Gospodarka

Praca po godzinach. Długo jedziesz? Łatwiej się zajedziesz

Męczennicy chwalący się zapieprzaniem po 16 godzin na dobę przypominają człowieka, który po udanej walce z nowotworem robi ogólnokrajową kampanię pod tytułem: „Rak jest spoko – polecam”.

Przez Polskę przeszła kolejna martyrologiczna fala. Tym razem męczennicy 40+ ujawniali swoje doświadczenia związane z katorżniczą pracą po kilkanaście godzin na dobę. Jak to z martyrologią bywa, męczeństwo polskiego pokolenia X stało się powodem do dumy. Obnoszenie się z ranami odniesionymi na rynku pracy w latach 90. i na początku naszego wieku przez tutejszych ludzi sukcesu (zwykle zresztą umiarkowanego) stało się niemal rodzajem ekshibicjonizmu. Pokaż mi swoje rany, a powiem ci, jak daleko zaszedłeś – zdają się mówić piewcy harówki po świt, według których skłonność do katorgi jest cnotą.

Z kolei powodzenie zawodowe ma być prostym odbiciem długości i intensywności wykonywanej pracy, a więc roszczeniowe leniwce i nieroby, niezadowolone ze swego statusu, powinny mieć pretensje wyłącznie do siebie. A tak naprawdę do swej wątłej siły woli, która nie pozwoliła im na dostatecznie ciężką, lecz przynoszącą owoce (czytaj: pieniądze) orkę.

Ci wszyscy wannabe męczennicy nie dostrzegają w ogóle, że robią z patologii ideał, a ze stanu chorobowego normę. Przypominają człowieka, który po udanej walce z nowotworem robi ogólnokrajową kampanię pod tytułem: „Rak jest spoko – polecam”.

Powiedzcie Matczakowi, że czas to skarb cenniejszy niż pieniądze

Przekleństwo biednych

A wydawałoby się, że ogólna zasada: sama długość pracy nie odpowiada za jej owoce – powinna być chyba dobrze znana. Wystarczy zerknąć w dane na temat relacji produktywności z liczbą godzin świadczonej pracy.

Według danych Our World in Data liczba godzin pracy przypadająca na pracownika jest negatywnie (!) skorelowana z produktywnością na godzinę. Inaczej mówiąc, długo pracuje się w tych krajach, w których praca przynosi najmniejsze owoce – oczywiście przeliczane na pieniądze, bo w późnym kapitalizmie wszystko się przelicza na pieniądze. W państwach, w których na jedną osobę zatrudnioną przypada więcej niż 2 tysiące godzin pracy rocznie, produktywność na godzinę jest niższa niż 20 dolarów. W państwach zaś, w których produktywność jest wyższa niż 60 dolarów na godzinę, pracuje się mniej niż 1600 godzin rocznie. Oczywiście zdarzają się wyjątki, ale generalna zasada jest właśnie taka – w gospodarkach o najwyższej produktywności pracuje się najkrócej.

Wynika to z oczywistego faktu, że liczone w pieniądzach owoce naszego trudu nie pochodzą z mitycznej pracowitości, której rola jest zdecydowanie przereklamowana, lecz z rynkowej wyceny wykonywanej pracy, zajmowanej pozycji człowieka w strukturze gospodarki, a także przede wszystkim zamożności kraju, w którym się żyje. Samo urodzenie się w bogatym kraju daje potężny bonus do przyszłych zarobków. Jeśli w wyniku różnych okoliczności – bo życie generalnie jest nieustannym ciągiem zbiegów okoliczności – zaczniemy parać się świetnie wynagradzanym zawodem, to po prostu będziemy doskonale zarabiać, nawet gdyby nam nieszczególnie na tym zależało.

Zawężając rozważania do pojedynczego kraju lub konkretnego zawodu, dojdziemy do jeszcze bardziej „rewolucyjnego” wniosku. Długa praca się zwyczajnie… nie opłaca. Per saldo przynosi głównie straty, przede wszystkim zdrowotne, a jej owoce są zwykle bardzo mizerne. Ludzie chwalący się dawną harówką, zwyczajnie racjonalizują swoje życiowe straty – próbują sobie jakoś wytłumaczyć, dlaczego się zgodzili na bycie przedmiotem wyzysku, więc robią z tego dowód własnej wartości. W rzeczywistości nic im ona nie dała – bo nie mogła. Intensywna i długa praca jest zwyczajnie szkodliwa i nieefektywna.

Sztuka dla sztuki

Przede wszystkim dlatego, że nie w każdej godzinie pracy wykonujemy zadania tak samo dobrze. Im dalej w las, tym gorzej. Według analizy Johna Pencavela z Uniwersytetu Stanforda po przekroczeniu 50 godzin tygodniowo, produktywność zaczyna drastycznie spadać, a powyżej 55 godzin tygodniowo jest już bliska zera, więc jej wykonywanie właściwie mija się z celem. Zatrudnieni pracujący po 70 godzin tygodniowo wykonują tyle samo zadań co pracujący 55 godzin – tak więc praca powyżej 11 godzin dziennie (zakładając pięciodniowy tydzień pracy) zupełnie niczego już nie wnosi do gospodarczej wartości dodanej. Jest czystą sztuką dla sztuki. I to bardzo groźną, gdyż pracujący 12 godzin dziennie mają o jedną trzecią wyższe ryzyko odniesienia poważnego uszczerbku na zdrowiu. Zwolennicy długiej pracy zwyczajnie promują truciznę.

Piętnastogodzinny tydzień pracy? Czemu nie!

czytaj także

Na potwierdzenie tej tezy uczona Margot Shields przebadała prawie 4 tysiące Kanadyjczyków i Kanadyjek w wieku 25–54 lata, którzy pracowali więcej niż 35 godzin tygodniowo. Odkryła między innymi, że zwiększanie liczby przepracowywanych godzin ponad normę bezpośrednio przekłada się na podejmowanie szkodliwych dla zdrowia zachowań oraz ryzyko chorób. Wśród mężczyzn wydłużenie czasu pracy ze standardowego (35–40 godzin) do długiego (tj. 41 godzin lub więcej) wiązało się z dwukrotnie wyższym ryzykiem nadwagi. Kobiety, dla odmiany, zamiast jeść, zaczynały pić – Kanadyjki wydłużające swoją pracę ponad normę niemal dwukrotnie częściej zwiększały spożycie alkoholu. Aż trzykrotnie częściej zaczynały też palić więcej papierosów – mężczyźni dwukrotnie częściej. Wydłużanie czasu pracy jest obciążeniem dla psychiki, więc szuka się ukojenia w używkach lub jedzeniu. Długie godziny pracy to brama raczej do alkoholizmu niż do sukcesu.

Dłużej pracujesz, bliżej zajedziesz

Ta skłonność do ryzykownych lub niezdrowych zachowań nie bierze się z niczego. Długa praca jest stresująca, człowiek nie ma kiedy odpocząć i zająć się czym innym, więc środowisko pracy kolonizuje całe jego życie. Ewentualne porażki w pracy zaczyna traktować osobiście, gdyż to praca go niemal w całości określa, a przynajmniej tak mu się zaczyna wydawać. Sięga więc po używki, żeby zabić w sobie np. lęki i kompleksy wobec kolegów i koleżanek osiągających większe sukcesy. Długa praca zaburza perspektywę – definiuje nas już nie to, czy jesteśmy uczciwi i przyjaźni wobec bliźnich, ale to, jakie mamy wyniki w pracy. A te mogą być różne – wielu pracownikom zwyczajnie nie wychodzi. Wpadają więc w depresję lub zaburzenia lękowe.

Według naukowców z Cambridge, którzy przebadali 3 tysiące pracowników w wieku 44–66 lat, praca przez 55 lub więcej godzin w tygodniu zwiększa ryzyko lęków o 74 proc. w porównaniu do osób pracujących standardowo (35–40 godzin). Analogiczne ryzyko depresji rosło o 66 proc. Drastycznie wyższe ryzyko występowało zaś u kobiet – długie godziny pracy zwiększały prawdopodobieństwo depresji u pracownic o 167 proc., a lęków aż o 188 proc.

Krócej znaczy lepiej. Jak Islandia skraca czas pracy

Długa praca jest wątpliwa nawet z czysto zawodowego punktu widzenia. Argyro Avgoustaki i Hans Frankfort stawiają wręcz tezę, że dłuższe godziny pracy hamują rozwój kariery. Tych dwoje naukowców przeanalizowało dane z dwóch tur badania European Working Conditions Survey (2010 i 2015), obejmujących łącznie 52 tysiące pracowników. Okazało się, że pracujący powyżej 48 godzin tygodniowo zgłaszali nie tylko wyższy poziom stresu i zmęczenia, ale też mniej dowodów uznania ze strony pracodawców, przede wszystkim finansowych, a także mniejsze możliwości rozwoju. Żeby zniwelować różnice między zawodami, Avgoustaki i Frankfort zbadali sytuację w obrębie poszczególnych grup zawodowych. Okazało się, że nawet w ramach poszczególnych zawodów dłuższa praca się zwyczajnie nie opłaca – negatywne konsekwencje przepracowania kumulują się i po pewnym czasie nie tylko przynoszą skutki zdrowotne, ale też odbijają się na wynikach. Pracujących powyżej 48 godzin tygodniowo częściej dotyka tak zwany prezenteizm, czyli zjawisko bezowocnej obecności w pracy. Paradoksalnie częściej też zgłaszają oni problem konieczności zbyt szybkiego wykonywania zadań.

Sprzedawcy trucizny

Wypruwanie sobie żył w pracy nie prowadzi zatem do awansów i wyższych zarobków, lecz skutkuje jedynie wzrostem oczekiwań szefostwa, które następnie zderzają się ze spadkiem efektywności spowodowanej… wypruwaniem sobie żył. Pracujący w nadgodzinach wpada więc w spiralę, która ściąga jego karierę zawodową w dół, zamiast wyciągać ją w górę. Sam podwyższa poziom oczekiwań wobec siebie, które nie przynoszą wcale dowodów uznania i nie otwierają żadnych kolejnych drzwi, lecz powodują stawianie przed nim kolejnych zadań do wykonania. Gdy w załodze trafia się jakiś szczególnie chętny do harówki osobnik, pracodawcy i współpracownicy zaczynają go traktować jak naiwniaka, którego należy wykorzystać – skoro tak bardzo chce, to fantastycznie, dołóżmy mu jeszcze, niech tyra. Prawdziwy problem pojawia się wtedy, gdy taki zakładowy prymus generuje oczekiwania również wobec pozostałych członków załogi – wtedy z powodu jego przesadnych „ambicji” cierpią koleżanki i koledzy z pracy.

Czterodniowy tydzień pracy dałby odetchnąć planecie

Według WHO w 2016 roku zbyt długie godziny pracy doprowadziły do 398 tysięcy zgonów z powodu udaru i 347 tysięcy zgonów z powodu choroby niedokrwiennej serca. Od 2000 roku liczba śmiertelnych udarów z powodu nadgodzin wzrosła o 42 proc., a zgonów z powodu choroby serca o 19 proc. Najczęściej dotyka to pracowników z Azji Południowo-Wschodniej, w której właśnie pracuje się najdłużej. Praca w godzinach nadliczbowych jest więc śmiertelnie groźna. Oczywiście większość pracujących w nadgodzinach z tego powodu nie umrze – tak samo jak większość palaczy nie dostanie raka płuc. A jednak nikomu już nie przychodzi do głowy oficjalnie promować palenia, bo każdy wie, że papierosy drastycznie zwiększają ryzyko raka płuc i chorób serca. Promotorów długiej pracy powinniśmy więc traktować tak samo jak lobbystów koncernów tytoniowych. Dla własnych korzyści lub co najmniej poklasku próbują sprzedać nam truciznę. Za takie mądrości serdecznie dziękujemy.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij