Historia, Kraj, Weekend

Czy dzieci można zabierać ze sobą na wizytki? Oraz inne pytania o miejsce dzieci w społeczeństwie

Dziecko na imprezie

Prowadząc w mediach społecznościowych stronę poświęconą historii XIX wieku, człowiek nie spodziewa się, że reakcje czytelników na publikowane materiały mogą być tak ostre jak te pisane pod najnowszymi doniesieniami relacjonującymi skandale z życia celebrytów. A jednak! Na fanpejdżu historycznym też jest miejsce na awantury, nawoływanie do banów i obraźliwe określenia. Wystarczy napisać tekst o wychowaniu dzieci. Nawet jeśli odnosi się do metod wychowawczych sprzed prawie stu lat.

W 1930 roku do gazety „Świat Kobiecy” przyszedł list czytelniczki domagającej się odpowiedzi, czy wypada zabierać ze sobą dzieci „na wizytki”, czyli na kawę do koleżanki i imieniny do cioci, a także uwzględniać je w przyjęciach organizowanych w naszym własnym domu. Odpowiedź Obserwatora, redaktora działu porad, była zdecydowana – nie należy, pod żadnym pozorem.

„Prezentowanie dzieci gościom może nastąpić jedynie na wyraźną prośbę tych ostatnich. Powinno być krótkie; po wymianie przywitania i kilku zdań należy dzieci odprowadzić do ich pokoju, względnie do tego, w którym stale bawią (bawialni)”.

A dlaczego?

Obserwator wskazywał bogactwo argumentów. Dzieci są głośne i nie potrafią się zachować. Małe płaczą, domagają się uwagi, niszczą garderobę wystrojonych biesiadników. Starsze podsłuchują rozmowy nieprzeznaczone dla ich uszu i krępują dorosłych w poważnych rozmowach i rubasznych żartach:

„Dzieci trzeba »przyjąć« o każdej porze, o co zresztą potrafią się same wyraźnie upomnieć; trzeba więc podać im jakieś przysmaczki, owoce, postarać się o rozrywkę, uważać, by sobie czegoś nie zrobiły, nie wywróciły lub nie rozlały czegokolwiek”.

Lepiej więc zostawić je w domu z nianią lub jeśli gdy wizyta odbywa się u nas, odprowadzić do osobnego pokoju, gdzie będą mogły bawić się w swoim towarzystwie, także pod okiem niani, służącej czy oddelegowanego do tego członka rodziny (najlepiej kuzynki starej panny lub przeciwnie, nastoletniej panienki, która jest jeszcze za młoda na dorosłe zabawy).

„To nie dzieci, to bestie” – tak reklamowano program „Surowi rodzice”

Nie biegaj, nie ruszaj i nie rozlewaj kawy

Te porady dotyczące wychowania nie są zaskakujące, choć nawet w 1930 roku były już nieco przestarzałe. Przez większość historii socjalizacja dzieci odbywała się oddzielnie od świata dorosłych. W XIX wieku, szczególnie w klasach wyższych niż klasa ludowa, podział ten był niezwykle wyraźny. Angielskie przysłowie głosiło, że „dzieci powinno być widać, nie słychać”, polskie zaś, że „dzieci i ryby głosu nie mają”. Dorośli mieli swój świat, wypełniony poważnymi zadaniami i sztywnym społecznym konwenansem, dzieci zaś swój, przynajmniej dopóki nie nauczą się tego konwenansu imitować. Szczególna tresura obowiązywała małe dziewczynki. Jak pisała czytelniczka do krakowskiego czasopisma w 1900 roku:

„Zosia idzie na spacer z boną do publicznego ogrodu, wystrojona, sztywna, pełna godności. Chciałaby pobawić się z sąsiadką, chciałaby pobiegać, poskakać… ale nie wolno. Zosiu, nie wdawaj się z obcymi dziewczynkami, tamta jakoś gorzej ubrana, kto wie, z jakiego domu. Zosiu, nie biegnij! Zosiu, trzymaj się prosto; Zosiu, popraw sobie włosy; Zosiu, nie kiwaj paluszkiem – a do tego wszystkiego dodaje się to straszne słowo, ten wyrok, uśmiercający nas na zawsze: »Nie wypada!«”.

Czy to oznacza jednak, że dzieci trzymano w osobnej bawialni, ignorując je, dopóki same z siebie nie nauczyły się postępować zgodnie z tym, co wypada? Oczywiście, że nie. Socjalizacja dzieci odbywała się po prostu gdzie indziej, często z wyłączeniem rodziców i ich bezpośredniego otoczenia.

A ty widzisz w dziecku człowieka?

Należy pamiętać, że w burżuazji, inteligencji i ziemiaństwie gospodarstwo domowe obsługiwane było przez więcej niż jedną osobę i nikt nie oczekiwał, że to rodzice, a szczególnie matka, będą uczestniczyć bez ustanku w codziennym życiu swojego dziecka. Nawet niezbyt zamożne mieszczaństwo miało środki na zatrudnienie taniej służącej, której głównymi zadaniami było noszenie wody i węgla, gotowanie obiadów i właśnie doglądanie małych dzieci. Ludzie bardziej zamożni mogli pozwolić sobie na zatrudnienie mamki (do niemowlęcia), bony (do dziecka w wieku przedszkolnym) i guwernantki (do dzieci w wieku szkolnym).

Wiele dziewcząt i chłopców między 10. a 15. rokiem życia odbywało edukację w szkołach i na pensjach z internatem. Eliza Orzeszkowa została wysłana na pensję do sióstr sakramentek w Warszawie w wieku jedenastu lat, w 1852 roku. W pamiętnikach wspominała ten czas całkiem dobrze, jednak matkę, ojczyma i nowo urodzonego brata zobaczyła po raz pierwszy dopiero pięć lat później, w dniu ukończenia pensji. Jako szesnastoletnia panienka umiała już z pewnością nie tylko nie rozlewać herbaty podczas „wizytki”, ale także prowadzić kulturalną rozmowę i grać na pianinie. Jej związki z rodziną nie należały jednak do szczególnie serdecznych.

Szramy. Jak niszczymy nasze dzieci

czytaj także

Bawić się możesz w piekle

Czasy się zmieniały. W 1900 roku swój podręcznik Stulecie dziecka wydała szwedzka pedagożka Ellen Key, która przekonywała, że dziecko ma prawo być nieposłuszne, krnąbrne i pakować się w kłopoty, ponieważ służy to rozwojowi jego indywidualizmu i osobowości. Przekonywała rodziców, że „dziecię czuje w głębi duszy, że służy mu także prawo do bycia niegrzecznym, prawo, z którego tak szeroko korzystają dorośli! I nie tylko niegrzecznym, lecz zostawionym w spokoju ze swą niegrzecznością, zdanym na skutków jej łaskę i niełaskę”. Dorośli powinni nie tylko nie tępić tego instynktu, ale dawać dziecku poznać własne pragnienia i ograniczenia. Oczekiwania wobec dzieci, jak małej Zosi z listu, że zawsze będą grzeczne, są bezpodstawne i niesprawiedliwe:

„Niema chyba trafniejszego, głębiej z dziecięcego serduszka wydartego okrzyku, jak zapytanie chłopca, po usłyszanym opisie nieba dla »grzecznych dzieci«: »Mamo, ale gdy już przez cały tydzień będziemy się w niebie grzecznie bawili, czy wolno nam będzie w sobotę po południu pobawić się z urwisami w piekle?«”.

Zmiana w podejściu dziecka i jego wychowania następowała stopniowo. Polska emancypantka Iza Moszczeńska, tłumaczka Stulecia dziecka, pisała do swoich czytelniczek w 1904 roku, by zrzuciły ten gorset oczekiwań społecznych wobec siebie i swoich dzieci, bo „przykazanie »nie wypada« jest tyle razy streszczeniem zbiorowej głupoty ludzkiej, że powinnaś się raz na zawsze pozbyć bezmyślnej uległości względem niego”. Kontestowała też powiedzenie, że „dzieci i ryby głosu nie mają”, zwracając uwagę, że dorośli ignorujący dzieci przebywające w ich towarzystwie zachowują się naiwnie. Dzieci szybko dostrzegają niekonsekwencje i przywary dorosłych, z ich rozmów rozumieją zaś więcej, niż to się może wydawać.

Tak jak Key, Moszczeńska promowała więc w wychowaniu dzieci szczerość, zaufanie, równe traktowanie i włączanie ich w codzienne życie zamiast trzymania w bawialni w towarzystwie niani. Owszem, dziecko najswobodniej czuje się w towarzystwie innych dzieci, gdzie może do woli spalać energię i nie drżeć przed karą za typowo dziecięce zachowania. Gdy jednak zachodzi potrzeba socjalizacji, jest różnica między bezlitosną tresurą do roli małej damy i małego dżentelmena a łagodnym wskazywaniem adekwatnych norm społecznych.

Ponoszą cię emocje? Marsz do bawialni

Pierwsza wojna światowa przedefiniowała społeczną hierarchię i sprawiła, że coraz mniej rodzin miało środki na zatrudnienie służby, a coraz więcej kobiet decydowało się na pracę zawodową poza domem. W latach 30., gdy czytelniczka pisała swój list do „Świata Kobiecego” z pytaniem o „wizytki”, wiele matek przebywało ze swoimi dziećmi dużo więcej i intensywniej niż kobiety w poprzednich pokoleniach. Czyniły to niesione nowymi trendami wychowawczymi albo z konieczności ekonomicznej. Nic dziwnego więc, że społeczeństwo mogło doświadczać szoku, obcując z taką liczbą dzieci zabieranych w miejsca publiczne i traktowanych z dużo większą pobłażliwością, niż nakazywały sztywne zasady wieku ubiegłego.

Obserwator w kolejnych przykładach donosił ze zgrozą, że małe dzieci zabierane są do kina na seanse, gdzie „dziecko nudzi się i trzeba je zabawiać przymawianiem, tłumaczeniem i przysmaczkami, chrupanemi głośno i kruszonemi dokoła. Dzieciątko nie rozumie obrazów i scen wyświetlanych na ekranie, więc, rzecz zwyczajna, zadaje głośno i z uporem pytania, najczęściej w chwilach najpoważniejszych lub najbardziej emocjonujących”. Rodzice podróżują też z małymi dziećmi tramwajem, gdzie: „zamiast kupić bilet dla dziecka i umieścić je wygodnie na ławce, korzysta się z niezrozumiałego dla mnie prawa zwalniającego od opłaty dzieci do pewnego wieku. Umieszczone na kolanach, zawadza stojącym w przejściu lub sąsiadom, plamiąc ich ubrania obuwiem; podobnie jak w kinie”.

Próbuję powiększyć sobie łeb [rozmowa z Anną Golus]

Obserwator postulował więc zakaz zabierania dzieci do kina i wprowadzenie opłat za bilety dla dzieci w komunikacji miejskiej. Tak jak w przypadku każdej istotnej zmiany społecznej, a taką niewątpliwie było wprowadzenie dzieci do sfery publicznej przynależnej dorosłym, akceptacja zmiany wymagała czasu. O ile jednak nakazy savoir-vivre’u z międzywojnia traktować można jako zabawną ramotę, postulaty wyrażone w tym tekście wracają dziś z pełną mocą. Słyszymy o pomysłach osiedli mieszkaniowych dla ludzi bezdzietnych, hoteli i restauracji z zakazem wstępu dla dzieci.

Gdy udostępniłam na swoim fanpejdżu omawiany tu artykuł, spodziewałam się reakcji krytycznej wobec przestarzałych poglądów wygłaszanych przez autora. Posypały się jednak komentarze, w których czytelnicy zgadzali się z XIX-wiecznym postulatem separacji świata dziecięcego od świata dorosłych, używając przy okazji określeń typu „madka”, „bąbelek”, „kaszojad” albo „płodziciele” i przytaczając mrożące krew w żyłach anegdoty o dzieciach wylewających wino na ich wizytowe ubrania czy płaczących nieustannie w miejscach publicznych, ku niewątpliwemu zachwytowi rodziców.

Mówimy: „Uczysz się po to, by zostać kimś”. Ale w takim razie kim są dzieci teraz?

Mimo że od istotnej zmiany w trendach pedagogicznych minęło już ponad sto lat, kwestia uczestnictwa dzieci w życiu publicznym budzi w nas dalej ogromne emocje. Na tyle ogromne, że w ubiegłym stuleciu wielu z tych zapalczywych komentatorów ktoś wyprowadziłby z salonu do bawialni, by ochłonęli i nie psuli nastroju kulturalnym gościom. Wszak, jak pisała w 1900 roku Ellen Key:

„Wychowawca pragnie dziecię mieć od razu gotowym i doskonałym: narzuca mu porządek, panowanie nad sobą, poczucie obowiązku, uczciwość – cnoty, których dorośli pozbywają się ze zdumiewającą szybkością! Gdy idzie o przywary dzieci w domu, jak i w szkole, spostrzegają komary, podczas gdy dzieci codziennie muszą łykać wielbłądy dorosłych”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Alicja Urbanik-Kopeć
Alicja Urbanik-Kopeć
Doktorka historii kultury
Alicja Urbanik-Kopeć (1990) – badaczka historii literatury i kultury polskiej XIX wieku, obroniła doktorat w Zakładzie Historii Kultury Instytutu Kultury Polskiej UW. Oprócz kulturoznawstwa ukończyła też filologię angielską w ramach Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych UW. Interesuje ją, co dla ówczesnych znaczyła nowoczesność. Pisze o spirytyzmie, wynalazkach, emancypacji i klasie robotniczej. Autorka książek „Anioł w domu, mrówka w fabryce” (Wydawnictwo Krytyki politycznej 2018) „Instrukcja nadużycia. Historia kobiet służących w dziewiętnastowiecznych domach” (Post Factum 2019) i „Chodzić i uśmiechać się wolno każdemu. Praca seksualna w XIX wieku na ziemiach polskich” (Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2021).
Zamknij