Świat

Dziś biją się dwa małe narody. Jutro to może być starcie mocarstw

Nienawiść miedzy Armenią i Azerbejdżanem jest tak silna, że kiedy w budapesztańskim hotelu nocowali przypadkiem dwaj oficerowie z tych krajów, to Azer przy pomocy siekiery odrąbał Ormianinowi głowę. Michał Sutowski rozmawia z Adamem Balcerem.

Michał Sutowski: Czy wojna w Górskim Karabachu to tak naprawdę starcie wielkich mocarstw czy po prostu lokalny konflikt zwaśnionych sąsiadów, Armenii i Azerbejdżanu?

Adam Balcer: Na razie to przede wszystkim wojna Azerbejdżanu z Karabachem, który jest ściśle powiązany z Armenią. Wielkie mocarstwa pozostają w tle. Słychać co prawda spekulacje o obecności na froncie najemników syryjskich przysłanych jakoby przez Turcję, ale wciąż nie można mówić o takiej proxy war – wojnie zastępczej, jak np. w Libii, gdzie widać zaangażowanie z jednej strony Turcji, poprzez broń i ludzi wspierającej rząd w Trypolisie, z drugiej zaś Rosji, Zjednoczonych Emiratów Arabskich i Egiptu, pomagających Izbie Reprezentantów z Tobruku.

Skoro tutaj kontekst jest przede wszystkim lokalny, to który z przeciwników zaczął?

Azerbejdżan jest stroną ofensywną. Ormianie są zwolennikami status quo wynikającego z wojny zakończonej w 1994 roku. Od tamtego czasu panował kruchy rozejm, w czasie którego do 27 września tego roku, czyli zaostrzenia walk, zginęło łącznie 3 tysiące ludzi.

Co się dzieje w Górskim Karabachu? [wyjaśniamy]

Czyli to jest konflikt permanentny?

Tak, ale dotychczasowa zimna wojna przeszła w nową fazę, w ciągu dwóch tygodni mamy co najmniej kilkuset zabitych. Przez lata sytuacja była korzystna dla Ormian, którzy ponad ćwierć wieku temu opanowali nie tylko sam Karabach, pod ich kontrolą znalazło się 13 proc. terytorium należącego formalnie do Azerbejdżanu. Właśnie z tego powodu większość incydentów prowokowali Azerowie, którzy chcieli zmiany sytuacji.

Karabach formalnie jest częścią Azerbejdżanu, faktycznie jest pod kontrolą Armenii, ale nie jest jej częścią. Jaki jest jego właściwy status i jakie znaczenie ma dla Ormian?

Relacja Karabachu z resztą Armenii trochę się rozluźniła w ostatnich latach, acz wojna ten proces znów zniwelowała. Aż do rewolucji w 2018 roku krajem rządził tzw. klan karabaski, a więc ludzie urodzeni w tym regionie – prezydent Sarkisjan, a wcześniej Robert Koczarian. Z kolei pierwszy przywódca niepodległej Armenii, Lewon Ter-Petrosjan tworzył pod koniec lat 80. tzw. Komitet „Karabach”, który dążył do włączenia go – wówczas terytorium azerskiej SSR – do przyszłego niepodległego państwa Ormian. Region zamieszkany jest zaledwie przez 150 tysięcy ludzi, to jakieś 5 proc. populacji Armenii, niemniej ich znaczenie w polityce Armenii było nieproporcjonalnie duże.

Adam Balcer analizuje relacje krajów Bliskiego Wschodu z Rosją i ich wpływ na UE

To wynika ze znaczenia strategicznego? Czy to raczej sprawa historii, symboli?

Karabach, nazywany przez Ormian Arcach, to strefa buforowa odsuwająca Armenię od Azerów… W grę wchodzi tu poczucie zagrożenia egzystencjalnego – vide niedawna wypowiedź premiera Paszyniana dla „Le Figaro”, w której mówi, że celem Turcji jest dokonanie drugiego ludobójstwa ich narodu.

Czyli to niejako sprawa życia i śmierci?

Walki między Ormianami i Azerami o ten teren toczyły się w latach 1918–1920, a wcześniej przy okazji rewolucji 1905 roku w Rosji, na azersko-ormiańskim pograniczu dochodziło do wzajemnych pogromów i starć. To region górzysty, który cieszył się pod panowaniem Persji dużą autonomią, a rządziły nim silne ormiańskie klany, silnie „zorientalizowane”, jeśli chodzi o kulturę. Potem ludzie stamtąd byli nadreprezentowani w elitach wojskowych: w Rosji carskiej, w Armenii po I wojnie światowej, w ZSRR i także obecnie.

Wojsko azerskie. Fot. Gülinar Tarverdi/Facebook.com
Cywile po stronie ormiańskiej. Fot. HKP/Facebook.com, @armgov/Twitter

Kultura wojowników, a nie kupców czy rolników?

To o tyle nietypowa tradycja dla Ormian, że oni znacznie częściej niż w przypadku wielu ludów związani byli raczej z handlem czy rzemiosłem. Karabach jest więc dla nich czymś jak Sparta wobec Aten. Dla Ormian, przez stulecia rozproszonych po całym Kaukazie, Turcji i Iranie, jest wiele miejsc historycznie ważniejszych. Niemniej był to przez dziesiątki lat teren walk azersko-ormiańskich, a to one oprócz ludobójstwa definiują dzisiaj tożsamość ormiańską.

I to właśnie spór o Karabach określa najbardziej relacje Azerów i Ormian?

Zwłaszcza po ostatnim dużym konflikcie z lat 1992–1994, bo dla Azerów to była klęska, a dla Ormian sukces militarny, co ufundowało mity założycielskie najnowszej niepodległości obydwu tych państw.

Zdaję sobie sprawę, że ustalenie „racji” w takich konfliktach jest w zasadzie niewykonalne, niemniej przypomnijmy: de iure terytorium należy do Azerów, ale zamieszkują je głównie Ormianie?

Zależy, czy mówimy o dawnej republice autonomicznej, która ma powierzchnię 4400 kilometrów kwadratowych, czyli około 5 proc. terytorium Azerbejdżanu, czy o wszystkich terenach opanowanych, których jest ponad 2,5 raza więcej. Górski Karabach faktycznie był enklawą ormiańską – stanowili tam aż 75 proc. ludności, za to na pozostałych terenach opanowanych do 1994 roku to Azerowie byli olbrzymią większością.

Byli? Już nie są?

Zostali wypędzeni. Fakt, że obydwa kraje mają masowe doświadczenie uchodźstwa, bardzo wzmaga napięcie. W tamtym konflikcie domy musiało opuścić niemal 900 tysięcy Azerów z 10 milionów ludności kraju, Ormian uciekło jakieś 360 tysięcy – wielu z nich mieszkało dawniej w Baku, dziś ich tam praktycznie nie ma…

Nijakowski: Ludobójstwo nasze powszednie

Teraz też mamy uchodźców?

Według organizacji pozarządowych z Karabachu musiało uciec przed nalotami nawet 70 tysięcy osób, to doświadczenie uchodźcze się zatem powtarza. Musimy pamiętać, że nie chodzi tylko o pamięć relatywnie współczesną, ostatnich pokoleń – mówiliśmy już, że to region konfliktów i czystek etnicznych co najmniej w ostatnich kilkunastu dekadach, choć oczywiście z przerwami. Bardzo ważne u Ormian jest poczucie, że w zasadzie nie ma różnicy między Azerami i Turkami…

Zniszczenia po stronie ormiańskiej. Fot. HKP/Facebook.com, @armgov/Twitter
Pogrzeb azerskiego żołnierza. Fot. Info Azerbaijan, NNK/Facebook.com

A Turcy to dla nich ludobójcy?

Właśnie, a skoro tak, to z ormiańskiej perspektywy walka toczy się tak naprawdę o przetrwanie. Nie o jakieś kilometry kwadratowe, tylko żeby nie powtórzyło się ludobójstwo z lat 1915–1916. To podobny schemat myślenia jak kiedyś w Izraelu, w sprawach żydowsko-arabskich. I oczywiście coś tam jest na rzeczy, bo Azerowie i Turcy to dwa narody turkijskie. Mówią podobnymi językami z oguzyjskiej podrodziny języków tureckich, Turcja i Azerbejdżan mówią o sobie oficjalnie „jeden naród w dwóch państwach”. Z drugiej jednak strony Azerowie przez wieki mieszkali w Persji i są w większości szyitami, w odróżnieniu od sunnickich Turków.

We wszystkich konfliktach azersko-ormiańskich w XX wieku stroną silniejszą okazywali się demograficznie słabsi Ormianie. I jak popatrzymy na zbrodnie wojenne, to też więcej na sumieniu w bezpośrednim konflikcie mają Ormianie niż Azerowie, na czele z największą masakrą w Xocalı, gdzie w 1992 roku zabito ponad 600 osób.

Można powiedzieć, że każdy kraj w takiej sytuacji dążyłby do odzyskania terytorium. Siłą napędową jest tu resentyment, poczucie klęski i chęć odwetu. Tak silne, że kiedy w budapesztańskim hotelu nocowali przypadkiem dwaj oficerowie z tych krajów, to Azer siekierą odrąbał Ormianinowi głowę. Kiedy po krótkiej odsiadce na Węgrzech doszło do ekstradycji i zabójca wrócił do Baku – otrzymał order.

A czy w roku 1992 Armenia wygrała tę wojnę dzięki pomocy Rosji?

Nie do końca. Owszem, w Rosji jest tradycyjna sympatia dla Ormian, a ówczesne władze okazywały im większe wsparcie na przykład poprzez transfery broni, ale dużo bardziej decydujące okazało się to, że Armenia szybciej i sprawniej niż Azerbejdżan przekształciła się z republiki radzieckiej w niepodległe państwo. Ogromne znaczenie miało też wsparcie od rozsianej po świecie diaspory, która jest bardzo ważnym dziedzictwem ormiańskiej historii.

Imperialne rozgrywki i nacjonalistyczne obsesje

Przysyłają pieniądze?

Dużo więcej – budują wizerunek kraju, wywierają presję na rządy innych państw. A Ormianie są praktycznie wszędzie: w rozwoju nowoczesnego nacjonalizmu Ormian ważną rolę odegrały Indie, gdzie była duża diaspora, są uznawani za protoglobalistów, którzy w XVIII wieku tworzyli sieci handlowe od Meksyku przez Kamieniec Podolski aż po Filipiny. A potem, po masowej emigracji spowodowanej ludobójstwem, w LA mamy Kardashianki, a pół-Ormianinem jest minister spraw zagranicznych Rosji Siergiej Ławrow. Wpływowa jest też diaspora we Francji, która bardzo się zaangażowała w pomoc w czasie trzęsienia ziemi w 1988 roku, twarzą tej akcji był Charles Aznavour.

Czyli Ormianie mają dobrą politykę wizerunkową i w związku z tym przychylność wspólnoty międzynarodowej?

Tak, ale nie tylko. Druga rzecz to nadreprezentacja w kadrze oficerskiej Armii Czerwonej, o której mówiłem, dzięki czemu szybko powstały ormiańskie siły zbrojne i przejęły inicjatywę na samym początku wojny. No i wreszcie, w pierwszej połowie lat 90. Armenia była dużo bardziej stabilna wewnętrznie niż Azerbejdżan, targany napięciami i sporami wokół źródeł klęski na froncie. Armenia z tego skorzystała.

Oczywiście, od tamtego czasu Azerbejdżan wyraźnie się wzmocnił, ale jak to w grach strategicznych – teren odgrywa dużą rolę. Ten konkretny teren sprzyja obronie, a to właśnie Ormianie dzisiaj się bronią.

Rosja jest w sojuszu z Armenią, ale utrzymuje też relacje z Azerbejdżanem. A jak traktuje Karabach? To jest takie parapaństwo jak Naddniestrze czy Abchazja, które pozwala Rosji kontrolować lokalne konflikty i występować w roli arbitra?

Rosja mówi, że Armenia jest jej „strategicznym sojusznikiem”, a Azerbejdżan „strategicznym partnerem”, i to robi różnicę. Armenia jest bowiem członkiem Eurazjatyckiej Unii Gospodarczej i układu o bezpieczeństwie zbiorowym, który ma być rosyjską odpowiedzią na NATO. Do tego dochodzi dwustronna umowa o sojuszu wojskowym i stacjonujące w bazie w Giumri wojska rosyjskie. Tymczasem Azerbejdżanu nie ma w żadnej z tych organizacji, nie ma też na jego terytorium wojsk rosyjskich.

Co w związku z tym? Czy Rosja musi pomóc Armenii, czy zachowa neutralność?

Ma związane ręce zobowiązaniami, które głoszą, że idzie na pomoc wszystkim, którzy są wobec niej lojalni, nie to co np. Amerykanie na Bliskim Wschodzie. Tyle że dzisiaj broń, którą bombardowani są Ormianie, jest często rosyjska, bo Rosjanie sprzedają ją Azerom dla pieniędzy, ale też, żeby zachować elementarną równowagę, na zasadzie divide et impera. W Karabachu nie ma też rozjemczych ani żadnych innych wojsk rosyjskich, tak jak w Naddniestrzu, w Donbasie czy w Osetii. Z perspektywy Rosji scenariusz optymalny jest taki, żeby Azerbejdżan opanował fragmenty terytorium wystarczające do pokazania swemu społeczeństwu, że rząd odniósł sukces. Natomiast bez całkowitej klęski Armenii.

Preobrażenski: Nie zazdroszczę sąsiadom Rosji

czytaj także

I mógł wyjść z twarzą bez totalnej eskalacji konfliktu?

Chodzi o to, by prezydent Alijew mógł powiedzieć w Baku, że odbił część zagrabionych ziem – presja wewnętrzna jest na to silna, w lipcu były nawet zamieszki, w których domagano się od władz rozpoczęcia działań zbrojnych, próbowano się wedrzeć do parlamentu. Czasy COVID-u, kryzys gospodarczy związany ze spadkiem cen ropy i różne historie korupcyjne sprawiają, że Karabach jest bardzo użyteczny, bo wojowniczy nacjonalizm to świetny temat zastępczy.

A co by się stało, gdyby Azerowie odbili całość?

To niemal niemożliwe. Rosji na pewno nie zależy na tym, żeby azerska ofensywa odniosła pełen sukces i sięgnęła terytorium samej Armenii, bo wtedy uruchamiają się prawne zobowiązania traktatowe – układ o pomocy zbiorowej ma taki sam artykuł jak traktat waszyngtoński NATO; atak na terytorium jednego z członków układu to atak na wszystkich i zobowiązanie do pomocy. Nawet zresztą totalna klęska Armenii w samym Górskim Karabachu oznaczałaby poważny problem długoterminowy: naruszenie równowagi w regionie na korzyść Azerbejdżanu i kłopot wizerunkowy mocarstwa, które jednak nie porzuciło w potrzebie al-Asada w Syrii czy Chalifę Haftara w Libii.

Azerskie czołgi na froncie. Fot. NNK/Facebook.com
Niewybuch po stronie ormiańskiej. Fot. HKP/Facebook.com

Czyli Rosja, nominalny sojusznik Armenii, życzyłaby sobie zwycięstwa Azerbejdżanu, ale bardzo ograniczonego?

Tak, wtedy mogłaby wywrzeć presję na Armenię, mówiąc, że po co tyle gadacie o ruchu bezwizowym i współpracy ekonomicznej z Unią Europejską? Jeśli chcecie, żeby ktoś blokował Azerbejdżan, to tylko my możemy was ochronić. Mediacja przy rozmowach o rozejmie, być może nawet siły rozjemcze wysłane na linię frontu – to w rosyjskiej grze byłaby najwygodniejsza pozycja.

A dlaczego właściwie ta wojna, ten atak Azerbejdżanu nastąpił właśnie teraz?

Działają tu czynniki strukturalne – od kilku lat Azerbejdżan kupuje za duże pieniądze broń, bo rozwijał się dzięki wydobyciu ropy na eksport, szkoli też intensywnie wojsko. Korelacja liczby incydentów z wielkością budżetu na wojsko azerskie jest wyraźna. Do tego znaczenie Rosji dla tego kraju słabnie, a rośnie Turcji. To ona stał się najważniejszym partnerem handlowym, z kolei azerski Socar, państwowa spółka naftowa, jest wielkim inwestorem w Turcji, wielu Azerów jeździ do Turcji na wakacje.

Rosjanie tracą również soft power, jeśli chodzi o popkulturę, o seriale, które wypiera turecka produkcja. No i na to wszystko nakłada się nabrzmiewająca chęć odwetu na Ormianach, na którą władza musi zważać. Reżim azerski stał się w ostatnich latach bardziej represyjny, autorytarny i skorumpowany, jest więc paradoksalnie bardziej zakładnikiem nastrojów społecznych w kwestii Karabachu. Sukces bardzo wzmocniłby legitymację Alijewa.

No właśnie, powiedzmy o Turcji. Czyżby była dla Azerów lepszym protektorem niż Rosja dla Armenii?

Ewidentnie w tym konflikcie Rosja jest bardziej powściągliwa i unika stanięcia jednoznacznie po jednej ze stron. Turcja zawsze była proazerska, ale raczej postulowała załatwianie spraw pokojowo, głosiła, że użycie siły to nie najlepszy pomysł, że warto, by obie strony rozmawiały. A teraz deklaruje bardzo jednoznaczne poparcie Azerbejdżanu. Wiemy, że premier Armenii Nikol Paszynian już trzy razy w czasie konfliktu rozmawiał z Putinem, a Ilham Alijew ani razu, on konsultuje się za to z Turcją.

Zniszczenia po azerskiej stronie. Fot. NNK/Facebook.com
Cywilne ofiary po stronie ormiańskiej. Fot. HKP/Facebook.com, @armgov/Twitter

A skąd się wzięła ta ostatnia cegiełka, czyli – jak rozumiem – wyraźne poparcie Turcji dla działań zbrojnych?

Ankara od lat sprzedaje Azerom broń, w tym drony, choć Azerbejdżan kupował je też z Izraela; prowadzą też wspólne manewry, a azerscy wojskowi szkoleni są na tureckich akademiach. Niemniej Turcja wciąż nie zaangażowała się na całego, nie mamy walczących tureckich żołnierzy po stronie Azerbejdżanu, bo też Turcja musi uważać, żeby otwarcie Rosji nie sprowokować.

A do czego Turcja dąży?

Na pewno prowadzi coraz bardziej asertywną politykę, generuje napięcie w basenie Morza Śródziemnego, angażuje się w Syrii, buduje bazy w Somalii i w Katarze. Według mnie kalkulacja jest taka, że konfliktem wokół Karabachu można spróbować ugrać coś z Rosją – naciskać tutaj, by uzyskać ustępstwo w jakimś innym regionie. Ale też pamiętajmy, że i Turcja ma swoje uwarunkowania wewnętrzne, tu nie działa tylko wielka geopolityka.

Co zatem decyduje?

