Dlaczego Unia Europejska miałaby ratować demokrację i prawa człowieka w Polsce i na Węgrzech, skoro nie czyni tego we Francji i Hiszpanii? Dlaczego tylko „młodym demokracjom” obrywa się od Brukseli za niedostatki praworządności? Dlatego, że prawa człowieka to zasłona dymna, a Unię powołano do obrony zupełnie innych wartości.
Groźny liberalny wirus krąży po Polsce. Objawy infekcji to nieumiarkowane nadzieje pokładane w Unii Europejskiej jako zbawczej sile, która z zewnątrz (albo z góry, w zależności od sposobu konceptualizacji) zainterweniuje, by uratować w Polsce demokrację i praworządność przed ich rozbiórką, a kobiety i mniejszości przed uciemiężeniem przez rządy Prawa i Sprawiedliwości. W fałszywej wierze, że Unia powstała i istnieje właśnie po to – żeby bronić „wartości europejskich”. W fantazji, że bierne wyczekiwanie takiej interwencji lub aktywne o nią wnoszenie kanałami unijnych instytucji albo przez wezwania celebrytów są najlepszą strategią polityczną w warunkach obecnego kryzysu. Nowym impulsem do nasilania się tych symptomów jest niebywała eskalacja nagonki partii rządzącej i jej aparatów ideologicznych na społeczność LGBT+, trwająca od czasu prezydenckiej kampanii wyborczej.
Od liberałów po prounijną lewicę mało kto wydaje się choćby rozważać jakiekolwiek pytania o możliwe niepożądane skutki takich interpelacji i takich interwencji. O możliwe rykoszety; o to, czy aby na pewno osłabi to władzę PiS, czy ją raczej wzmocni; wreszcie o to, czy instytucje unijne i inni członkowie UE w warunkach postępującego kryzysu tej organizacji, nawet jeśli podejmą jakieś działania, to będą się kierować wyłącznie szlachetnymi pobudkami.
czytaj także
Jest to myślenie magiczne. Kierowane wiarą w czysto idealistyczne, aksjologiczne, motywowane jedynie „europejskimi wartościami” pochodzenie Unii Europejskiej. A przecież UE nie powstała po to, by bronić liberalnej demokracji, państwa prawa i praw człowieka. Jak na różne sposoby opisywali to lewicowi intelektualiści od Richarda Seymoura, przez Costasa Lapavitsasa, po Janisa Warufakisa, UE to neoliberalna instytucja ponadnarodowa, na której forum poszczególne burżuazje narodowe ustalają (czasem za pomocą bezwzględnej ekonomicznej przemocy ze strony najsilniejszych państw członkowskich) wspólne, ujednolicone ramy dla neoliberalnego reżimu akumulacji kapitału w przestrzeni wspólnego europejskiego rynku, by następnie przedstawiać te ustalenia swoim społeczeństwom jako bezosobowe wyroki „ducha dziejów”, od których nie ma za bardzo odwołania, więc nie ma też po co specjalnie o nich dyskutować.
Tak się tylko historycznym zbiegiem okoliczności złożyło, że Unię Europejską, a wcześniej poprzedzającą ją Europejską Wspólnotę Gospodarczą, zakładały państwa, które w momencie budowania tych instytucji były z grubsza liberalnymi demokracjami, tzw. państwami prawa, i przynajmniej deklarowały jakiś stopień przywiązania do praw człowieka. Choć różnie z tym ostatnim bywało w praktyce, zwłaszcza w ich zamorskich koloniach i w stosunku do przybyszy z owych kolonii. Takich reguł – liberalno-demokratycznych, praworządnych – państwa te zaczęły więc od siebie nawzajem, a następnie od aspirujących nowych członków oczekiwać, by stworzyć wspólną przestrzeń ekonomicznej ekspansji, wewnątrz której wszyscy (choć głównie, nie oszukujmy się, tzw. przedsiębiorcy) rozumieją, czego się mogą – w sensie reguł gry – spodziewać.
czytaj także
Gdyby obrona demokracji była celem UE, same jej instytucje byłyby demokratyczne. Tymczasem jedyna unijna instytucja, która podlega jakiejkolwiek demokratycznej procedurze, Parlament Europejski, może tylko zatwierdzać lub odrzucać propozycje przepisów napływające tam skądinąd, pozbawiona innych realnych mocy. To samo z praworządnością. Kiedy Warufakis na spotkaniach „eurogrupy” poprosił o wgląd do aktów prawnych określających jej procedury i kompetencje, dowiedział się, że nic takiego nie istnieje – że w sensie formalno-prawnym nie istnieje w zasadzie sama „eurogrupa”. A jednak to ona zadecydowała o losach jego kraju i skazała go na dług, z którego Grecja nie ma prawa wyjść do końca świata.
„Europejskie wartości” (cudzysłów, bo samo to pojęcie wymaga jednak podejścia znacznie bardziej krytycznego niż powszechnie w Polsce praktykowane bałwochwalstwo) nie były więc dla UE celem, a jedynie środkiem. Celem była szeroka przestrzeń dla neoliberalnego reżimu akumulacji kapitału, która wynagrodziłaby straty poniesione przez państwa założycielskie w ich emancypujących się zamorskich koloniach. Ten cel został w zasadzie osiągnięty – w każdym razie osiągnął swoje „naturalne” granice, rozbijając się tu o Morze Śródziemne, tam o Bosfor, a jeszcze gdzie indziej o Ukrainę.
U celu można już porzucić środki? Też, ale nie tylko to.
Jak każdy projekt liberalny, neoliberalna Unia Europejska przechodziła swoją fazę podniecenia humanistycznym dyskursem o wartościach – tak długo, jak długo jej granice się przesuwały, a salda rosły, przynajmniej tym, którzy mieli coś do gadania. Jednak w realnym kapitalizmie salda nigdy nie rosną w nieskończoność, a już na pewno nie wszystkim: w końcu przychodzi katastrofa albo cała ich kaskada. Wówczas całe to humanistyczne podniecenie znika bez śladu. Jak powiada włoski socjolog Maurizio Lazzarato (w La fabrique de l’homme endetté; z braku oficjalnego przekładu pozwalam sobie na własny):
„Wolność w liberalizmie jest zawsze przede wszystkim wolnością własności prywatnej i wolnością właścicieli. Kiedy te «prawa człowieka» są zagrożone – przez kryzys, rewoltę czy inne fenomeny – potrzeba innych niż liberalne reżimów rządomyślności, by zapewnić im trwanie. […] Parabola, którą liberalizm podąża, dociera zawsze do tych samych rezultatów: kryzys, restrykcje demokracji i wolności «liberalnych» oraz ustanowienie reżimów mniej lub bardziej autorytarnych, w zależności od stopnia intensywności walki klas koniecznej, by utrzymać «przywileje» własności prywatnej”.
czytaj także
Kryzys finansowy 2008 roku wstrząsnął światowym kapitalizmem. Nie tylko marksiści, ale i ten rzadki gatunek myślących liberałów (jak Adam Tooze), mówią, że był nawet głębszy niż ten z 1929, a jedyne, co pozwoliło nam nie odczuć pełni jego skali (albo raczej odsunąć w czasie jego konsekwencje), to „drukowanie” przez administrację Obamy miliardów dolarów, którymi tymczasowo cerowano dziury w systemie. Wtedy to w Europie opadły maski, Grecję złożono niemieckim i francuskim bankom w ofierze i wszyscy wypluli wyciśnięte już ze wszystkich soków „wartości europejskie”.
Choć neoliberalizm utracił legitymację w oczach europejskich społeczeństw, neoliberałowie nie utracili nic ze swojej władzy. Zrozumieli jednak, że utracili rząd dusz, i dlatego muszą zacząć dokręcać śrubę, uczepić się władzy siłą. Hiszpańskie pałowanie katalońskiego referendum; francuskie strzelanie do protestujących na ulicach największych miast (tysiące rannych, dziesiątki odstrzelonych oczu i kończyn); brytyjski pokazowy proces Juliana Assange’a. Emerytowany król Hiszpanii Juan Carlos uciekł właśnie z kraju przed wymiarem sprawiedliwości, który próbował pociągnąć go do odpowiedzialności za korupcję i malwersacje o wartości wyrażanej w dziewięciocyfrowych kwotach dolarów. Wiadomo już, że w ucieczce pomógł mu hiszpański aparat bezpieczeństwa. W tym samym czasie katalońscy politycy, za zbrodnię próby przeprowadzenia demokratycznego głosowania, siedzą w więzieniu bez wyroków ani innych podstaw prawnych już ponad tysiąc dni. Nic z tych rzeczy nie wywołuje w Brukseli nawet większej czkawki.
Dlaczego Bruksela miałaby więc ratować demokrację i państwo prawa akurat w Polsce?
czytaj także
Ale znaczna część opozycji trzyma się wciąż, naiwnie a niestrudzenie, marzenia, że ta sama UE, z niezbadanych przyczyn nad Wisłą uratuje nagle liberalne wolności, mniejszości i rządy prawa, a może nawet Piękno i Dobro. Pod koniec lipca, w następstwie poświęconej temu konferencji prasowej, na stronie internetowej parlamentarnej Lewicy pojawiło się jej stanowisko w sprawie „stref wolnych od LGBT” opatrzone komentarzami Hanny Gill-Piątek i Krzysztofa Śmiszka. Na poetykę stanowiska i komentarzy składa się cała seria inwokacji do różnych unijnych instytucji, stosowanie gniewu Unii, jakby był ostatecznym dowodem na niesłuszność „stref” (jakby nie mogła nim być ich niezgodność z polskim prawem), a także wyczuwalna nuta ponurej satysfakcji z „kar” finansowych nałożonych na niektóre gminy przez UE („A nie mówiliśmy!”). Jeśli możemy traktować fale emocjonalnych wzmożeń przetaczające się przez media społecznościowe jako barometr nastrojów przynajmniej w naszych bańkach (ja je tak traktuję), to podniecenie petycjami do władz unijnych i posmak rewanżu towarzyszący podawaniu dalej wiadomości o ukaranych przez Europę homofobicznych gminach każą mi mieć wrażenie, że pokusa pójścia na tę łatwiznę rozciąga się szeroko.
Czy liczenie na finansowe reperkusje z Europy jako środek dyscyplinujący krajową politykę i przywracający w niej liberalno-demokratyczną sielankę jest rozsądną strategią, kiedy represje uderzają w jakieś małe mieściny, podczas gdy całkiem możliwa nielegalność wyborów na najwyższy urząd w państwie nie wywołuje w UE większych reakcji? A jednak Europa ma jak dotąd swoje pryncypialne zdanie tylko w kwestii tego, co ogłosiła ta czy inna gmina – prezydent całego kraju może jednak zostać wyłoniony, jak sobie tam chce jego już i tak rządząca partia. Kiedy szykany pod adresem społeczności LGBT+ przeniosły się z poziomu gmin do stolicy, Europa milczy, głos podnieśli jedynie intelektualiści.
A nawet jeśli europejskie reakcje wymierzone w całe polskie państwo jako członka Unii kiedyś nastąpią, to czy aby na pewno ich skutkiem, albo choćby prawdziwą intencją, będzie obrona demokracji, prawa, kobiet i mniejszości w Polsce – czy też tylko wygodny pretekst do posunięć, które skończą się czymś zupełnie innym i wszyscy tego pożałujemy?
czytaj także
W końcu nikt nie odmawia Francji dostępu do unijnych funduszy za odstrzeliwanie dłoni i oczu ludziom protestującym na ulicach jej wielkich miast albo za policyjne morderstwa chłopców arabskiego czy afrykańskiego pochodzenia. Nikt nie grozi zawieszeniem praw członkowskich Hiszpanii za więzienie katalońskich polityków, którzy próbowali zorganizować demokratyczne referendum. Dlaczego odwołujące się do „wartości” reprymendy spotykają, na dobrą sprawę, tylko Polskę i Węgry, niedojrzałych młokosów Europy na jej biednym, zapyziałym wschodzie? Tak, rządzą nami (Polakami i Węgrami) fanatyczne, prawicowe oszołomy, ale wciąż jeszcze nie odstrzeliwują ludziom na ulicach swoich stolic dłoni i oczu, nie trzymają w więzieniu bez procesu, bez odwołania na lata za samą organizację głosowania. Że nie wspomnę o wywoływaniu wojen na Bliskim Wschodzie czy w Afryce Północnej, jak Francja w Libii. Pewnie o takich przygodach i swawoli marzą, ale wciąż są w ogonie tych, którzy im czasem grożą palcem i od których rzekomo mamy się spodziewać ocalenia wolności, praworządności, kobiet i mniejszości.
Liberalna demokracja jest w takim samym kryzysie jak globalny, neoliberalny kapitalizm – są to w końcu dwie twarze tego samego kryzysu. Polska nie jest w tym kryzysie osamotniona – ba, ma on nad Wisłą, wbrew lokalnym przesądom, wciąż raczej łagodny przebieg w porównaniu z tak zwanymi przodującymi demokracjami liberalnymi. W Wielkiej Brytanii najważniejsze głosowanie w tym pokoleniu wygrała mroczna firemka żyjąca – zanim ją rozwiązano – z kradzieży danych z Facebooka; w USA uzbrojona jak siły okupacyjne policja porywa nieoznakowanymi pojazdami ludzi protestujących przeciwko zabijaniu ich przez tę policję za kolor skóry; we Francji – przepraszam, że się powtarzam – policja odstrzeliwuje dłonie i oczy ludziom próbującym korzystać z podstawowego demokratycznego prawa, prawa do publicznego protestu.
czytaj także
Wróćmy więc na chwilę do tego, co mówi cytowany wyżej Lazzarato. Zabrzmi to pesymistycznie, ale bądźmy szczerzy – lepiej już było. W warunkach systemowego kryzysu, i to zaostrzającego się dziś tak szybko po Unii Europejskiej, której nadrzędną troską jest wolność cyrkulacji kapitału i jego akumulacji ponad granicami, trudno się spodziewać czegokolwiek poza jednym z dwóch możliwych scenariuszy:
1) UE szybko pogodzi się z tym, że coraz więcej państw członkowskich ma rządy coraz bardziej autorytarne, i po prostu przejdzie nad tym do porządku dziennego; albo
2) UE sama przekształci się w autorytarne superpaństwo nadzorujące państwa członkowskie i nas wszystkich według lekcji pokazowych udzielonych już przez policję francuską (na „żółtych kamizelkach”) czy hiszpańską (na Katalończykach).
W obu przypadkach niezwykle prawdopodobna jest stopniowa, choć niekoniecznie powolna, rezygnacja z zasady swobody poruszania się po kontynencie, przynajmniej na niektórych granicach, a potem de facto dezintegracja Strefy Schengen i czekające nas wszystkich odkrycie, że niektóre paszporty są równiejsze niż inne. Pierwsze kroki w tym kierunku poczyniono już przecież na długo przed pandemicznymi lockdownami, w rasistowskiej odpowiedzi na „kryzys uchodźczy”.
Twist polega na tym, że jeśli dalej pójdzie tak, jak dotąd idzie, to polscy liberałowie, a nawet część lewicy, radując się z finansowych kar pod adresem paru polskich mieścin, bo dały się uwieść akurat w tej kampanii propagandowej ofensywie polskich filii potężnych, globalnych prawicowych organizacji, dołożą swoje do rozwoju każdego z powyższych scenariuszy.
Nawet przytomni liberałowie (Thomas Piketty) pokazują nam dzisiaj, że odkąd jesteśmy w UE, dokładamy się więcej do ekspansji zachodniego (w pierwszej kolejności niemieckiego) kapitału, niż dostajemy pod postacią europejskich funduszy. Zachodni kapitał wywozi z Polski więcej zysków, niż UE nam przekazuje pod postacią różnych funduszy. Szczególnie lewica powinna więc grać pierwsze skrzypce w nazywaniu rzeczy po imieniu: unijne fundusze to subwencje rozwojowe nie dla Polski, ale dla niemieckiego (czasem francuskiego albo jeszcze innego, ale najczęściej jednak niemieckiego) kapitału, żeby mógł jeszcze sprawniej, jeszcze szybciej wywozić z Polski swoje zmontowane towary – i swoje zyski. Brytyjczycy w Indiach też budowali koleje – po to, żeby stamtąd jeszcze szybciej wywozić zboże, nawet kiedy Hindusi umierali przy torach z głodu. Ludzie, którzy jakoś wyczuwają, że coś jest jednak nie tak, że te wszystkie „sfinansowane przez Europę” autostrady co najwyżej zabierają im dzieci na zmywak na drugi koniec kontynentu, skazani są najczęściej na narrację prawicy, często skrajnej prawicy, która przynajmniej podejmuje temat i proponuje złą, ale jakąś odpowiedź na te intuicje, zamiast powtarzać euroentuzjastyczną mantrę liberałów. Chyba nigdzie w Europie nie można już dzisiaj znaleźć lewicy równie euroentuzjastycznej jak w Polsce.
czytaj także
Żeby było jasne: nie lekceważę problemu. Jako homoseksualny, zamężny mężczyzna, jestem tym osobiście, żywotnie zainteresowany, bo moje własne państwo uznaje mojego męża za obcego mi człowieka, a jeżeli przed tym państwem się do mojego zawartego w Londynie małżeństwa przyznam, mogę się znaleźć w tajemniczym rejestrze prowadzonym przez moje państwo w niewyjaśnionym celu. Również inne nagonki polskiej prawicy dotykają mnie osobiście. Nie mogę mojego męża zabrać w podróż do Polski, bo jest czarnym muzułmaninem i w obecnym klimacie po prostu bałbym się o jego bezpieczeństwo.
Narracja o wschodnioeuropejskiej homofobii, mizoginii i ksenofobii będzie używana bynajmniej nie po to, żeby kogokolwiek bronić. Będzie używana po to, żeby z nas, Wschodnich Europejczyków, uczynić niepełnoprawnych, niedojrzałych, nieokiełznanych „dzikich” kontynentu i z jej pomocą podtrzymać i rozwinąć przepaść pomiędzy różnymi częściami Europy, spośród których to właśnie my będziemy wykonywać najgorszą i najgorzej opłacaną pracę i to my będziemy mieć największe problemy przy przekraczaniu granicy, jak już posypie się Strefa Schengen.
Ken Loach: Jeśli nie rozumiemy walki klas, nie rozumiemy zupełnie nic
czytaj także
Degrengolada liberalnej demokracji będzie się pogłębiać na całym kontynencie, jednak tylko „nowym członkom” na wschodzie będzie się za to obrywało z Brukseli. Od państw, które już w tej degrengoladzie zaszły dalej, ale są w UE zbyt silne i zbyt ważne, bo same ją założyły, więc to one ustalają reguły gry. Demokracja i prawa kobiet czy osób LGBT+ będą tylko wymówką, by utrzymywać nierównowagę władzy ekonomicznej i politycznej na kontynencie, żeby móc zarzucić – nawet na poziomie powierzchownego decorum – jakiekolwiek pozory równości pomiędzy członkami UE jako organizacji czy rytualne frazesy o dążeniu do wyrównywania różnic rozwojowych pomiędzy różnymi częściami Europy. Państwa, które już mają na sumieniu znacznie większe grzechy, także wobec własnych mniejszości (osób pochodzenia arabskiego, systemowo dyskryminowanych, jest we Francji kilka razy więcej niż LGBT+ w Polsce) będą używały tej maskarady, by pozorować nieustającą troskę o demokrację i prawa człowieka, wycierać sobie nimi gęby, zarazem uwagę kierując wyłącznie ku ubogim słabeuszom Unii na jej wschodzie. Żeby odwracać uwagę od demontażu demokracji u siebie i żeby usprawiedliwiać coraz bardziej otwarty wyzysk europejskich peryferii przez najsilniejsze gospodarki UE.
Ten wyzysk będzie musiał się zaostrzać wskutek kombinacji trzech czynników: po pierwsze, dotarcia przez UE do – przynajmniej tymczasowych – granic jej terytorialnej ekspansji; po drugie, postępów rasistowskiego projektu „Twierdzy Europa”, obracającego zewnętrzne granice UE w zasieki przeciwko przybyszom z zewnątrz; i po trzecie, pogłębiającego się (nie, nie wywołanego: pogłębiającego się) wskutek pandemii COVID-19 kryzysu ekonomicznego. Pierwszy i drugi czynnik oznaczają bariery dostępu do nowych zasobów taniej i zdesperowanej siły roboczej, trzeci oznacza ograniczanie dostępu do sfery zysków do coraz węższego kręgu najsilniejszych graczy.
czytaj także
W takiej sytuacji jedynym sposobem dla tych, którzy mają dostęp do owej sfery zysków, by ten dostęp utrzymywać i powiększać, będzie dążenie do znalezienia jakiegoś zastępstwa dla zasobów taniej i zdesperowanej siły roboczej, których napływ odcinają teraz zasieki nierozciągalnej dalej Twierdzy Europa. Szukać go będą wewnątrz Twierdzy Europa, wśród europejskich ubogich krewnych. Zarzucenie pozorów, zarzucenie liberalnego, humanistycznego decorum, zarzucenie inwestycji – w końcu tyle autostrad, ile trzeba, żeby dobrze wywozić poskładane w polskich montowniach elementy, już wybudowano, po co więcej?
Próba generalna, jak błyskawicznie spauperyzować cały kraj, odbyła się w Grecji – ale to malutkie państwo i nawet przygniecione do ziemi nie dostarczy aż tyle taniej siły roboczej, ile potrzebują kapitały Niemiec, Francji, Holandii i innych dominujących gospodarek UE. Grecję zarżnięto jej zadłużeniem (spowodowanym zresztą strukturą „wspólnej” waluty – pułapką, w którą Grecję wciągnięto), ale każdy pretekst będzie jak znalazł. Homofobia stanie się wtedy pałką do bicia – nie po to, żeby praw ludzi takich jak ja bronić, ale jako pretekst, żeby słabszych, peryferyjnych członków UE sprowadzić do parteru.
W takich krajach jak Polska będzie to napędzać spiralę resentymentów, na której żeruje coraz gorsza, coraz bardziej cyniczna prawica. To z kolei dostarczy nowych pretekstów dla pohukiwań ze strony Brukseli, Berlina i Paryża, które to pohukiwania będą jeszcze bardziej podsycać resentymenty. I tak w koło Macieju, aż obudzimy się w piekle. PiS i jeszcze bardziej radykalna prawica na tym nie ucierpią, nie spuszczą po sobie uszu; raczej zapieklą się tak bardzo, że Polskę po prostu z UE wyprowadzą.
Ludzie ślepi na tę dynamikę, trzymający się liberalnych fantazji o idealizowanej Unii Europejskiej, będą tylko oliwić tryby tego procesu, alienując się od społeczeństwa i wpychając coraz więcej Polaków w ramiona prawicy. Prawica bowiem, choć oferuje złe rozwiązania, dostrzega przynajmniej, że problem istnieje; że część ludzi w Polsce odczuwa, choć miewa trudności z nazwaniem tych intuicji, że w Europie są równi i równiejsi. Że jedni zawsze udzielają lekcji, inni stoją przed wiecznym, nigdy do końca niezdanym egzaminem dojrzałości, nawet jeśli jedyną przewagą ich nauczycieli jest, że po prostu mogą więcej, bo mają więcej. A potem i tak uczniakom pozwala się tylko nosić walizki.
czytaj także
Odpowiedzią na homo-, kseno- i inne fobie prawicy nie jest robienie za chórek gdzieś w tle patetycznych liberalnych apostrof adresowanych do neoliberalnych instytucji, a własna, krytyczna krytyka tych instytucji. Krytyka dyskryminacji nie na podstawie tego, „co powie Europa”, ale tego, że gwałci ona uniwersalne wartości i narusza prawa. Lewicową odpowiedzią na prawicowy demontaż liberalnej demokracji nie może być idealizowanie liberalnej demokracji (potencjał takiego demontażu wynika bowiem, dość nieuchronnie, z samej natury liberalnej demokracji, jest w nią wpisany) – powinna nią być własna propozycja zastąpienia liberalnej demokracji lepszą, bardziej radykalną koncepcją demokracji, rozciągającą się na gospodarkę. Kiedyś było na to słowo: socjalizm.
**
Jarosław Pietrzak – kulturoznawca, eseista, autor książki Smutki tropików. Współczesne kino Ameryki Łacińskiej jako kino polityczne.