pożegnanie się z tą aparaturą pojęciową następuje u Stiglitza w tej książce, gdzie – poza krytyką socjalizmu – jest przede wszystkim wykład jego własnych poglądów. Co ciekawe, głównym punktem odniesienia jest tu dla niego Oskar Lange i jego klasyczny model socjalizmu rynkowego.

To zresztą pewien paradoks w historii ekonomii. Bo Lange toczył ze szkołą austriacką w ekonomii, z takimi ekonomistami jak Ludwig von Mises i Friedrich von Hayek, słynny spór o efektywność gospodarki rynkowej i centralnego planowania. I spór ten przegrał, gdy okazało się, że planista nie jest w stanie ustalić obrachunkowo cen równowagi w gospodarce, bo informacji, jakie musiałby uwzględnić jest za dużo. Teraz Stiglitz dokonuje krytyki zwycięskiej gospodarki rynkowej także z punktu widzenia informacji.

Teraz po prostu lepiej rozumiemy rolę informacji. Gwoli sprawiedliwości zauważmy, że po wojnie Lange zarzucił swój model. A pod koniec życia radykalnie zmienił poglądy. Krótko przed śmiercią napisał artykuł „Rynek i maszyna licząca” – o rynku jako przestarzałym urządzeniu z ery przedelektronicznej. Dziś aż się nie chce wierzyć, że ten wielki erudyta, świetnie znający różne typy gospodarek, mógł napisać, że jeśli układ równań równoczesnych damy do rozwiązania komputerowi, to wyniki otrzymamy w niecałą sekundę. Pytałem Hayeka o jego stosunek do tego poglądu i on mi słusznie odpowiedział, że chodzi nie o ilość informacji, lecz o jej jakość. Trzeba bowiem pamiętać, że – po pierwsze – informacje się wytwarza; po drugie – informacje ubożeją w procesach komunikacji. Chodzi więc o to, jak zdobyć ten układ równoczesnych równań. Jak uchronić się przed agregowaniem informacji, nie psując ich. Jest to o tyle zaskakujące, że rok, dwa lata wcześniej Lange miał bardzo krytyczny stosunek do teorii równowagi ogólnej. Właśnie w jej kontekście, użył następującego porównania: według rachunku prawdopodobieństwa nie można wykluczyć, że małpa napisze Encyclopedia Britanica. Czy warto jednak zajmować się takim przypadkiem?

We wczesnych pracach Langego prawie nie ma państwa. A właściwie jest tylko jako naśladowca rynku.

Zaskoczeniem jest, że w jego późniejszej teorii ekonomii państwa też nie ma. W pierwszym wydaniu pierwszego tomu Ekonomii politycznej państwo po prostu nie istnieje, choć jej autor tak dużo zajmował się wówczas planowaniem. To była jednak pragmatyczna strona działalności gospodarczej, nienależąca do teorii. Dopiero na tym tle widać znaczenie nowatorskiego podejścia Stiglitza do państwa, co zresztą było uogólnieniem jego zaangażowania w praktyce. Dopiero w 1998 roku Stiglitz, w wykładzie helsińskim [„More Instruments and Broader Goals: Moving Toward the Post-Washington Consensus”, doroczny wykład World Institute for Development Economics Research], ujął ten problem z całą jasnością: istnieją dwa główne regulatory współczesnych gospodarek – rynek i państwo. Co więcej, uznał, iż było (a w Polsce nadal jest!) błędem traktowanie państwa jako z natury czegoś gorszego niż rynek. Oczywiście oba te regulatory mają, jego zdaniem, zalety i wady. Ale powinny być traktowane równorzędnie. Jest to wyraz ostrego przeciwstawienia się teorii publicznego wyboru, która co najwyżej traktuje państwo jako zło konieczne.

Już w książce, od której zaczęliśmy naszą rozmowę, zawarta jest pewna dialektyka wzajemnego oddziaływania rynku i państwa. Stiglitz tak tego nie ujął, ale zgodziłby się zapewne z formułą Mancura Olsona: government augmented market (państwo rozszerzyło, zwiększyło rynek), bo stwarzało dlań korzystne pod względem prawnym, politycznym i ekonomicznym warunki zewnętrzne. Ale dodałby, że również logika działania rynku prowadzi do zwiększania się roli państwa. Wbrew pozorom, to rynek potrzebuje państwa opiekuńczego, by zapewniło wykwalifikowaną pracę, społeczny spokój, zabezpieczanie się przed różnorodnymi ryzykami. Na przykład indywidualni przedsiębiorcy szwedzcy cechują się dużą skłonnością do ryzyka, bo wiedzą, że jeśli zbankrutują, to nie pójdą pod most.

Rok po ustąpieniu ze stanowiska szefa ekonomicznych doradców Clintona, Stiglitz podzielił się doświadczeniami ze swojej rządowej przygody (w USA szef doradców bierze udział w posiedzeniach gabinetu). Otóż, najważniejsza obserwacja, jaką wyniósł z Białego Domu była następująca. Politycy są głęboko przekonani, że (jak w wyborach do parlamentu) jeśli jedni wygrywają, to inni muszą przegrać. Jeśli jedna grupa społeczna wygrywa, to druga przegrywa. W takim podejściu Stiglitz upatruje przyczyn porażek wielu reform, które mogłyby być korzystne dla (prawie) wszystkich, dla ogółu. Politykom nie mieści się to w głowie.

To jest spostrzeżenie bardzo ważne i dla Polski. Widzę podobną tendencję u naszych polityków, także polityków gospodarczych. Ich ciągła skłonność do odwoływania się do nowych wyrzeczeń bierze się właśnie stąd. To przekonanie w dużym stopniu zadecydowało o drodze naszej transformacji. Przez wyrzeczenia do rynku, potem do Unii Europejskiej, do eurolandu. Jak w religii: przez poświęcenie i cierpienie do nieba. Gdyby nasi politycy, czyli często profesorowie, nawet historycy, chcieli się dzielić doświadczeniami w rządzeniu, tak jak to robi Stiglitz, może mielibyśmy lepsze rządy… Namawiałem paru ministrów, by zbierali materiały i po wyjściu z rządu podzielili się doświadczeniem. Nic z tego.

Mimo że nasi kolejni ministrowie finansów uchodzą za ekspertów wolnych od jakichkolwiek pozamerytorycznych uwarunkowań, to okazuje się, że rola przesądów jest równie istotna jak teoria ekonomii w polityce gospodarczej. I zdaje się nie jest to prawda życiowa, ale wręcz naukowa…

No właśnie, to kolejne ważne doświadczenie Stiglitza. Na dorocznej sesji Banku Światowego (w 2001 roku, a więc kiedy już nie był jego wiceprezesem) Stiglitz powiedział, że o reformach decydują idee, interesy i koalicje. Interesujące, że ten uczony, noblista, nie wymienił tu nauki, na przykład ekonomii. Interpretuję to jako wyraz przekonania, że nauka o tyle wpływa na reformy, o ile zdoła się przedrzeć przez gąszcz mitów i przesądów, przeobrazić w idee, albo (może i) związać z interesami oraz koalicjami. Nawiasem mówiąc, podobnie jak Keynes w zakończeniu swego najważniejszego dzieła, idee wymienił na pierwszym miejscu. Dla skutecznych reform potrzebna jest krytyka polityczna demaskująca fałszywe idee, oczyszczająca pole dla reform, także dla nauki. Następną część wystąpienia Stiglitz zaadresował do krajów pokomunistycznych. Dodał, że reformy wymagają czasu, dlatego terapia szokowa jest równie mało skuteczna jak… chińska rewolucja kulturalna czy rewolucja bolszewicka.

Mówiąc wcześniej o Stiglitzu wspomniał pan innego ekonomistę – Mancura Olsona, który zajmował się problematyką formowania się grup interesu zagrażających prawidłowemu funkcjonowaniu gospodarki rynkowej. Olson to przykład ekonomisty, który wychodzi poza typowe zainteresowania swojej dziedziny, formułuje niebanalne sądy, ale jednak akceptuje wszystkie podstawowe zasady współczesnego kapitalizmu. W związku z tym chciałbym ponownie spytać o zakres redefinicji zawartych w myśli Stiglitza. Z historii znamy bowiem w zasadzie trzy typy intelektualnej reakcji na paradygmat klasyczny w ekonomii: zupełne zniesienie – jak w marksizmie, głęboką reformę – jak w keynesizmie oraz ulepszenia –- w pozostałych przypadkach. Stiglitz, mimo całej sympatii ze strony krytyków kapitalizmu, jest chyba jedynie „kosmetykiem”? Czy rzeczywiście zasługuje na taki entuzjazm z naszej strony?

Olson był ekonomistą politycznym – konserwatywnym i wolnorynkowym. Ma tę zasługę, że ukazał sposoby degeneracji tzw. dystrybucyjnych koalicji, czyli – upraszczając – żerujących na gospodarce grup interesu. Ale mocno przesadził. Nie rozumiał, że kapitalizm nie może normalnie funkcjonować bez na przykład związków zawodowych.

A jeśli chodzi o Stiglitza. Czytałem wiele z jego prac, najmniej wczesnych. Część z nich jest dla mnie za trudna matematycznie. Staram się go propagować, podkreślając liczne jego zasługi i nie kryjąc tego, co mi się mniej podoba. Jeśli chodzi o teorię ekonomii, to jest on dysydentem z głównego nurtu, rewizjonistą próbującym go zrekonstruować czy też urealnić. Z Olsonem trudno go porównywać, gdyż Olson to czasem bardziej politolog albo socjolog niż ekonomista. Na ekonomię wywarł na pewno mniejszy wpływ niż Stiglitz. A czy jest zapotrzebowanie na nowego Keynesa? Stiglitz mówi językiem Keynesa, gdy przypomina, że podstawowym obowiązkiem rządu jest zapewnienie pełnego zatrudnienia i dodaje, że wiemy (od czasów Keynesa), jak to robić, tylko brak nam dostatecznie silnej woli (The Roaring Nineties, 2003). Oczywiście, byłoby dobrze, gdyby i Stiglitz jako reformator miał talenty i posturę Keynesa. Ale do tego trzeba mieć zdolności aktorskie.

Jestem zwolennikiem systemu skandynawskiego, uzupełnionego o pracowniczą partycypację. Ale dla dzisiejszej Polski bezrobocie i głównie stąd biorąca się skrajna bieda są tak ważne, że byłbym rad, gdyby przynajmniej te dwie kwestie rozwiązano w ciągu kilku lat. Ale rzecz nie tyle polega na poszukiwaniu wybitnej jednostki, czy na braku koncepcji, lecz na braku ruchów społecznych naciskających na władzę. Mówiąc językiem Marksa, chodzi nie tyle o siłę argumentu, co o argument siły. A to jedno z pominięć Stiglitza i nie jest jasne, czy uznałby Galbraitha logikę kapitalizmu jako systemu opartego na siłach równoważących (countervailing power) nie tylko w gospodarce, lecz także w społeczeństwie, czyli na równowadze sił między kapitałem i pracą, przedsiębiorcami i związkami zawodowymi.

Słowem jest jeszcze wiele pól, na których Stiglitz mógłby się radykalizować ciągle w ramach „megasystemu” kapitalistycznego. Ale mimo wszystko, publikacje Stiglitza na niesłychanie zacofanym i konserwatywnym terenie polskim są objawieniem, stwarzają nadzieję na inną ekonomię i inną niż dzisiejsza Amerykę, co jest ważne dla całego świata.

Czy Stiglitz rzeczywiście jest keynesistą albo nowym keynesistą?

W felietonach Stiglitza, które czasami zamieszcza „Gazeta Wyborcza”, jawi się on po prostu jako zwolennik recepty keynesowskiej. W wywodach zaś bardziej teoretycznych mówi o oszczędnościach tak jak neoklasycy. U Keynesa, Kaleckiego, Joan Robinson, noblisty Williama Vickreya, Harcourta to inwestycje tworzą oszczędności, a nie odwrotnie. Inwestycje finansują się same, bo tworzą zwiększony dochód narodowy, a więc odtwarzają także koszty poniesionych inwestycji. Wzrost oszczędności w danym momencie nie musi się przekształcać w inwestycje, a wtedy jest on recesjogenny. Vickrey ucieka się nawet do banalnego przykładu: jeśli wiele osób przestaje chodzić do fryzjera, to fryzjerzy robią mniejsze zakupy, sklepy zakupują mniej w hurtowniach, hurtownie mniej zamawiają u producentów. A jeśli ta plaga zmniejszających się zakupów, czyli wzrostu oszczędności, odpowiednio się upowszechni, to mamy recesję, spadek zatrudnienia. Stiglitz, o ile wiem, nigdy tego kierunku zależności jasno nie pokazał.

Ale myślę, że to prowadzi nas za daleko w świat teorii. Zauważmy tylko, że wielu nowych keynesistów uważa sztywność płac za źródło bezrobocia, co dla postkeynesistów jest obrazą zdrowego rozsądku: jeśli obcinam płace to natychmiast powoduję spadek łącznego popytu.

W tym, co pan powiedział o keynesizmie i płacach, można dostrzec dyskusyjne założenie, że płace płynnie determinują konsumpcję i dlatego ich obniżanie automatycznie obniża też popyt efektywny, gdy tymczasem znamy przecież zjawisko obrony dotychczasowego poziomu życia przez gospodarstwa domowe (uruchamianie oszczędności, zaciąganie kredytów).Ktoś mógłby też powiedzieć, że spadek płac albo po prostu realnych kosztów zatrudnienia zwiększa skłonność do inwestycji. Zatem w ten sposób spadek popytu efektywnego mógłby zostać z nadwyżką zrekompensowany. Można byłoby dodać do tego także to, że zwiększanie popytu efektywnego przez wpływanie na wzrost konsumpcji może być sposobem na łagodzenie recesji, ale do ożywienia gospodarczego i obniżenia bezrobocia potrzeba inwestycji. A tu – zgodnie z założeniami keynesizmu – obowiązuje krzywa Phillipsa (im wyższa inflacja, która obniża realne płace, tym niższe bezrobocie).

Przede wszystkim, niewielu już teraz wierzy w krzywą Phillipsa. Zbyt wiele znamy przypadków, gdy wzrostowi zatrudnienia (spadkowi bezrobocia) towarzyszył spadek inflacji. Tak było ostatnio w Wielkiej Brytanii, w Stanach Zjednoczonych. Zresztą już w latach 70. slumpflacja, czyli połączenie inflacji ze stagnacją, „falsyfikowała” ową krzywą. Ale najważniejszy błąd w tym rozumowaniu liberałów polega na nieuwzględnieniu czynnika czasu. Załóżmy nawet, że oto dzięki obniżce płac, kapitaliści mają większe zyski. Czy mogliby od razu je zainwestować? Podjęcie decyzji, ewentualne uzupełnienie zasobów kredytem, opracowanie projektu, przystąpienie do realizacji – wszystko to wymaga czasu. A tymczasem obniżka płac sprawia, że ludzie mniej kupują, co rodzi tendencje deflacyjne, pesymizm. Część potencjalnych inwestorów wycofuje się, projekty wdraża się powoli itd. To wszystko trwa. Obcięcie siły nabywczej płacobiorców działa znacznie szybciej. Tylko część konsumentów ma oszczędności, tylko część może zaciągać kredyty, zwłaszcza, że obniżka płac rodzi pesymizm co do przyszłości nie tylko wśród inwestorów. Na pewno założenie, że robotnicy nie oszczędzają, jest bardziej realistyczne niż założenie, że kapitaliści natychmiast wydają swoje zwiększone oszczędności. A zwłaszcza, że wydają je w kraju i to właśnie na inwestycje.

Zresztą, istnieją bardzo wymowne przykłady, że wzrost udziału zysków w dochodach nie sprzyja koniunkturze. W Niemczech od kilkunastu, może już dwudziestu lat, wzrasta udział zysków w dochodach i towarzyszy temu uparta (pół)stagnacja. Właśnie to było podstawą próby wyrwania się z tych tendencji stagnacyjnych przez Oskara Lafontaine’a., który zaczął działać na rzecz zwiększenia siły nabywczej pracobiorców. Przegrał, bo – jak wyjaśnia Stiglitz – biznesmeni i politycy nie rozumieją logiki gry o sumie dodatniej: wzrost dochodów może być korzystny dla całej gospodarki, a więc i dla biznesu. Zwłaszcza, że działająca w finansach część biznesu (rentierska) jest zainteresowana bardziej w mocnym pieniądzu niż we wzroście. Opowiadają się więc za polityką dalszego obcinania dochodów pracowników. Warto tu przytoczyć celne powiedzenie brytyjskiego ekonomisty o polskich korzeniach, Jana Toporowskiego, że „w epoce finansów finanse finansują przede wszystkim finanse”.

Gdy nowy minister finansów Hans Eichel przedstawił pierwszy pakiet reform, to nawet „Financial Times” napisał, że Eichel popełnia podręcznikowy błąd, gdy przy wysokim bezrobociu ogranicza dochody, zrobiłby lepiej, gdyby przedstawił program dokładnie odwrotny.

Na czym polega stosunek nowego keynesizmu do klasycznego?

Keynes uważał, że kapitalizm jest systemem ograniczonym przez popyt. Że w miarę wzrostu dochodów maleje krańcowa skłonność do konsumpcji, wzrasta skłonność do oszczędzania. Ograniczanie zaś konsumpcji w stosunku do dochodów osłabia tendencję do inwestowania. Państwo może temu zaradzić pobudzając wydatki inwestycyjne i konsumpcyjne, choćby przez zaciąganie długu w postaci deficytu budżetowego. Skutki tego typu działań są zwiększone przez działanie mnożnika. Na przykład, początkowe wydatki z budżetu wynoszące 100 jednostek przyniosą wzrost PKB trzykrotnie większy. Nie obciąża to, jak się zwykle u nas pisze, przyszłego pokolenia, gdyż spłaca ono długi ze zwiększonego dochodu narodowego. Sytuację pełnego zatrudnienia i pełnego wykorzystania potencjału produkcyjnego Keynes uważał raczej za wyjątek. Tymczasem ekonomia neoklasyczna, coraz częściej także nowy keynesizm, twierdzi odwrotnie. Ciągle ma skłonność do rozpatrywania sytuacji keynesowskiej jako wyjątku. Cechą neo- i nowych keynesistów jest rozwadnianie keynesizmu. Zwłaszcza ci pierwsi zatracają teorię zatrudnienia w koncepcji sztywnych (nominalnych lub realnych) płac. Przywiązują znacznie większą rolę do pieniędzy , co niektórzy krytycy uważają za ukłon w stronę monetarystów. Zresztą nowych keynesistów coraz mniej dzieli od monetarystów. Nie przypuszczam, żeby owi neo- i nowi keynesiści mieli naprawdę coś istotnie praktycznego do zaproponowania dla warunków polskich. Do tego właśnie prowadzi lektura bodajże najlepszej na ten temat książki w języku polskim Andrzeja Wojtyny – Ewolucja keynesizmu a główny nurt ekonomii. Może tylko nie powinien był utożsamiać tego świetnego przeglądu głównie amerykańskiej debaty neo- i nowych keynesistów z keynesizmem w ogóle. Tak można w skrócie przedstawić esencję keynesizmu i postkeynesizmu.

Mówiąc językiem bardziej praktycznym, jeśli się zakłada, choćby milcząco, pełne wykorzystanie zdolności produkcyjnych, to łatwo dojść do przekonania, że na przykład inwestycje publiczne „wypychają” inwestycje prywatne. To samo odnosi się do pieniądza jako sumy sztywnej. Ci sami ekonomiści, którzy uczą studentów o kreowaniu pieniądza przez bank, mogą jednocześnie uważać, że zaciąganie kredytów przez państwo zmniejsza pulę kredytową dla prywatnych klientów. Ci sami, których niepokoi spadek wydatków gospodarstw domowych jako zły znak dla koniunktury, natychmiast o tym zapominają, gdy mowa choćby o małej podwyżce płac minimalnych, bo to ma zwiększyć bezrobocie. Nieekonomiści nie powinni myśleć, że ekonomistów zawsze obowiązuje logika…

Dlatego bardzo ważne jest zrozumienie, że to inwestycje wytwarzają oszczędności. Jeżeli się więcej inwestuje, to tym samym zwiększa się dochód narodowy, a część tego dochodu narodowego stanowią oszczędności. Tymczasem popularne rozumienie tej zależności przyjmuje punkt widzenia indywidualnego przedsiębiorcy. Bo na chłopski rozum, jak chcę kupić mieszkanie, to oszczędzam, odkładam, czyli odkładanie pieniędzy jest rozumiane jako przygotowanie inwestycji. Tego nie można zastosować do całego społeczeństwa kapitalistycznego.

Kapitalizm zasadniczo różni się od gospodarek planowych, od realnego socjalizmu, w którym państwo decydowało, jaka część dochodu narodowego może być oszczędzana, jaka może być konsumowana, a przekształcanie oszczędności w inwestycje nie jest żadnym problemem. W kapitalizmie natomiast decyduje o tym zbiorowa psychika kapitalistów, ich nastroje. Jeżeli przewidują oni małe zyski, to wstrzymują się od inwestowania swoich pieniędzy, swoich oszczędności. Albo inwestują na zewnątrz, albo po prostu więcej konsumują, na przykład wysyłając dzieci do droższych szkół za granicę. Wcale nie muszą inwestować tego, co oszczędzili, czyli mogą spowodować degrengoladę popytową, bo zmniejszanie się popytu jest zaraźliwe: jeśli paru głośnych to robi, to inni ich naśladują. I to powoduje, że następuje recesja, zahamowanie inwestycji. Jest tu logika podobna do teatru. Jeżeli jeden czy paru widzów w teatrze podniesie się, to widzą lepiej, ale jak podniosą się wszyscy, to widzą jeszcze gorzej. Czyli dochodzimy do prostej zasady, że mikroracjonalności nie sumują się do makroracjonalności.

Nie mogę zrozumieć, dlaczego wielu polskich ekonomistów uważa, że właśnie ze względu na duże bezrobocie trzeba dać absolutną swobodę pracodawcy. Cóż to by znaczyło? Absolutną swobodę ustalania jeszcze niższych płac, wydłużanie tygodnia pracy i tak już należącego do najdłuższych w Europie, czyli zmniejszanie siły nabywczej społeczeństwa, czyli przygotowywanie kryzysu. Dlatego w czasie recesji jest korzystne, jeżeli państwo „dokłada” do popytu, zadłużając się za pomocą deficytu państwowego zwiększającego dług.

Istnieje zresztą ogromna rozpiętość między amerykańską retoryką eksportowaną na zewnątrz czyli neoliberalizmem, a praktyką. Przecież dwa ostatnie cykle gospodarcze w dużej mierze były silnie finansowane z długu publicznego, w pierwszym przypadku tradycyjnego deficytu budżetowego, w drugim za pomocą zaciągania ogromnych długów zagranicznych. Bush junior dokonał syntezy tych dwóch metod: zadłuża się z pomocą obu deficytów, budżetowego i handlu zagranicznego. I to są kolosalne sumy, dochodzące rocznie do 900 miliardów dolarów. Stany Zjednoczone, największy dłużnik świata, utrzymały dzięki temu wysoką koniunkturę.

I to jest właśnie keynesizm, o który pan pytał. Dodajmy do tego zachowanie szefa FED – Systemu Rezerwy Federalnej pełniącego funkcję banku centralnego – Alana Greenspana. Sam byłem świadkiem podczas rocznego pobytu w Stanach Zjednoczonych sytuacji, gdy bezrobocie wzrosło zaledwie o 0,2 punktu procentowego, już FED reagował stopą procentową. To nie znaczy, że zawsze za pomocą samego pieniądza się udaje, ale widać jak bardzo tam, mimo wszystko, sięga się do tego keynesowskiego instrumentarium. Nam jednak zalecają równowagę budżetową i handlu zagranicznego, troskę o mocny pieniądz, niezależnie od tego, czy to wywołuje lub utrzymuje wysokie bezrobocie.

Wszystko zgodnie ze znaną formułą Johna Kennetha Galbraitha, że Ameryka nigdy nie zastosowała tego systemu ekonomicznego. Tu także narzuca się klasyczna marksistowska formuła o polityce imperialnej. Stiglitz w Globalizacji mówił zresztą wprost, że dostrzegał w działaniu MFW i Banku Światowego, kontrolowanych przez administrację amerykańską, świadomie egoistyczną politykę władz USA opakowaną w uniwersalistyczne formuły.

Tak, tak, mówi wyraźnie, że ekspansja neoliberalnego wzorca na cały świat jest powodowana interesem. To właśnie jest słabość takich intelektualistów, jak John Gray, którzy uważają, że decydującym czynnikiem amerykańskiej polityki jest poczucie misji. Gray nawet porównuje misję Amerykanów do marksizmu, podczas gdy tu chodzi głównie o polityczne i ekonomiczne interesy.

Czytaj także:

Tadeusz Kowalik, W czynów uderzaj stal – posłowie do Manifestu oburzonych ekonomistów

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Sławomir Sierakowski
Sławomir Sierakowski
Socjolog, publicysta, współzałożyciel Krytyki Politycznej
Współzałożyciel Krytyki Politycznej. Prezes Stowarzyszenia im. Stanisława Brzozowskiego. Socjolog, publicysta. Ukończył MISH na UW. Pracował pod kierunkiem Ulricha Becka na Uniwersytecie w Monachium. Był stypendystą German Marshall Fund, wiedeńskiego Instytutu Nauk o Człowieku, uniwersytetów Yale, Princeton i Harvarda oraz Robert Bosch Academy w Berlinie. Jest członkiem zespołu „Polityki", stałym felietonistą „Project Syndicate” i autorem w „New York Times”, „Foreign Policy” i „Die Zeit”. Wraz z prof. Przemysławem Sadurą napisał książkę „Społeczeństwo populistów”.
Zamknij