Zwracamy w Europie uwagę na to, że prezydent Erdoğan staje się dużo bardziej autorytarny, ale nie widzimy – bo ideowo postrzegamy go głównie przez islam – że robi się też coraz bardziej nacjonalistyczny. Od kilku lat współpracuje już z Partią Ruchu Narodowego, MHP, nawiązującą do tradycji skrajnie prawicowych Szarych Wilków. To opcja panturkijska, fanatycznie proazerska, oni walczyli nawet na froncie w latach 1992–1994. Mamy zatem koalicję z MHP, najpierw w kwestii Kurdów, teraz w kontekście sporu Azerów z Ormianami. Generalnie dla Turcji im większe sukcesy Azerbejdżanu, tym lepiej, bo to osłabia pozycję Rosji w regionie, a zarazem wiąże Azerbejdżan z Turcją.

Z Armenią, jak rozumiem, ze względów historycznych Turcja nie ma o czym rozmawiać?

Jeszcze dekadę temu Erdoğan próbował się jakoś dogadywać, znormalizować sytuację z Armenią, co zresztą wywoływało w Baku panikę. Teraz jednak dominuje w Turcji przekonanie, że to stracony kraj, nie ma tam nic do ugrania, że oni i tak są powiązani z Rosją i niech będą, ale my możemy grać na ugruntowanie relacji z Azerami. Obecne ataki azerskie na Karabach, zwłaszcza te na północy, są szczególnie korzystne dla Turcji, której zależy, żeby kontrolowane przez Ormian tereny w Azerbejdżanie skurczyły jak najbardziej ku południu.

Balcer: Erdoğana od władzy „odpiłować” może już chyba tylko śmierć. Albo rewolucja

Czemu akurat tam?

Po prostu przez północ Azerbejdżanu biegnie gazociąg łączący Morze Kaspijskie z rurą transanatolijską, czyli TANAP-em, dzięki którym Turcja dramatycznie zmniejszyła udział gazu rosyjskiego w swoim energetycznym miksie. Tam jest też kluczowa trasa kolejowa i ropociąg Baku–Tbilisi–Ceyhan. Im dalej Armenia jest od tych kluczowych szlaków, tym dla Turcji lepiej.

Mówimy, że Turcji nie zależy na bezpośrednim konflikcie zbrojnym z Rosją i wzajemnie. Ale czy możliwy jest scenariusz niekontrolowanej eskalacji, ze względu na jakiś przypadek uruchamiający zobowiązania sojusznicze?

Teoretycznie przywódcy są racjonalni, ale wiemy, że nieraz w historii tych miejsc dochodziło już do zderzeń w wojnach zastępczych. Na przykład w północnej Syrii, gdzie część tureckich żołnierzy ginęła na początku roku zabita przez Rosjan, a z kolei Wagnerowcy, rosyjscy najemnicy, byli zabijani w Libii przez bojowników szkolonych na miejscu przez tureckich instruktorów.

Coraz więcej jest tych punktów zapalnych, aczkolwiek prawdopodobieństwo wielkiej eskalacji jest bardzo małe. Turcji na pewno się włącza lampka ostrzegawcza mówiąca, że trzeba liczyć zamiary na siły. W końcu to Turcja jest słabszym graczem, nie tylko ze względu na arsenał atomowy Rosji, ale nawet potencjał sił konwencjonalnych.

Czyli ta wojna powinna zakończyć się tam, gdzie się zaczęła, czyli lokalnie?

Nigdy nie można wykluczyć czynnika irracjonalnego. Bo co się stanie, jeśli Azerowie zaczną odnosić sukcesy, uda im się przełamać front, ofensywa pójdzie w kierunku granic Armenii i nagle samo przetrwanie Karabachu stanie pod znakiem zapytania? W obydwu krajach ogłoszono powszechną mobilizację. I co, jeśli dojdzie do użycia rakiet, które z Armenii polecą na Baku, a Azerowie odpowiedzą? Armenia musiałaby wtedy prosić Rosję o pomoc, ale co zrobi Rosja i jak zareaguje Turcja, nie wiadomo.

**
Adam Balcer jest dyrektorem programowym Kolegium Europy Wschodniej i wykładowcą Studium Europy Wschodniej UW.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij