Jeszcze do niedawna nowy „plan Marshalla”, dziś już tylko mała kupka pieniędzy. Oto jak PiS kłamie w sprawie europejskich środków z Krajowego Planu Odbudowy i dlaczego to fatalna wiadomość dla Polski.
Prawo i Sprawiedliwość zmienia swoją narrację o Krajowym Planie Odbudowy tak płynnie i sprawnie, jak Franklin z GTA V wchodzi w zakręty na ręcznym. Gdyby PiS równie sprawnie negocjował z UE przekazanie Polsce tych środków, dawno mielibyśmy tę epopeję z głowy.
Według aktualnego stanowiska Morawieckiego i spółki to, co jeszcze do niedawna PiS określał nowym „planem Marshalla”, jest dziś w gruncie rzeczy niewielką tylko sumą pieniędzy. Te drobne nie tylko nie zmienią istotnie rzeczywistości gospodarczej w Polsce, ale w dodatku składają się w sporej części z pożyczek, które równie dobrze możemy zdobyć sami.
Premier czyta, rząd planuje, urzędnicy wdrażają? „Przedsiębiorcza Rzeczpospolita” dziś
czytaj także
I w ogóle po co się zapożyczać pod twardymi rygorami – przekonuje PiS – skoro można zdobyć pieniądze na apolitycznym rynku, który nie będzie stawiał żadnych żądań poza terminową spłatą długu? Skoro Unia nie chce ich wypłacić, uruchomimy własny fundusz, który sfinansuje projekty zawarte w KPO, i wyjdzie na to samo.
Niestety – nie wyjdzie.
Drobna „pomyłka” premiera
Czy pieniądze z KPO to faktycznie drobne, po które można się schylić, ale nie trzeba?
Premier Morawiecki w programie telewizyjnym Gość Wiadomości stwierdził, że mówimy o kwocie 120–130 miliardów złotych na sześć lat, co daje „ledwie” 20 mld zł rocznie. Mniej niż połowa rocznego kosztu 500+. Na same dopłaty do opału wydamy w tym roku zapewne więcej.
Niestety premier troszkę się pomylił. W ramach KPO otrzymać mamy łącznie 35,5 mld euro, co przy obecnym kursie daje prawie 168 mld złotych. Co więcej, środki z KPO należy rozliczyć do końca sierpnia 2026 roku, a więc będziemy je wydawać przez cztery lata, a nie sześć. Rocznie daje to 42 miliardy złotych, czyli ponad dwa razy więcej, niż wskazywał Morawiecki.
Poza tym pieniądze te popłyną na szereg inwestycji, szczególnie do transformacji energetycznej, transportu czy opieki zdrowotnej. Takich akurat inwestycji w naszym kraju brakuje. Polski sektor prywatny inwestuje głównie wtedy, gdy musi. Krajowy Plan Odbudowy byłby bardzo dobrą okazją do skłonienia polskich firm do długoterminowych, strategicznych inwestycji. Inaczej unijne środki przejdą im koło nosa.
W zeszłym roku nakłady inwestycyjne w relacji do PKB wyniosły w Polsce niecałe 17 proc. PKB, co było jednym z gorszych wyników zarówno w UE, jak w i naszej historii. Pieniędzy na inwestycje potrzebujemy więc bardzo – szczególnie na te inwestycje z KPO, które z reguły są prorozwojowe, zielone i zdrowe.
Polski Ład, czyli wspaniała fantazja o poprzedniej cywilizacji
czytaj także
Według GUS nakłady inwestycyjne w 2020 roku w Polsce wyniosły niecałe 310 mld złotych. Na tym tle te 42 miliardy złotych rocznie już nie wyglądają jak drobniaki na bilet i paczkę gum do żucia. Pieniądze z KPO mogłyby podnieść roczne nakłady inwestycyjne nawet o kilkanaście procent.
Dług długowi nierówny
Oczywiście Morawiecki nieprzypadkowo „machnął się” podczas wyliczania rocznych korzyści z tytułu Krajowego Planu Odbudowy. Po prostu nie wziął pod uwagę części „pożyczkowej” z KPO, czyli 11,5 mld euro.
Wcześniej, gdy PiS chwalił się przyznanymi Polsce środkami, to podawał łączną kwotę, żeby robiła odpowiednie wrażenie. Dziś, gdy trzeba się tłumaczyć z braku pieniędzy, politycy koalicji rządzącej pomniejszają środki zawarte w KPO, by łatwiej je było lekceważyć.
Na pieniądze z części pożyczkowej rzekomo można machnąć ręką, gdyż i tak będziemy musieli je oddać, więc równie dobrze możemy pożyczyć sami. Problem w tym, że pożyczając pieniądze poprzez UE, możemy zrobić to nieporównywalnie taniej. O ile jeszcze w czasach pandemii zaciąganie długu publicznego było ekstremalnie tanie, o tyle obecnie jest wręcz przeciwnie – jesteśmy w okresie szczególnie drogiego długu, co dotyczy zarówno gospodarstw domowych, jak i państwa. Rentowność polskich obligacji jest bardzo wysoka, co jest efektem nie tylko wysokich stóp procentowych, ale też wojny u naszych granic.
Wystarczy porównać ostatnie aukcje obligacji unijnych oraz polskich. 29 sierpnia UE przeprowadziła aukcję obligacji unijnych (EU-Bonds) z terminem zapadalności na 2025 rok. Średnia rentowność wyniosła niecałe 1,7 proc. Dla porównania, polskie Ministerstwo Finansów miesiąc wcześniej przeprowadziło przetarg sprzedaży obligacji skarbowych, wśród których również znalazły się papiery z terminem wykupu na 2025 rok. Ich rentowność wyniosła aż 6,4 proc. Ministerstwo upłynniło je bez problemów, gdyż popyt przewyższył podaż.
A więc owszem, możemy zaciągnąć dług na pokrycie wydatków z KPO. Tylko że zrobimy to kilkukrotnie drożej. No ale nikt nie mówił, że odzyskiwanie godności będzie tanie.
Za załamanie bezpieczeństwa ekonomicznego Polacy winą obarczą UE, a nie PiS
czytaj także
Jednym z pomysłów na przeczekanie jest sfinansowanie części projektów inwestycyjnych ze środków Polskiego Funduszu Rozwoju. PFR otrzymuje obecnie zwroty części Tarczy Finansowej z czasów pandemii. Te środki również pochodziły z długu, ale emitowanego w okresie ultra niskich stóp procentowych (ich średnie oprocentowanie wyniosło ok. 1,5 proc.).
Problem w tym, że tych pieniędzy nie wystarczy na pokrycie całego KPO. Polski Fundusz Rozwoju ma otrzymać łącznie zwrot ok. 25 mld złotych. To trochę więcej niż połowa rocznych korzyści z europejskich dotacji w ramach KPO. Jeśli PFR miałby sfinansować cały KPO, to będzie musiał wyemitować kolejne obligacje, a te, jak już mówiliśmy, będą znacznie droższe.
Ziobro gorszy niż Balcerowicz?
Jednym z argumentów przeciw środkom z KPO ma być ich rzekoma proinflacyjność. Ale tak naprawdę pieniądze z KPO w formie miliardów euro z UE – o ile w ogóle do Polski kiedyś przypłyną – mogą inflację wyraźnie zmniejszyć.
Fundusze unijne Ministerstwo Finansów wymienia na złote w Narodowym Banku Polskim. Europejska waluta zasila więc polskie rezerwy walutowe. Zresztą w ostatnich kilkunastu latach to właśnie fundusze unijne odpowiadały za ogromną część przyrostu polskich rezerw. Według danych NBP na koniec marca 2022 roku polskie rezerwy walutowe sięgnęły 142 miliardów euro. Czyli środki z KPO mogłyby zwiększyć polskie rezerwy o jedną czwartą.
NBP miałby znacznie większe pole do interwencji na rynku w celu ochrony kursu złotego, który ostatnio przeżywa ciężkie chwile w relacji do głównych walut rezerwowych, czyli dolara i franka. Obecnie dolar kosztuje 4,76 zł, chociaż jeszcze rok temu był tańszy prawie o 1 zł. A to właśnie słabość złotego wobec dolara jest jednym z głównych czynników proinflacyjnych w Polsce (m.in. zwiększa ceny paliw).
Napływ środków z KPO oraz ich ewentualne wykorzystanie przez NBP mogłyby poprawić kurs polskiej waluty i w rezultacie wyhamować nieco inflację.
Tak naprawdę tracimy już na samym zawieszeniu wypłaty tych pieniędzy. Część z nich powinna trafić do nas już w zeszłym roku. Nawet jeśli otrzymamy je w przyszłym roku, to przez inflację właśnie będą one realnie mniej warte. Co więcej, mówimy o inwestycjach, a więc pod uwagę powinniśmy brać inflację producencką, a nie konsumencką.
Mówiąc prosto – ceny towarów i półproduktów niezbędnych do inwestycji rosną właściwie z każdym miesiącem, więc każdy miesiąc zwłoki z otrzymaniem pieniędzy z KPO oznacza pewne straty finansowe. W przyszłym roku za te same środki będzie można „zainwestować” znacznie mniej niż w 2021 roku czy nawet obecnie.
Nie zapomnijmy też, że wiele państw UE już Polsce inwestycyjnie ucieka, bo sporą część pieniędzy w ramach Planów Odbudowy już otrzymało. Włosi dostali już 46 mld euro, a Hiszpanie 31 mld.
100 tysięcy Polek i Polaków umarło na covid, ale „Polska zyskuje na pandemii”
czytaj także
Nie da się więc obronić braku pieniędzy z KPO na gruncie obrony polskich interesów. Jeśli tych pieniędzy finalnie nie zobaczymy, to tylko z powodu upartego trzymania się szkodliwej i prawdopodobnie niezgodnej z prawem reformy wymiaru sprawiedliwości w Polsce.
Kwota, którą stracimy, jest tak ogromna, że przyćmić może nawet straty poniesione przez Polskę z powodu supertaniej prywatyzacji wielu przedsiębiorstw w latach 90. Kaczyński i Ziobro są zwykle bardzo krytyczni wobec twórców polskiej transformacji, może się jednak okazać, że w rzeczywistości okażą się jeszcze większymi szkodnikami.