Film

Ted Lasso kradnie serca w Kryształowym Pałacu

Ted stał się wyjątkowy, bo zakwestionował całą kulturę wyników: skuteczność, realizację i cele, wygraną, sukces i awans.

Wyobraźcie sobie, że jesteście kibicami piłkarskiego klubu w najwyższej lidze Anglii, kolebce futbolu. I że wasz klub dostaje nie tylko nową właścicielkę, ale także nowego trenera. Amerykanina, który nie dość, że nigdy nie trenował tzw. soccera, to nawet nie zna reguł samej gry. Nie wie, co to spalony i że mecz dzieli się na połówki, a nie na kwarty.

No więc z taką sytuacją mają do czynienia fani Richmond FC – fikcyjnego klubu w bijącym popularność serialu Ted Lasso.

Jest doprawdy rzeczą dość zastanawiającą, dlaczego tak rzadko kręci się seriale sportowe. Owszem, kręci się filmy (patrz Oscar dla Willa Smitha), ale seriali praktycznie nie ma. A przecież trudno o lepszy mikrokosmos niż klub sportowy: z całym jego przekrojem społecznym, klasowym, kulturowym, z całym jego wszechświatem krzyżujących się interesów lokalnej społeczności, dramatów młodych i starszych sportowców, lokalnych polityków, wścibskich dziennikarzy, chciwych agentów, wielkich i małych pieniędzy.

Twórcy Teda Lasso po taki mikrokosmos właśnie sięgnęli, tworząc zupełnie nową jakość opowiadania o sporcie. Już sama dekonstrukcja maczyzmu czy ironiczne spojrzenie na angielską kulturę piłkarską dawałoby Tedowi kilka dobrych gwiazdek. Ale twórcy poszli o wiele dalej niż w zwykły konflikt kulturowy i serie gagów o Amerykaninie nierozumiejącym prawdziwego futbolu – tego z okrągłą piłką zamiast dziwnego jaja.

To, co sprawia, że Ted stał się wyjątkowy, to zakwestionowanie całej kultury wyników. Skuteczność, realizacja celów, wygrana, sukces, awans – pod tymi wszystkimi nazwami kryje się jedno – paradygmat osiągania określonego celu. Nie przypadkiem przecież anglojęzyczne „goal” oznacza zarówno strzelnie gola/bramki, jak i cel do osiągnięcia. Tymczasem serialowy trener Ted wszystko to zakwestionował i wywrócił do góry nogami.

Nie jestem tu po to, aby drużyna wygrywała – brzmi motto Teda, czym wzbudza szok wśród sportowych dziennikarzy i kibiców, ale już nie właścicielki Rebekki, która zatrudniła go w ramach sabotażu ukochanego klubu byłego męża. I Ted rzeczywiście nie zważa na wyniki. Zważa natomiast na to, jak piłkarze żyją, jak pracują, co mówią, myślą i przede wszystkim, co czują. Praca nie ma być podporządkowana generowaniu wyników, w tym przypadku sportowych. Wyniki mają być jedynie ubocznym efektem pracy jako pewnego sposobu na życie i poprawę jego jakości.

Nieważne więc, czy strzelisz gola, czy wygrasz. Bo, jakkolwiek to dziwnie nie zabrzmi, nie po to idziesz grać w piłkę. Bo przecież, gdyby się temu przyjrzeć bliżej, to ogromna większość klubów piłkarskich tak naprawdę o wiele nagród nie walczy. Tylko absolutna czołówka bije się o tytuły, a tylko absolutnie najsłabsi biją się, aby nie spaść z ligi. Cała reszta, kluby bardziej lub mniej znane tkwią w przeciętności.

Zupełnie tak jak my wszyscy w naszych codziennych zajęciach. Jest garstka tych z topu i całkiem sporo tych, którym nie idzie. A w środku jest cała masa przeciętniaków. Ted Lasso, na przykładzie skrajnym, bo przykładzie sportu z definicji zaprogramowanego na sukces, pokazuje, że można inaczej. I nawet jeśli spadniesz z ligi, to w jakimś sensie będzie to tylko wynik uboczny tego, że w ogóle jesteś piłkarzem.

Coaching, z jakim mamy więc do czynienia, bynajmniej nie jest coachingiem piłkarskim. Nie jest też coachingiem mentalnym, gdzie coach ma dotrzeć do głowy zawodnika, by ten się przełamał i zaczął wreszcie wygrywać. Nie jest też tym typowym, znanym w Polsce coachingiem, gdzie kolejny guru z YouTube’a przekonuje nas, jak osiągać cele przy maksymalnej motywacji. Jest raczej coachingiem terapeutycznym. Dla serialowych piłkarzy, ale przede wszystkim dla widzów.

Kołcz. Handlarz gównem na patyku

Być może sukces serialu opiera się na tym, że zamiast konfliktu klasowego twórcy postawili nawet nie tyle na solidaryzm klasowy, ile wręcz na bezklasową utopię. Milionerka Rebecca okazuje się wrażliwą, skrzywdzoną żoną, która z czasem na równi zaczyna traktować wszystkich pracowników. Pieniądze właściwie nie stanowią problemu, mają je tu wszyscy. Awans z kitmana piorącego przepocone koszulki na trenera jest na wyciągnięcie ręki.

To dosyć zabawne, bo Richmond FC wzorowane jest na angielskim klubie Crystal Palace, którego nazwa pochodzi od słynnego Pałacu Kryształowego w Londynie zbudowanego w połowie XIX wieku. Tego samego, który przeraził Dostojewskiego, ale też do tego stopnia zachwycił Czernyszewskiego, że został cichym bohaterem jego utopijnego Co robić? – bodajże najważniejszej powieści nie tylko rosyjskiej lewicy. To właśnie z Co robić, a więc i z Crystal Palace Stefan Żeromski miał wziąć swoje słynne „szklane domy”.

Taki szklany dom mamy więc trochę w Tedzie Lasso – wszyscy jego mieszkańcy przełamują kolejne uprzedzenia rasowe, klasowe czy narodowe (biały redneck Lasso), a widzowie nie tylko się uśmiechają, ale zmusza się ich wręcz do mimowolnego płaczu. Operują bowiem twórcy patosem, ale i ciepłem, mimo wszystko trudno dziś spotykanym w serialowym kinie. Bo wbrew pozorom to trudne. O wiele łatwiejsze jest operowanie grozą, strachem, a przede wszystkim epatowanie złem, mordem czy gwałtem. Balansować na linii patosu, tak żeby się nie ześlizgnąć w banał, a jednocześnie powiedzieć coś ważnego, jest niezwykle trudno.

Nie znaczy to, że serial nie ma wad. O ile świetnie napisane i grane są postacie kobiece w pierwszym sezonie, o tyle w drugim cały show kradnie Roy Kent wzorowany ponoć na Royu Keanie z Manchesteru United. Psychologiczna pomoc w przypadku poszczególnych piłkarzy i jej gwałtowny sukces (znowu ten „sukces”) może sprawiać wrażenie, że wychodzenie z depresji jest łatwe. Wreszcie rozmiękczanie antagonizmów kolejnych postaci sprawia, że pod koniec drugiego sezonu tempo siada i brakuje tego czegoś, co napędza akcję.

Mimo to ogląda się znakomicie. Jeśli miałbym porównywać seriale do napojów, to Ted Lasso jest jak ciepłe (migdałowe) mleko z miodem. Z początku może wydawać się przesłodzone, ale jeśli po ciężkim dniu usiądziesz i zechcesz pod kocem trochę ciepełka, to przecież nie ma nic lepszego, prawda?

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Galopujący Major
Galopujący Major
Komentator Krytyki Politycznej
Bloger, komentator życia politycznego, współpracownik Krytyki Politycznej. Autor książki „Pancerna brzoza. Słownik prawicowej polszczyzny”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
Zamknij