Serial „Rozdzielenie” („Severance”) ogląda się z narastającym niepokojem, i to nie tylko z powodu doskonałej intrygi. Parafrazując klasyka, ten obraz jest zbyt podobny do rzeczywistości, żeby spać po nim spokojnie.
Rozdzielenie opowiada o grupie osób zatrudnionych w dziale „rafinacji danych” w wielkiej korporacji Lumon. Zatrudnienie w tym dziale wymaga przejścia operacji tytułowego „rozdzielenia”, czyli odseparowania wspomnień z życia prywatnego od życia zawodowego. W pracy rafinatorzy danych nie wiedzą nawet, kim dokładnie są, nie mają też pojęcia, co robili rano albo wieczorem. Wychodząc z pracy, powracają do swojej prywatnej osobowości, jednak zapominają o wszystkim, co wydarzyło się podczas poprzednich ośmiu godzin.
Ten rewolucyjny zabieg pozwala ich prawdziwemu Ja skupić się na prostowaniu życia prywatnego, niestety ich zawodowy „alter” jest uwięziony w pętli nieustannej pracy. Jak można się domyślić, temu drugiemu niekoniecznie musi się to podobać. Ale cóż z tego, skoro i tak nie ma jak zgłosić swoich pretensji do właściciela cielesnej powłoki? Wszystkie kuriozalne przeżycia z pracy, które każdego normalnego człowieka skłoniłyby do zmiany miejsca zatrudnienia, zostają w murach zakładu. Prawdziwe Ja nie ma motywacji do ratowania skóry swojemu alterowi, gdyż żadne z tych przykrych wspomnień do niego nie dociera. A nawet jeśli alterowi czasem udaje się przemycić jakieś informacje, to wyglądają one z oddali jak nieuzasadnione żale naburmuszonego milenialsa, któremu się zwyczajnie nie chce robić.
Poskromić altera
Sytuacji pracowniczych alterów nie poprawia fakt, że rodzaj wykonywanej pracy jest wyjątkowo mało interesujący. Chodzi o klikanie cyferek i układanie ich w katalogach. Przy czym nikt nie wie, co dokładnie cyferki te oznaczają, a nawet w jaki dokładnie sposób je układać. Po prostu po jakimś czasie przychodzi to intuicyjnie. Alterzy osiem godzin ślęczą więc przed monitorami, od czasu do czasu urozmaicając sobie życie wymyślaniem teorii spiskowych lub robieniem różnych psikusów kadrze zarządzającej.
czytaj także
Oczywiście żadna korporacja nie jest w stanie zrobić z ludzi maszyn, więc musi stworzyć wokół nich mikroświat, który trzyma to wszystko w ryzach i nadaje sens bezsensowi. Właściciele Lumon, rodzina Eaganów, tworzą więc własną ideologię opartą na przeróżnych zaleceniach, bon motach i prawdach wiary, które pracownicy powinni wykuć na blachę i przyswoić. Która z tych prawd wiary jest najsłuszniejsza? „Wszystkie” – odpowiada grany przez Johna Turturro Irving, co spotyka się z przyjazną aprobatą nadzorującego niesforną grupę Milchicka.
Korporacja Lumon stworzyła także własną mitologię, opartą na życiu jej legendarnego założyciela Kiera, który był typowym polskim boomerem lub iksem, tylko że urodził się kilka dekad wcześniej. Przyszedł więc na świat w skrajnej biedzie, w dzieciństwie uniknął śmierci z jakiegoś powodu, prawdopodobnie choroby, ale potem zakasał rękawy do pracy, stworzył potężne przedsiębiorstwo, a w międzyczasie podarował ludzkości wodę. Kier był najwybitniejszym self-made manem swoich czasów, a pracownicy Lumon, pomimo swoich ograniczeń, powinni starać się go w miarę możliwości naśladować.
Czterodniowy tydzień pracy staje się faktem również w Polsce!
czytaj także
Część tej mitologii powstaje w głowach samych pracowników. Alterzy tworzą hipotezy na temat wszystkiego, co ich otacza, chociaż głównie na temat celu swojej pracy i znaczenia tych tajemniczych cyferek. Próbują sobie w ten sposób wyjaśniać ten koszmarny świat nieustannej pracy. Konstruują także teorie na temat innych działów, które najczęściej uznają za wrogie lub wręcz krwiożercze. Siłą rzeczy między działami powstają napięcia, które są umiejętnie podsycane przez kierownictwo, by pobudzić nastrój nieufności oraz rywalizacji. Jak wiadomo, konkurencja zawsze jest dobra – nieistotne, czy w ramach jednej korporacji, jednego systemu emerytalnego, czy ochrony zdrowia. Niepokój kierownictwa wzbudza dopiero próba współpracy między działami, co może prowadzić do niekontrolowanego przepływu informacji lub nawet, o zgrozo, stworzenia zalążka jakiejś formy organizacji pracowniczej.
Walka o blachy
Ja również jestem ofiarą rozdzielenia. Podczas swojej chaotycznej kariery zawodowej wielokrotnie musiałem na sobie dokonać tej operacji, bo bez niej nie byłbym w stanie funkcjonować podczas pozostałych 16 godzin doby. Swoje życie zawodowe rozpocząłem w pierwszej dekadzie XXI wieku, niemal zaraz po ukończeniu liceum, czyli bez żadnego fachu w ręku. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, zamiast kontynuować naukę na którejś z uczelni, postanowiłem najpierw sprawdzić się jako pracownik przemysłowy.
Było to tym łatwiejsze, że urodziłem się w Tychach, mieście otoczonym przez ogromne fabryki, w którym nawet w pierwszych latach tego wieku pracy nie mieli chyba tylko ludzie pozbawieni rąk i nóg, bo ci bez głowy też spokojnie się nadawali – czego jestem doskonałym przykładem. Po krótkiej „rozmowie kwalifikacyjnej”, podczas której pani z pośredniaka sprawdziła, czy umiem chodzić i poruszać górnymi kończynami, oddelegowano mnie do tłoczni jednego z włoskich poddostawców Fiata i innych producentów pojazdów. Zostałem w ten sposób operatorem prasy.
Moje kompetencje do pracy w tłoczni najlepiej obrazuje fakt, że mój ojciec elektryk od zawsze nazywał mnie „kretynem technicznym”, a gdy mu czasem w czymś pomagałem, to głównie kręcił głową, sapał i wydawał dziwne pomruki, co miało mi chyba dać do zrozumienia, że nie idzie mi zbyt dobrze.
W pracy w tłoczni miałem, jak łatwo można się domyślić, wytłaczać jakieś blachy. Nie do końca wiedziałem, do czego one służą, podejrzewałem, że to jakaś część pokrywy silnika. Nie drążyłem tematu, gdyż wiedza ta nie była mi do niczego potrzebna – kluczowe było odpowiednie wytłoczenie dużej liczby blach w ciągu godziny. Norma była tak wyśrubowana, że trzeba było zaplanować sobie wcześniej niemal każdy ruch, jak również zadbać o odpowiednio bliskie położenie blach i łatwy dostęp do oleju, którym trzeba było je smarować.
Najbliższe otoczenie mojej prasy było mikroświatem, w którym zanurzałem się na osiem godzin. Uwijałem się jak szalony, mimo to przypadki wyrobienia normy mógłbym policzyć na palcach jednej ręki. Co ciekawe, moim kolegom po zawodówkach szło znacznie lepiej i często znajdowali nawet czas na papierosa, które można było spokojnie kopcić na hali. Pewnie grali na kodach. Należałem więc do grupki maruderów nieustannie zawalającej wyrobienie normy dziennej, za co zresztą dostawałem regularny opierdol, którego i tak nie rozumiałem, bo był po włosku.
czytaj także
Jakby tego było mało, notorycznie brakowało blach. Gdy się skończyły, trzeba było łazić po hali, szukać odpowiedniej palety, a następnie prosić się wózkowego, żeby ją zdjął i przywiózł. Główny surowiec do wykonywania naszego dzieła czasami był tak trudno dostępny, że pojawiło się zjawisko walki o blachy. Powstawały lokalne sojusze, złożone z operatorów kilku blisko położonych siebie pras, których zadaniem było znalezienie odpowiednich palet przed innymi, a następnie błyskawiczne dotarcie do wózkowego.
Praca w tej włoskiej tłoczni była tak przytłaczająca, że moje prawdziwe Ja potrzebowało kilkudziesięciu minut, zanim odzyskało świadomość. Bohaterom Rozdzielenia przychodziło to szybciej, właściwie w ciągu paru sekund. Moje Ja odzyskiwało świadomość dopiero na przystanku i często zaraz po „powrocie do siebie” przez kilka chwil zastanawiałem się, czy właśnie wracam z pracy, czy dopiero do niej jadę. Po robocie intensywnie oglądałem seriale lub grałem w gry, a następnie kładłem się spać, nie licząc piątków, gdy wpadałem w ciąg imprezowo-używkowy trwający do niedzieli wieczorem, którego zadaniem było stłumienie przebłysków wspomnień z tej ciemnej, obtłuszczonej nory, którą była włoska tłocznia.
Obciągnij mi tuleję
Na szczęście moje nikłe kompetencje tłoczenia blach szybko dotarły do kierownictwa zakładu, dzięki czemu pośredniak przesunął mnie do brytyjskiego producenta samochodowych części zamiennych. W przeciwieństwie do włoskiej ta brytyjska fabryka była jasna, czysta, pachnąca i wspaniale uporządkowana. Były oddzielne pasy dla pieszych i dla wózków widłowych, dzięki czemu nie trzeba było się martwić, że któryś przejedzie ci po palcach. Toalety były tak czyste, że gdy do jednego ustępu wpadła mi komórka, nawet nie wahałem się przed sięgnięciem po nią.
Na tle włoskiej fabryki ta brytyjska była tak wspaniała, że na samym początku miałem wrażenie obcowania z czystym dobrem, dopóki nie dowiedziałem się, na czym polegać będzie moja praca „kontrolera jakości”. Przez osiem godzin miałem szlifować jakieś tuleje, bo do czegoś nie wchodziły – tradycyjnie nie drążyłem tematu. Musiałem więc założyć rękawicę, otoczyć palec wskazujący i kciuk papierem ściernym, złączyć je razem, a w powstałą dziurkę włożyć tuleję i dynamicznie nią obracać przez kilkanaście sekund. Następnie odłożyć do pojemnika, wyciągnąć kolejną i powtórzyć. I tak przez osiem godzin.
Ekonomia fuchy, czyli jak zburzyć poczucie stabilności pracy
czytaj także
Wykonywaliśmy tę czynność w grupie kilku osób, a z daleka wyglądało to tak, jakbyśmy przez całą zmianę obciągali ręką jakimś niewidzialnym postaciom – przynajmniej taki właśnie dostawaliśmy feedback od innych zatrudnionych. Słuchanie tego było skrajnie uwłaczające, a ja nawet nie mogłem powiedzieć, że robię to dla dzieci, bo nie miałem dzieci. Jedyną optymalną strategią przetrwania psychicznego było zupełne oddzielenie mojego Ja od szlifującego tuleje altera.
Podczas ośmiu godzin szlifowania tulei wyłączałem się całkowicie, niczym mistrz jogi podczas bardzo długiej medytacji. Powracałem do swojego Ja dopiero w autobusie, gdy ryzyko powiązania mnie z tą obcą postacią obciągającą tuleje było już bardzo niskie. W sytuacjach towarzyskich unikałem tematu pracy jak ognia i mówiłem jedynie, że pracuję w Delphi, co nawet dobrze wyglądało, bo Delphi należało wtedy do arystokracji tyskich fabryk. Jak wiadomo, nawet na dworze królewskim musieli być też ludzie, którzy wynoszą gówno z wychodków.
Gdy wreszcie dotarło do mnie, że do pracy w przemyśle się nie nadaję, poszedłem na studia, podczas których szukałem pracy idealnej dla moich nikłych umiejętności oraz wysokich oczekiwań względem elastycznego grafiku. Trafiłem więc do KFC, czyli mikrokosmosu standardów, terminów i wyuczonych odzywek.
czytaj także
W KFC standard określa wszystko. Nawet mimika pracowników powinna być odpowiednia, a więc delikatnie uśmiechnięta, ale nie za bardzo, tak żeby wyrazić „pozytywną energię”, ale nie beztroskę. Panierowanie kurczaków polegało na wrzuceniu ich do wcześniej przyprawionej mąki i wykonywaniu kilku lub kilkunastu ściśle określonych ruchów – między innymi kulania i zgniatania. Każdy rodzaj kurczaka był panierowany w konkretny sposób, to znaczy przy użyciu innego zestawu ruchów. Każde marynowanie lub smażenie kurczaka było ściśle określone terminami, proporcjami i szeregiem innych wskaźników, których trzeba było się nauczyć i je przez cały czas kontrolować.
Kropki wokół pisuarów
Praca w kuchni była nawet znośna. Gdy człowiek wyuczył się tych wszystkich procedur i terminów, mógł wejść w tryb maszyny, w którym osiem godzin mijało jak z bicza strzelił. Poza tym standardy przygotowania kurczaków, nawet jeśli są posunięte do skraju przesady, to przynajmniej mają jakieś uzasadnienie – wszak chodzi o jakość jedzenia i jego smak.
Nieco gorzej było na kasie, gdzie wszechobecne standardy zakrawały o absurd. Na każdą sytuację przygotowane były odpowiednie odzywki, procedury określały sposób podania kubka, nalania shake’a, przygotowania loda, ułożenia kurczaków na tacce, a nawet poukładania ich w kubełku na wynos. Poszczególne elementy zamówienia należało podać w odpowiedniej kolejności. Dodatkowo na stanowisku instruktora trzeba było nauczyć się wszystkich liczb i procedur na pamięć, z czego było się odpytywanym na wyrywki przez kierowników.
czytaj także
Przede wszystkim jednak KFC oraz AmRest, operator restauracji w Europie, stworzyli zupełnie nieznośną ideologię sukcesu „od szeregowego pracownika restauracji do kierownika regionu” albo innego dyrektora. Centralną postacią w tej ideologii jest oczywiście pułkownik Sanders, czyli legendarny założyciel tej sieci restauracji – odpowiednik Kiera z Lumon. Każdy pracownik znał przynajmniej rok jego urodzin (1890), a dobrze było również mieć w głowie kilka ciekawostek z jego życia, szczególnie w przypadku instruktorów i wyższej kadry. Spółka AmRest stworzyła też listę ośmiu wartości, jednej głupszej od drugiej, których trzeba było się nauczyć na pamięć jak dekalogu podczas szkolnej katechezy, by od czasu do czasu móc odpowiedzieć na pytanie w stylu: „Piotruś, jaka jest naczelna wartość numer cztery?”.
Wewnątrz sieci istniała ostra rywalizacja między restauracjami, a także między regionami. Porównywano wciąż wyniki między poszczególnymi jednostkami, co wywoływało potężne napięcie wśród osób piastujących nieco wyższe stanowiska, czyli od kierownika zmiany w górę. Niektórzy tak się wczuwali w rolę, że zmieniali się nie poznania, a w ich oczach trudno było jeszcze dostrzec człowieczeństwo.
Jedna z dziewczyn była świetną kumpelą, dopóki nie awansowała na kierownika zmiany. Zmieniła się wtedy w potwora, w związku z czym zasłużyła sobie u nas na wiele mówiącą ksywkę „Himmler”. Zmiana zamykająca z Himmlerem była strasznym przeżyciem. Himmler potrafiła przyczepić się do wszystkiego. Nigdy nie zapomnę, gdy pewnego wieczora, przy wciąż jeszcze pełnej restauracji, zakrzyknęła przez całą salę: „Piotrek, niedokładnie starłeś kropki wokół pisuarów!”. Dziewczyna tak się wczuła w rolę małego dyktatorka, że po pół roku się wypaliła i złożyła wypowiedzenie. I trudno nawet mieć o to do niej pretensje. Po prostu dała się ponieść atmosferze, która stłumiła w niej poprzednie, sympatyczne Ja, za to stworzyła skrajnie nieprzyjaznego altera.
Rozdzielenie jest więc dziełem science fiction jedynie do pewnego stopnia. W dużej mierze jest doskonałym serialem obyczajowym, obrazującym katorgę naszej codziennej roboty i korporacyjne absurdy, w których przychodzi nam przez osiem godzin funkcjonować. Większość wykonywanych przez nas prac wymaga stworzenia na ich użytek altera i oddzielenia go od naszej tożsamości. Bez tego trudno byłoby nam zachować zdrowie psychiczne. Gdyby korporacja Lumon faktycznie pojawiła się w naszym świecie i zaoferowała swoją przełomową innowację, zapewne niejeden i niejedna chętnie by z niej skorzystali. I trudno się im dziwić. Wszak przebłyski przykrych lub czasem koszmarnych wspomnień z roboty potrafią zepsuć nawet najlepszy dzień wolny od pracy.