Dziewiętnastowieczne feministki zrozumiały, że opresja kobiet ma wiele źródeł, a walka z dyskryminacją będzie bardziej efektywna, jeśli zajmą się nie tylko nierównościami politycznymi, ale także klasowymi i ekonomicznymi.
„Rzeczniczka kobiecego ruchu, która przemawia za dopuszczeniem kobiet do studiów uniwersyteckich, studentka lub kobiecy doktor medycyny są tak samo typami nowoczesnych kobiet jak robotnica domowa lub fabryczna” – pisała w 1896 roku młoda Zofia Daszyńska-Golińska, wówczas studentka ekonomii na uniwersytecie w Zurychu, później działaczka społeczna, emancypantka, jedna z pierwszych senatorek II RP.
Z perspektywy współczesnego feminizmu są to słowa dość oczywiste – prawa należą się kobietom niezależnie od ich sytuacji życiowej, finansowej czy zawodowej. Pod koniec wieku XIX stwierdzenie Daszyńskiej było zdecydowanie bardziej kontrowersyjne. Ruch emancypacyjny, zmierzający do wywalczenia dla kobiet prawa do głosu, edukacji i pracy zawodowej, organizowany był na ziemiach polskich przede wszystkim przez kobiety z klasy wyższej dla takich jak one – głównie z burżuazji i miejskiej inteligencji.
Taka demografia Związku Równouprawnienia Kobiet Polskich czy innych organizacji emancypacyjnych była efektem sztywnego podziału klasowego. Ambicje wywalczenia pozwolenia na studiowanie na uniwersytecie (tym bardziej zagranicznym!) przychodziły do głowy kobietom, które miały pieniądze i wykształcenie, jeszcze zanim spakowały walizkę na stancję. Inteligentki chciały głosować, robotnice chciały przeżyć do wypłaty. Przepaść klasowa sprawiała, że mogły jedynie rzucić sobie przelotne spojrzenie na ulicy.
czytaj także
Dużej części emancypantek taka sytuacja odpowiadała, a odpowiedzialność za walkę o polepszenie sytuacji kobiet w klasie robotniczej składały na barki ruchów właśnie robotniczych. Kazimiera Bujwidowa odpowiadała jasno: „Złe położenie robotnicy kobiety nie jest rezultatem ruchu kobiecego, lecz wyłącznie i jedynie rezultatem złego położenia klasy pracującej”. Waleria Marrene deklarowała szczerze i bez ogródek, że ruch emancypacyjny bierze pod uwagę „jedynie warstwy średnie, głównie dzisiejszym ruchem objęte i nim zainteresowane”.
Na ziemiach polskich kobiety angażujące się w ruch emancypacyjny nie wiedziały zbyt wiele o warunkach życia i pracy klasy robotniczej. Nie znaczy to, że żyły w uprzywilejowanej bańce i praw człowieka domagały się jedynie z nudów. Pod zaborami miejskie inteligentki i zubożałe ziemianki miały zmartwień aż nadto. Jednak szczególnie dla starszego pokolenia służące, szwaczki, robotnice i praczki, a już na pewno chłopki, należały do nieco innego gatunku i ciche założenie było takie, że każda grupa ma walczyć ze swoimi problemami osobno.
czytaj także
W końcu nadeszło jednak nowe pokolenie emancypantek, tych dorastających już na przełomie wieków. One kierowały się w pracy ideami feminizmu przekraczającego granice klasy społecznej. Po 1918 roku Daszyńska-Golińska pracowała na rzecz legislacji wprowadzającej godne warunki życia i pracy robotnic fabrycznych, służących domowych, szwaczek i innych robotnic. Razem z Cecylią Walewską w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej projektowała ustawę „O ochronie pracy kobiet i młodocianych”. Justyna Budzińska-Tylicka, lekarka, także socjalistka, jedna z czołowych polskich sufrażystek, w międzywojniu walczyła z brakiem dostępu do antykoncepcji i fatalnymi warunkami pracy zawodowej proletariuszek.
„Nowe Słowo” pod redakcją Marii Turzymy, czołowe galicyjskie czasopismo sufrażystek, wydawało dodatek „Robotnica” przeznaczony dla kobiet z proletariatu. To właśnie w tym czasopiśmie Salomea Perlmutter, Róża Gottlieb i inne socjolożki (i socjalistki!) publikowały serię badań i kwestionariuszy Nad położeniem kobiet z klasy robotniczej. Dr Perlmutter tłumaczyła, że te badania prowadzone są: „celem zbadania położenia robotnic chrześcijańskich pod względem »narodowej« pracy, sposobu życia i zyskania w ten sposób potrzebnych informacji do przyszłej pracy nad poprawą tego położenia”.
Izabela Moszczeńska, założycielka Ligii Kobiet Polskich, ujmowała się za służącymi domowymi i agitowała na rzecz skrócenia ich dnia pracy, podniesienia pensji i ukrócenia systemu „wakacji służących” polegającego na zwalnianiu ich z pracy na lato i przyjmowaniu jesienią, gdy państwo wrócą z letniej rezydencji.
czytaj także
Czy każdy musi walczyć o wszystko
O tych nieoczywistych związkach piszę z okazji 1 Maja, czyli Międzynarodowego Dnia Solidarności Ludzi Pracy. Święto ustanowiła w 1889 roku II Międzynarodówka, aby upamiętnić krwawe strajki robotnicze z Chicago, odbywające się przez kilka pierwszych dni maja 1886 roku. Robotnicy domagali się poprawy warunków pracy, przede wszystkim wprowadzenia ośmiogodzinnego dnia pracy.
Na ziemiach polskich, szczególnie w zaborze rosyjskim, święto próbowali wprowadzić członkowie pierwszych polskich organizacji socjalistycznych, czyli II Proletariatu i Związku Robotników Polskich. Szczególnie intensywne demonstracje odbywały się w trakcie rewolucji 1905 roku w robotniczych ośrodkach takich jak Łódź, Warszawa czy Zagłębie Dąbrowskie.
czytaj także
Po I wojnie światowej Sejm Ustawodawczy rozważał, czy nie ustanowić 1 maja świętem państwowym z dniem wolnym od pracy. Ostatecznie się to nie udało, jednak przez całe międzywojnie tego dnia odbywały się liczne demonstracje robotnicze i polityczne. Świętem państwowym 1 maja stał się dopiero w 1950 roku, straciwszy swój rewolucyjny charakter.
Po 1989 roku Święto Pracy znowu miało szansę stać się bardziej pluralistyczne. Nie do końca się to jednak udało. Wstydliwe (i historycznie nieprawdziwe) korzenie święta państwowego jako propagandowej imprezy rodem z PRL sprawiły, że obchody 1 Maja nie zyskały nowoczesnej twarzy, potrzebnej w XXI wieku. Kojarzyły się z komunistycznym pochodem albo w najlepszym razie z trącącymi dziś myszką postulatami socjalistycznych ugrupowań sprzed 150 lat. Dziś święto nieśmiało wraca i może być okazją do marszów, pikników i pochodów różnych grup określających się jako progresywne i lewicowe. W tym także feministek.
czytaj także
Nowoczesny feminizm przecież także jest socjalny. Bolączki pracowników wychodzą już daleko poza podstawowe zdobycze w rodzaju ośmiogodzinnego dnia pracy czy ustanowienia i przestrzegania podstawowych zasad BHP. Długość urlopów rodzicielskich, egzekwowanie umów, walka z mobbingiem, umowami śmieciowymi, sprawa regulacji pracy zdalnej, a nawet postulaty czterodniowego tygodnia pracy wpływają przecież na życie kobiet, obecnych w życiu społecznym w stopniu daleko szerszym niż w XIX wieku.
Prawa pracownic to jednak niejedyna sprawa, o którą walczą kobiety. Nie ma jednej kwestii, wokół której jednoczą się jak dziewiętnastowieczne emancypantki, skupione przede wszystkim na czynnym i biernym prawie wyborczym oraz prawie do edukacji. Feminizm bywa queerowy, ekologiczny, katolicki, ciałopozytywny, mistyczny. Każdy, ponieważ wszystko dotyczy kobiet.
Z jednej strony budzi to we mnie radość i satysfakcję. Widać dobitnie, że kobiety to po prostu połowa społeczeństwa we wszystkich jego odcieniach i że bez ich praw nie ma sprawiedliwej rzeczywistości. Z drugiej – czuję zmęczenie. Czy każdy (i najbardziej każda) powinien walczyć o wszystko? Zajmować się globalnym ociepleniem, uchodźczyniami, nielegalnymi eksmisjami, prawami reprodukcyjnymi, edukacją równościową tak samo i naraz? Czy nie jest tak, że znowu kobiety, tym razem w aktywizmie, biorą na siebie całe zło i niesprawiedliwość tego świata, by w imię intersekcjonalizmu performować znowu te same tradycyjnie kobiece cechy, czyli empatię i opiekuńczość?
Praca opiekuńcza na rzecz planety? Feministyczne zastrzeżenia do zero waste
czytaj także
I jak zwykle, kiedy jestem rozdarta, sięgam do historii.
Solidarity forever!
W XIX wieku ruch socjalistyczny był jedną z instytucji, które pozwalały postępowym kobietom uczestniczyć w życiu politycznym. Stowarzyszenia dość chętnie przyjmowały kobiety, a niektóre znajdowały się nawet w kierownictwie partii. Socjalistyczne odczyty o równości i sprawiedliwości dawały pole do nieśmiałych napomknięć, że być może kobiety pracujące znajdują się w jeszcze gorszej pozycji niż niewątpliwie wykorzystywani robotnicy mężczyźni.
Program Socjalistów Polskich z 1879 roku mówił o „zupełnej równości obywateli bez różnicy płci, rasy czy narodowości”, a program Galicyjskiej Partii Robotniczej z 1881 roku precyzował nawet, że „co się tyczy zdolności umysłowych i fizycznych, kobieta rożni się od mężczyzny co do rodzaju zdolności, a nie zaś stopnia takowych, a więc różnice te nie mogą żadną miarą usprawiedliwić dzisiejszego upośledzenia kobiet”.
„Kobieta jest zerem, jeżeli mężczyzna nie stanie obok niej jako cyfra dopełniająca”
czytaj także
„Proletariat” wymieniał w odezwie z 1882 główne plagi społeczne, czyli „dotkliwą nędzę klasy pracującej, prostytucję i poniżającą zależność kobiet”, a także postulował, by „stosunek płci opierał się jedynie na uczuciu”. Te wszystkie hasła, mimo że często dość powierzchowne, musiały przemawiać wprost do serca obdarzonych lewicową wrażliwością emancypantek.
Podobne szanse na zaangażowanie dostrzegały w ruchu abolicjonistycznym, skupiającym się na wprowadzeniu zakazu spożycia i sprzedaży alkoholu oraz zakazie prostytucji, nazywanej „handlem żywym towarem”. Główną zaletą abolicjonistów i ich spotkań było to, że przy okazji dyskusji o trzeźwości i potrzebie moralnej odnowy emancypantki mogły lansować postulaty o potrzebie ochrony kobiety przed przemocą domową, często powodowaną przez alkohol.
Czasem te sojusze miały niekoniecznie dobre skutki, jak choćby chwilowa przygoda feminizmu z ruchem eugenicznym. Emancypantki podkreślały konieczność uświadamiania kobiet o ich przyszłych obowiązkach małżeńskich, by mogły zostać odpowiedzialnymi żonami i matkami. Zdrowie reprodukcyjne było dla nich ważne, ale jako droga do wyzwolenia kobiety.
Szybko zorientowały się, że eugenicy traktowali je przedmiotowo, licząc jedynie na ich przydatność w płodzeniu zdrowych, nieobciążonych chorobami wenerycznymi dzieci. Iza Moszczeńska już w 1907 roku nazwała postulaty eugeniczne „etyką stajni lub obory”, a Zofia Nałkowska „jedną wielką stajnią racjonalnej hodowli zwierząt ludzkich”. Ta współpraca świadczy jednak o potrzebie zawierania sojuszy między grupami reprezentującymi różne interesy, określających się wspólnie mianem progresywnych. Choć czasem historia weryfikuje ich intencje.
Nie każdy musi walczyć o wszystko. Ale współpraca między różnymi grupami, przyjmowanie perspektywy innych środowisk walczących o swoje prawa pomagają nie tylko ćwiczyć się w empatii (i nie tylko kobietom!), ale też budować sieci wsparcia w walce o sprawiedliwszy świat.
Dziewiętnastowieczne feministki zrozumiały, że opresja kobiet ma wiele źródeł, a walka z dyskryminacją będzie bardziej efektywna, jeśli zajmą się nie tylko nierównościami politycznymi, ale także klasowymi i ekonomicznymi. Ta intersekcjonalność jest prawdziwa również dziś. Siła grup marginalizowanych z powodów kulturowych, religijnych czy tożsamościowych rośnie, jeśli otrzymują ekonomiczne zaplecze potrzebne do swobodnego rozwoju, pracy i edukacji.
czytaj także
W grupie raźniej. Albo, słowami amerykańskiej piosenki związków zawodowych z 1914 roku: „Solidarity forever, for the union makes us strong!”.
Warto o tym pamiętać niezależnie od tego, czy 1 maja wybierzemy się na demonstrację, grilla, czy spacer do parku.