Sharenting, czyli wyzysk dzieci w sieci. To naprawdę proste! [rozmowa]

Krytykują cię za zarabianie na dziecku w internecie? Załóż fundację i powiedz, że w ten sposób walczysz z wykluczeniem rodziców i ich pociech w przestrzeni publicznej, a wdzięczność pedofilów otrzymasz gratis.
Fot. Vitolda Klein/Unsplash

Prawdopodobieństwo, że opublikowane w sieci zdjęcie waszych dzieci trafi do folderu pedofila, nie jest wysokie. A w ilu procentach mieści się wasza gotowość na podjęcie tego ryzyka? – pyta ekspert z Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę, Łukasz Wojtasik. Rozmawiamy z nim o mrocznych stronach sharentingu i nowej fundacji rodziców-influencerów.

Aniela Woźniakowska – influencerka znana jako Lil Masti, wcześniej udzielająca lekcji pseuoedukacji seksualnej SexMasterka – założyła fundację „Dzieci Są z Nami”. „Stawiamy czoła ruchom, które chcą wyeliminować wizerunek dzieci z internetu. Wspieramy rodziców w decyzjach związanych z sharentingiem” – tak brzmią cele inicjatywy, która spotkała się z głośnym odzewem w sieci z uwagi na specyficznie rozumiane bezpieczeństwo nieletnich w przestrzeni cyfrowej oraz deklarowaną edukację w tym zakresie.

Oburzona część komentariatu twierdzi, że „promocja wizerunku dzieci w internecie” pozoruje troskę o najmłodszych i otwiera rodzicom tworzącym ze swoich dzieci słupy reklamowe w mediach społecznościowych furtkę do dalszego bezkarnego wyzysku i uprzedmiotowienia pociech. Te nie mają bowiem wpływu na zarządzanie własnym wizerunkiem, którego upublicznienie nierzadko niesie za sobą bolesne konsekwencje.

Fundację okrzyknięto przy tym legitymizacją wystawiania dzieci na pożarcie przestępcom seksualnym i osobom wykorzystującym w niewłaściwy sposób dane wrażliwe. Ponadto zarabiającej na sprzedaży swojej prywatności Woźniakowskiej zarzuca się koncentrację na interesie własnym, a nie dzieci, z uwagi na to, że utworzenie Fundacji określiła jako odpowiedź m.in. na zalewającą ją krytykę dotyczącą sharentingu.

Większość dzieci doświadcza przemocy seksualnej w sieci. Czas z tym skończyć [rozmowa z Mają Staśko]

Influencerka zapowiada, że w ramach swojego projektu będzie prowadzić „rzetelne” badania nad rodzicielskimi publikacjami na temat dzieci, bo podobno w tej chwili „nie ma dowodów naukowych świadczących o tym, że owo popularne zjawisko wpływa negatywnie na rozwój dzieci”.

Do sprawy odniosła się Monika Horna-Cieślak, Rzeczniczka Praw Dziecka: „(…) z  niepokojem obserwuję ostatnie doniesienia o  popularyzacji sharentingu, czyli upubliczniania treści z  udziałem dzieci. Działania te są sprzeczne z  aktualnym stanem wiedzy o  bezpieczeństwie dzieci w  środowisku cyfrowym oraz z  kierunkami działań instytucji publicznych” – napisała w swoim oświadczeniu, a jej rzecznika przekazała, że w RPD podjęła szereg działań zgodnych ze swoimi ustawowymi kompetencjami i analizuje możliwość wykonania kolejnych kroków prawnych.

Ale może tak naprawdę to niepotrzebna burza w szklance wody i rodzicom w trzeba pozwolić – także w internecie i w dobie wolnego rynku – wychowywać dzieci i zarabiać na nich tak, jak chcą, a nie ciągle ich dyscyplinować? Między innymi o to spytaliśmy Łukasza Wojtasika, który działa rzecz bezpieczeństwa dzieci online w Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę.

Paulina Januszewska: Niektórzy internauci twierdzą, że logo inicjatywy założonej przez Anielę Woźniakowską łudząco przypomina to, którym posługuje się Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę. Co pan na to?

Łukasz Wojtasik: Nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale faktycznie trudno nie zauważyć podobieństwa. Ale są też różnice. W naszym logo centralne miejsce zajmują dzieci, co symbolicznie podkreśla, że to właśnie ich dobrostan, bezpieczeństwo i prawa są osią naszej działalności. W logo nowopowstałej fundacji widać natomiast dorosłych z dzieckiem – co może sugerować inne podejście i inny punkt ciężkości w działaniach.

Samo użycie określenia „fundacja”, obecność dziecka w logo oraz komunikacja przypominająca język organizacji pozarządowych może – zwłaszcza na pierwszy rzut oka – nadawać temu przekazowi wiarygodność. A mówimy tu o konkretnym przekazie, który jest szkodliwy: normalizuje i promuje sharenting, nie dostrzegając jego ciemnych stron. To uderza wprost w dobro dzieci – ich prywatność, bezpieczeństwo i podmiotowość.

Czy tylko w nie?

Na dłuższą metę na takich sytuacjach cierpi też cały sektor pozarządowy, który latami ciążką pracą buduje swoją wiarygodność i społeczne zaufanie. Inicjatywy wykorzystujące estetykę i język NGO-sów do promowania szkodliwych przekazów mogą to zaufanie podważać.
W Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę od ponad 30 lat chronimy dzieci przed przemocą, a od ponad 20 lat zwracamy uwagę na kwestie ich bezpieczeństwa w internecie.
Niepokoi mnie, że pod szyldem sugerującym troskę o dzieci można dziś promować działania, które tej trosce przeczą.

Fundacja Woźniakowskiej wskazuje jednak na dyskryminację dzieci w przestrzeni publicznej. Mamy na to dowody choćby w postaci wydawanych dla nich zakazów wstępu do niektórych restauracji, hoteli czy osiedli. Rodzice często zmagają się też z niechęcią otoczenia, gdy są z dziećmi w sklepie, autobusie i tak dalej. A skoro tu dochodzi do wykluczenia, to może także i w rzeczywistości wirtualnej, do której przenieśliśmy znaczącą część życia?

To dość pokrętna interpretacja realnego problemu społecznego. Najlepszą odpowiedzią na wykluczanie dzieci z przestrzeni publicznej – które faktycznie się zdarza – jest kierowanie się dobrem dziecka jako wartością nadrzędną. Zgadzam się, że dzieci powinny mieć swoje miejsce w przestrzeni wspólnej, a strefy „bez dzieci” w restauracjach, hotelach czy na osiedlach bywają przejawem jawnej dyskryminacji. Ale trudno uznać za analogiczne zjawisko ograniczenie publikowania wizerunku dzieci w internecie. Nie mamy tu do czynienia z wykluczeniem, tylko z ochroną konstytucyjnego prawa dziecka do prywatności – w przestrzeni, nad którą rodzic nie ma pełnej kontroli. Za postulatem ograniczania sharentingu stoi troska o bezpieczeństwo, zdrowie i dobro dzieci. A nawet jeśli ktoś nie dostrzega zagrożeń, pozostaje pytanie o etykę i podmiotowość: czy dorosły ma prawo publikować wizerunek dziecka, które nie może wyrazić świadomej zgody? Moim zdaniem – nie ma.

Osoba, która pomaga dzieciom, nigdy nie powinna być samotną wyspą [rozmowa]

Fundacja Woźniakowskiej przekonuje jednak, że istnieje jakieś „świadome pokazywanie dzieci”, które – jak mniemam – jest bezpieczne. Może nie ma co przesadzać?

Rodzice, którzy publikują w sieci zdjęcia, filmy czy informacje o swoich dzieciach, nie mają żadnej kontroli nad tym, co z tymi materiałami zrobią odbiorcy. A to rodzi bardzo realne zagrożenia – zarówno w kontekście przestępczości seksualnej, jak i cyberprzemocy. Już w 2013 roku, zanim jeszcze spopularyzowano termin „sharenting”, Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę przeprowadziła pierwsze badanie na reprezentatywnej grupie rodziców. Wyniki były niepokojące: 25 procent respondentów przyznało, że udostępniło w sieci zdjęcia przedstawiające ich dzieci nago, w bieliźnie lub w krępujących sytuacjach.

Rozumiem, że rodzice nie seksualizują swojego dziecka, ale naprawdę nie widzieli w tym niczego niestosownego?

Może kiedyś rzeczywiście brakowało świadomości. Dziś wiemy znacznie więcej o zagrożeniach związanych z publikowaniem wizerunku dzieci w internecie. A jednak wątpię, by obecne wyniki takich badań były dużo lepsze.

Z raportu NASK „Nastolatki 3.0” wynika, że aż 45 procent rodziców publikuje w mediach społecznościowych zdjęcia swoich dzieci. Co więcej, te same badania pokazują, że jedna czwarta nastolatków czuje się z tego powodu zawstydzona, a niemal co piąty (18,8 procent) otwarcie deklaruje niezadowolenie.

Dodatkowym zagrożeniem, jest dostęp do tych zdjęć przez rówieśników dziecka. To właśnie oni mogą rozpocząć spiralę drwin, hejtu czy złośliwego komentowania. Czyli mówimy to konsekwencjach odroczonych, ale nei koniecznie na długi czas, bo z mediów korzystają coraz młodsze dzieci. Zapytaliśmy niedawno ponad 20 tysięcy uczniów i uczennic w wieku 7–9 lat o ich doświadczenia w internecie i okazało się, że mimo formalnych ograniczeń wiekowych (13+), połowa z nich korzysta z mediów społecznościowych. I powszechną praktyką jest przeglądanie nie tylko profili innych dzieci, ale też ich rodziców.

Fajnie jest mieć dzieci, ale czy to zdrowe, żeby się dla nich poświęcać?

Niby nic strasznego.

Z pozoru nic wielkiego. Czasem stoi za tym zwykła ciekawość, czasem potrzeba porównania się z innymi. Ale to właśnie z takich pozornie błahych sytuacji rodzą się realne problemy. Dzieci zaczynają komentować, wyśmiewać, tworzyć przeróbki zdjęć — często nie zdając sobie sprawy z tego, jak silnie może to uderzyć w drugą osobę.

Dla wielu dzieci to pierwszy kontakt z przemocą rówieśniczą. I choć dorosłym może się wydawać, że to „głupi żart”, skutki bywają bardzo poważne. Wśród dzieci, które doświadczają przemocy online, znacząco rośnie ryzyko zaburzeń lękowych, depresji, a w skrajnych przypadkach — prób samobójczych.

Dlatego dorośli — zwłaszcza rodzice — powinni działać z wyprzedzeniem, zanim wydarzy się coś złego. Przede wszystkim poprzez ograniczenie ilości prywatnych treści, które udostępniają o swoim dziecku. To nie tylko kwestia rozsądku, ale realna profilaktyka.

Wspomniał pan o groomingu i pedofilii. Wiemy już, że wizerunkami dzieci karmiona jest sztuczna inteligencja, za sprawą której użytkownicy tworzą materiały pornograficzne. Internet Watch Foundation wskazywała w ub. r., że w ciągu zaledwie sześciu miesięcy wzrosła liczba takich treści wygenerowanych przez AI i że 99 proc. było dostępnych w internecie. To są zorganizowane działania?

Nie w każdym przypadku mamy do czynienia z działalnością zorganizowaną w klasycznym rozumieniu tego pojęcia, jednak skala zjawiska oraz sposób jego rozprzestrzeniania wskazują na rosnące zagrożenie o charakterze systemowym. W przestrzeni internetowej rzeczywiście funkcjonują zamknięte grupy przestępcze, określane mianem pedophile rings, które tworzą struktury wymiany, katalogowania i archiwizacji treści przedstawiających seksualne wykorzystanie dzieci.

Równolegle jednak obserwujemy dynamiczny rozwój zjawiska, które nie wymaga ani technicznej wiedzy eksperckiej, ani udziału w zorganizowanej strukturze przestępczej – chodzi o wykorzystanie narzędzi sztucznej inteligencji do generowania treści o charakterze seksualnym z udziałem dzieci. W tym przypadku materiał wyjściowy stanowi często wizerunek dziecka uzyskany z ogólnodostępnych źródeł – na przykład materiały pobrane z profili rodziców – lub materiały pozyskane bezpośrednio od dzieci.

Od dzieci?

Tak. Z jednej strony mamy do czynienia z groomingiem, czyli uwodzeniem dzieci online, którego celem coraz częściej nie jest już spotkanie w świecie realnym, ale pozyskanie od dziecka materiałów o charakterze seksualnym.

Z drugiej strony dzieci coraz częściej same udostępniają swój wizerunek w internecie – często nieświadome tego, kto i w jaki sposób może te treści wykorzystać. Jeśli wychowują się w środowisku, w którym normą jest publikowanie zdjęć z ich udziałem – przez rodziców, opiekunów, znajomych – to taki wzorzec traktują jako coś oczywistego.

Nie widzą w tym zagrożenia. Publikują, bo chcą być częścią świata, w którym żyją ich rówieśnicy. Ale im młodsze dziecko, tym mniejsza zdolność do przewidywania skutków. Dlatego nawet pozornie niewinne zdjęcie – z urodzin,  wakacji,– może zostać przechwycone i użyta przeciwko dziecku.

Ktoś jednak zaraz zapyta, jakie jest prawdopodobieństwo, że to będzie akurat moje dziecko?

Oczywiście, statystycznie to ryzyko może być niewielkie. W sieci krążą miliony zdjęć dzieci. Niech to będzie nawet tylko 3 procent. Pytanie brzmi: czy jesteśmy gotowi znaleźć się w tych trzech procentach? Czy jesteśmy gotowi na to, że zdjęcie naszego dziecka trafi do krążących po sieci kolekcji pedofilskich.

Dziś nie trzeba zdjęć z kąpieli, przebierania czy plaży. Wystarczy zwykłe zdjęcie – dziecko w kurtce, w domu, w aucie. Sztuczna inteligencja potrafi przerobić je na obraz, który do złudzenia przypomina materiał pornograficzny: nagość, seksualny kontekst, wszystko.

Lepiej więc nie publikować zdjęć wcale?

Jeżeli naprawdę myślimy o pełnym bezpieczeństwie dziecka i jego prawie do ochrony wizerunku, to tak – najbezpieczniejszą opcją jest niepublikowanie. Ale nie chodzi tu tylko o zdjęcia. Sharenting – jak sama nazwa wskazuje – to dzielenie się informacjami o dziecku. Czasem bardzo wrażliwymi: o zdrowiu, trudnościach, zachowaniach, emocjach.

Niektóre sposoby na wykorzystanie tych danych dziś nawet nie przychodzą nam do głowy. Ale już teraz widać, że obok najbardziej skrajnych przypadków nadużyć mamy też codzienną, systematyczną eksploatację danych o dzieciach przez przemysł reklamowy i technologiczny.

Czy dzieci można zabierać ze sobą na wizytki? Oraz inne pytania o miejsce dzieci w społeczeństwie

Czy należałoby także rozpatrywać sharenting w kontekście wyzysku dzieci i łamania prawa zakazującego pracy przez nieletnich?

Tak – i to jest szczególnie kontrowersyjny aspekt całego zjawiska. Bo gdy motywacją staje się cel ekonomiczny, bardzo łatwo dochodzi nie tylko do naruszenia prywatności dziecka, ale też do całkowitego pominięcia jego komfortu, bezpieczeństwa i potrzeb emocjonalnych. Wiele z tych dzieci uczestniczy w długich, obciążających sesjach, bez żadnych zabezpieczeń ani

Ale to nie dotyczy wyłącznie influencerek i influencerów nastawionych na zarobek. Bardzo podobne mechanizmy rządzą tymi rodzicami, którzy co prawda nie monetyzują obecności dziecka w sieci w dosłownym sensie, ale w zamian otrzymują coś innego: uznanie, uwagę, lajki i komentarze. I to także dzieje się kosztem dziecka.

A jeśli rodzic o niego w tym procesie dba?

To ważne, ale nie zmienia faktu, że dziecko nadal nie jest w żaden sposób chronione systemowo. W przypadku dzieci występujących w filmach czy reklamach obowiązują konkretne przepisy – ograniczenia czasu pracy, obecność opiekuna, zabezpieczenia prawne. W świecie sharentingu takich mechanizmów nie ma.

Przedstawiciele Fundacji „Dzieci Są z Nami” piszą jednak, że nie ma badań naukowych, które udowadniałyby negatywny wpływ sharentingu na rozwój dzieci. Mają rację? Czy w ogóle potrzebujemy badań naukowych w tym zakresie, skoro popkultura (np. seriale Zła sława: Ciemna strona kidfluencingu czy Demon w rodzinie: Sprawa Ruby Franke) i media dostarczają nam już świadectw dorosłych dzieci influencerów?

Mamy dziś wystarczająco dużo danych, by traktować sharenting jako realne ryzyko. Istnieją statystyki dotyczące aktywności środowisk pedofilskich, mamy dane o skali hejtu i przemocy rówieśniczej w internecie, są też badania pokazujące, że dzieci – nawet te najmłodsze – negatywnie oceniają publikowanie ich zdjęć przez dorosłych. Coraz częściej słyszymy też o procesach wytaczanych przez młodych ludzi własnym rodzicom za nieodpowiedzialne dysponowanie ich wizerunkiem.

Ale obok danych i badań mamy też coś jeszcze: obowiązujące od lat prawo, które gwarantuje dzieciom ochronę wizerunku i prywatności. To nie jest postulowana zmiana, tylko obowiązujące zobowiązanie dorosłych wynikające z przepisów.

Oczywiście, badań dotyczących długofalowego wpływu ciągłej obecności w sieci będzie przybywać – to zjawisko nowe, a pełny obraz skutków poznamy z czasem. Ale warto ten argument odwrócić i zapytać: czy istnieją jakiekolwiek badania, które potwierdzają, że upublicznianie relacji z porodu i codziennego życia dziecka faktycznie mu służy? Bo jeśli takich dowodów nie ma, a mamy poważne przesłanki, by sądzić, że dzieje się odwrotnie – rozsądek i odpowiedzialność powinny podpowiadać jednoznaczną ostrożność.

Ale to burzy przekonanie, że dziecko jest własnością rodzica i że nikt z zewnątrz nie powinien się wtrącać w jego wychowanie. Kto chciałby ciągle słuchać, że nie wie, co jest dobre dla jego pociechy?

Mimo, że dyskusja, która wybuchła po założeniu Fundacji „Dzieci Są z Nami”, może sprawiać wrażenie powszechnego sprzeciwu wobec takiego podejścia. Obawiam się, że rzeczywiście mamy sporo pracy do wykonania i musimy to robić mimo oporu. Przekonanie, że rodzic w całości decyduje każdym aspekcie życia dziecka, wciąż pokutuje choćby przy okazji debaty o klapsach. Choć stosowanie kar cielesnych jest zakazane prawnie, i tak znajduje swoich obrońców. Na szczęście świadomość społeczna w tym obszarze rośnie i przepisy z pewnością zrobiły swoje. Sądzę, że podobna droga czeka nas w przypadku sharentingu czy w ogóle zachowań internetowych. Potrzebujemy edukacji, prawa, ale i twardych danych, choć oczywiście możemy się też spodziewać, że w przyszłości nie zabraknie dorosłych, którzy stwierdzą: „moi rodzice publikowali moje zdjęcia i jakoś żyję, nic mi nie jest”.

Czy na poziomie systemowym widać jakieś ruchy dążące do regulacji sharentingu?

Tak, temat regulacji sharentingu pojawia się coraz częściej zarówno w debacie międzynarodowej, jak i w Polsce. We Francji i Włoszech sądy w kilku sprawach zakazywały rodzicom publikacji zdjęć dzieci w internecie, powołując się na ich prawo do prywatności i ochrony dóbr osobistych. W USA, np. w stanie Illinois, uchwalono przepisy zobowiązujące influencerów do dzielenia się dochodami z treści generowanych z udziałem dzieci.

Żeby dzieci mogły być dziećmi

W Polsce nie mamy jeszcze podobnych regulacji, ale temat zyskuje na znaczeniu. Głos w tej sprawie zabierają m.in. Rzecznik Praw Obywatelskich i Rzecznik Praw Dziecka, a także coraz więcej organizacji pozarządowych, które od lat działają na rzecz praw dziecka. Wskazują one, że publikowanie wizerunku czy danych osobowych dzieci bez ich zgody może naruszać przepisy o ochronie prywatności i godności, a także zwiększać ryzyko nadużyć. W debacie publicznej coraz częściej mówi się o konieczności wprowadzenia jasnych standardów lub nawet przepisów chroniących dzieci w przestrzeni cyfrowej.

**

Łukasz Wojtasik – Koordynator programu Dziecko w sieci. Odpowiedzialny za działania Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę na rzecz bezpieczeństwa dzieci online.  Ekspert do spraw bezpieczeństwa dzieci w internecie. Jeden z inicjatorów europejskiego programu Safer Internet w Polsce (2005).   Autor pierwszej polskiej kampanii społecznej związanej z problematyką zagrożeń online „Nigdy nie wiadomo, kto jest po drugiej stronie” (2004). Inicjator, autor kilkudziesięciu kampanii społecznych i programów edukacyjnych na rzecz bezpieczeństwa dzieci w sieci i ochrony dzieci przed przemocą. Certyfikowany trener, propagator Domowych Zasad Ekranowych. Autor serii książek dla dzieci „Sieciaki”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Autorka książki „Gównodziennikarstwo” (2024). Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij