Ostatnie krachy technologicznych gigantów oraz kilka spektakularnych zapaści start-upów każą zadać pytanie: czy to faktycznie koniec dominacji branży technologicznej? Czy to koniec eldorado informatyków? Czy przyglądamy się rynkowej śmierci „kuca z IT”?
Niecałe trzy lata temu opublikowałem na tych łamach artykuł, w którym ostrożnie przewidywałem nadejście końca eldorado informatyków. Już wtedy widoczne były patologie świata big tech: niepłacenie podatków, „zjadanie” drobnych, lokalnych biznesów, toksyczne środowisko pracy, mowa nienawiści i polaryzacja w mediach społecznościowych, seksizm, rasizm, ksenofobia w miejscu pracy.
W 2019 roku spółki technologicznie zajmowały 8 z 10 miejsc pod względem wartości giełdowej. Ale wciąż analitycy zachwycali się ich wzrostem, a dyżurne PowerPointy, kiedy nie czelendżowały akurat targetów w crunchu, pokazywały świat, w którym największa firma hotelarska nie ma ani jednego hotelu, największa firma przewozowa nie dysponuje ani jednym samochodem, a największa platforma handlowa nie miała ani jednego sklepu.
Wszyscy bili brawo i uważali, że tak jest, tak ma być, a będzie jeszcze bardziej. Do czasu.
czytaj także
Toksyczni ludzie w toksycznych firmach
Świat wielkich firm obrósł dwuznacznymi postaciami, które łączyły narcystyczną osobowość, quasi-sekciarską społeczność wokół siebie, wartość mierzoną w miliardach dolarów oraz image geniusza, który wiedzie ludzkość ku nowej, świetlanej przyszłości.
czytaj także
Nie można było im odmówić realnych osiągnięć i przełomowych innowacji – co pokazała np. firma SpaceX Elona Muska, umieszczając na orbicie satelity telekomunikacyjne, które odegrały ważną rolę w powstrzymaniu rosyjskiej inwazji na Ukrainę.
Ale obok prawdziwych innowacji, miało miejsce mnóstwo przestrzelonych prognoz albo zwyczajnych oszustw. Adam Neumann i jego firma WeWork najpierw rozbudzili oczekiwania dotyczące rzekomo „rewolucyjnego” modelu biznesowego związanego z biurami, brylowali w biznesowych rankingach, a potem spektakularnie splajtowali.
Elizabeth Holmes, prezeska i współwłaścicielka firmy Theranos, obiecała testy medyczne w każdej aptece i supermarkecie za pomocą maszyny „tak prostej jak ekspres do kawy”, zgarnęła pieniądze inwestorów i była boginią start-upowych eventów i prasy kolorowej. A potem odeszła, przyłapana na oszustwie, z kilkudziesięcioma zarzutami o charakterze kryminalnym, ostatecznie na 11 lat do więzienia.
Syndrom Elizabeth Holmes. Jak głośne oszustwo utrudniło życie kobietom w branży tech
czytaj także
Wykreowano wirtualne niby-światy – kryptowalut, które miały stanowić nowe środki płatnicze, ale większość z nich okazała się bezwartościowa, choć rzekomo były „stabilne” i „powiązane z dolarem”. Cyfrowej własności niematerialnych dzieł (non-fungible token, NFT), których ceny najpierw osiągnęły szczyty, a potem zjechały do zera. Wirtualnych światów pełnych awatarów, które rzekomo miały zastąpić rzeczywistość – ale na razie nie potrafiły nawet poruszać nogami, mimo zainwestowania kilkudziesięciu miliardów dolarów.
Nawet te firmy, które nie były wprost oszukańcze, tworzyły pewien patologiczny model biznesowy. Bazując na nimbie innowacji oraz charyzmatycznym liderze, zbierały kapitał od inwestorów. Następnie budowały rynek, oferując produkty i usługi za cenę niższą niż inne, zdrowe biznesy. Szybko rosły na rynku, a ich liderzy gościli na okładce magazynu „Forbes”.
Ich biznes „palił” pieniądze inwestorów w zastraszającym tempie, ale zaraz pojawiali się następni, z kolejnymi miliardami w kieszeni. I twórca uciekał do przodu, ogłaszając nowe produkty i wzmacniając swoją renomę geniusza biznesu (to przypadek Muska i jego porażek, np. Hyperloop czy Neuralink).
W międzyczasie jak muchy padały konkurujące biznesy, niezdolne konkurować przy tak zaniżonych cenach. Aż wreszcie osiągał monopol, mógł podnieść ceny i osiągnąć zysk, ale ogromnym kosztem społecznym (casus Amazona i Ubera).
Albo w końcu ktoś wołał „cesarz jest nagi!”, do akcji wkraczali dziennikarze lub instytucje regulacyjne i cała piramida się waliła (casus Theranosa, WeWork, a ostatnio giełdy kryptowalut FTX).
Bitcoin na wojnie. Kogo w czasie inwazji wspiera kryptobiznes?
czytaj także
Biznesy wirtualne, straty realne
Nie wiadomo jeszcze, jak zakończy się epopeja Twittera, która jest świetnym przykładem, jak wielki talent technologiczny, utwierdzany sukcesami, umieszczony pod presją i nakręcany milionami followerów, zamienia się w narcystyczną osobowość i tyrana.
Wszystko zaczęło się od buńczucznych zapowiedzi, że Musk przejmie platformę społecznościową, wycofa z giełdy i zapewni jej rentowność. A na dodatek zapłaci za to pieniędzmi pozyskanymi ze sprzedaży innych swoich aktywów, m.in. akcji Tesli.
Takich zapowiedzi wobec spółek giełdowych nie można rzucać na wiatr i amerykański regulator (SEC) ostrzegł Muska, że albo musi obietnicy dotrzymać, albo słono za to zapłaci. Musk przejął więc Twittera z zamiarem uczynienia z niej „platformy do wszystkiego”, takiej jak chiński WeChat.
Tyle że przy okazji popełnił wiele błędów w zarządzaniu oczekiwaniami oraz komunikacji; najpierw pozbył się części personelu, potem próbował namówić do powrotu, następnie obiecał „krew, pot i łzy”, a kiedy pracownicy – zamiast zachwycić się tą obietnicą – zaczęli „rzucać papierami”, próbuje wszystko odkręcić.
W chwili pisania tego artykułu telenowela trwa i trudno powiedzieć, jak się zakończy – ale brać pod uwagę trzeba różne scenariusze. Głównym sprawcą tego chaosu jest sam Musk – jak wcześniej inni narcystyczni menedżerowie, Travis Kalanick (Uber), wspomniani Holmes i Neumann albo Sam Bankman-Fried (FTX).
Sprawiedliwie dodajmy, że ma miejsce globalny kryzys gospodarczy spowodowany kilkoma czynnikami jednocześnie. Najpierw epidemią koronawirusa i załamanym popytem, potem postcovidowym odbiciem i załamaniem łańcuchów logistycznych, wreszcie napaścią Rosji na Ukrainę.
I choć bańka była w dużej mierze wirtualna, skutki jej pęknięcia są realne. Strona layoffs.fyi dokumentuje prawdziwy Armagedon, który trwa w tzw. big techu. Facebook (Meta) zwolnił lub zwolni 11 tys. osób. Amazon niewiele mniej, bo 10 tys. Booking.com i Cisco ponad 4 tysiące. Niektóre firmy przestały istnieć całkowicie – np. wspomniana giełda kryptowalut FTX. Zwalniają także renomowane firmy, które z bańką nie miały nic wspólnego – np. producenci półprzewodników. I to mimo iż administracja Bidena zapowiedziała bilionowe (w sensie – mierzone w tysiącach miliardów dolarów) wsparcie dla tej grupy w tzw. CHIPS act.
Światowy kryzys półprzewodników: co z niego wynika i jak uderza w każdego z nas?
czytaj także
Ów patologiczny model biznesowy miał jeszcze jedną konsekwencję. Najtęższe umysły świata, zamiast pracować nad rozwiązaniem fundamentalnych problemów takich jak głód, katastrofa klimatyczna, loty międzyplanetarne albo leczenie nowotworów, poświęcały cały czas i energię na badanie klikalności reklam, utrzymanie uwagi przy kilkusekundowych filmach albo tworzenie jeszcze śmieszniejszych naklejek, którymi influencerka z Instagrama może ozdobić swoje zdjęcie.
Tymczasem wiele przedsiębiorstw, które tworzyły coś wartościowego, wegetowało. Zaś rządy, na których spoczęły wszystkie wysiłki związane z przezwyciężeniem wyzwań epidemiologicznych, demograficznych i gospodarczych, często nie mogły sobie pozwolić na konkurencyjne zatrudnienie fachowców, którzy popchnęliby naprzód (tak potrzebną) cyfryzację ochrony zdrowia, procedur administracyjnych czy edukacji.
Rzeź jednorożców, ból głowy geeków
O ile więc jednak indeksy giełdowe to ból głowy głównie dla inwestorów, o tyle zwolnienia to już jednak problem konkretnych ludzi. I tutaj na scenę wkracza postać pracownika sektora IT.
Przez jednych znienawidzony, przez innych kochany, nikogo nie pozostawiał obojętny. Najpierw portretowany przez popkulturę jako pocieszny nieudacznik, który mówić po ludzku nie potrafi, ubiera się gorzej niż źle, a w obecności dziewczyn zapomina języka w gębie. Potem nieco demonizowany jako „kuc z IT” – nieczuły społecznie, cyniczny, poświęcający czas tylko pieniądzom i grom, obowiązkowo nienawidzący kobiet. Zarozumialec, incel, „libek” albo wręcz egoistyczny libertarianin.
O ile wizerunek był taki albo inny, o tyle wszyscy zazdrościli informatykom pieniędzy, środowiska pracy i możliwości zawodowych. Ilustrował to popularny żart: „Wiesz, ostatnio straciłem pracę i szukałem nowej” – mówi informatyk do informatyka. „I jakie to uczucie?” – pyta drugi. „To było najgorsze pół godziny w moim życiu!”
Żarty żartami, ale faktycznie firmy prześcigały się w nie tylko w liczbie zer w ofertach, ale także wyszukanych benefitach, nowoczesnej aranżacji biur, angażującym społecznie środowisku pracy i swobodzie wykonywania obowiązków z dowolnego miejsca na świecie.
Teraz firmy informują o zwolnieniach tych, którzy wydawali się nie do ruszenia. Co prawda w USA, ale do Polski – nie oszukujmy się – spowolnienie też już dotarło, co niżej podpisany widzi po swojej sieci społecznościowej (naklejki „Hiring” zniknęły, pojawiły się „Open to Opportunities”) oraz częstotliwości kontaktu przed rekruterów. Nawet kultowym HRejterom i ich bohaterowi, JSON-owi, humory ostatnio dopisują jakby mniej.
Jednak wszystkim, którym marzy się klasowa zemsta na zarozumiałych informatykach, pragnę ostudzić głowy. Owszem, bańka bańką i prawdą jest, że był w ostatnich latach „nakręcony” przez firmy zasilane tanim kapitałem, które „brały wszystko, co się rusza”. Nie do końca było to złe, zważywszy, że do światka technologii weszło całkiem wielu ludzi z obrzeża, którzy albo przekwalifikowali się na inżynierię, albo (częściej) obsadzili liczne nietechniczne stanowiska w sektorze IT. Menedżerów, analityków, testerów, scrum masterów, projektantów interakcji z użytkownikiem.
Kryptowaluty i NFT dogorywają, ale Web 3.0 nie odpuszcza rynku muzycznego
czytaj także
Firmy informatyczne potrzebowały też typowych funkcji zaplecza – kadrowych, księgowo-płacowych, rekrutacyjnych, działów personalnych (HR), zarządzania powierzchniami biurowymi, techników drobnej infrastruktury, personelu zakupowego, specjalistów od komunikacji wewnętrznej i zewnętrznej itd. Prawdę mówiąc, w czasach prosperity trochę „obrosły sadłem”, zatrudniając np. profesjonalnych baristów, masażystów, instruktorów fitnessu czy animatorów. Wszystko, aby przyciągnąć, jak to mówiono, „talenty techniczne”.
Wiadomości mocno przesadzone
Kiedy dobrze przyjrzeć się, kto jest aktualnie zwalniany – to „cięcia” idą przede wszystkim po tzw. funkcjach wspierających. Na przykład rekruterach, bo na wielkie rekrutacje w najbliższym czasie się nie zanosi. Rozmaitych benefitach i szkoleniach. Działach zakupowych.
Chroniona jest natomiast „aorta” – czyli inżynierski rdzeń firm informatycznych. Bo jeśli koniunktura odbije, to nie da się jej odtworzyć w ciągu miesięcy.
To, co z daleka wygląda na las („ludzie z IT”), w bliższym ujęciu rozbija się na pojedyncze rośliny. Mniejsze i większe drzewa, liściaste i iglaste, paprocie i runo leśne. Rdzeń tego „lasu” stanowią informatycy z wyższym wykształceniem kierunkowym na dziennych studiach na najlepszych politechnikach i uniwersytetach oraz kilkunasto-, kilkudziesięcioletnim doświadczeniem w inżynierii systemów informatycznych.
To są osoby, które stanowią elitę kierunków ścisłych i przyrodniczych – we wszystkich rankingach kierunków to właśnie informatyka jest kierunkiem najbardziej obleganym, gdzie wymaga się najwyższych progów. To właśnie na nich znajduje się najwięcej laureatów konkursów przedmiotowych i międzynarodowych olimpiad matematycznych i informatycznych. Ta droga wejścia do informatyki jest najbardziej czasochłonna i najtrudniejsza, ale to ona gwarantuje trwanie, nawet gdy wokół wieją wichry.
Ci ludzie zawsze mieli ponadstandardowy wpływ na rzeczywistość, a ich usługi zawsze były w cenie. Trzy tysiące lat temu przywozili faraonom miecze z nowego, srebrzystego metalu, lekkie i twarde, które przecinały powszechną wówczas broń z brązu lekko niczym drewno. Tysiąc lat temu wznosili zapierające dech w piersiach katedry, jednocześnie zazdrośnie strzegąc swoich sekretów tak, że posądzano ich o pakt z diabłem. Pięćset lat temu wyznaczali trasy przez oceany, korzystając z trygonometrii sferycznej, której nikt poza nimi nie rozumiał. W ubiegłym wieku opinali planetę siecią łącz energetycznych i telekomunikacyjnych, które sprawiają, że dziś każdy ma w domu gniazdko z energią (elektryczną) i informacją (internet).
Dzisiaj tworzą oni i utrzymują systemy, które napędzają gospodarkę, media, rządy i społeczeństwa. Ci ludzie byli tam, zanim pojawiły się Twitter, Amazon i Uber, i zostaną tam, kiedy tych firm nie będzie lub będą cieniem samych siebie.
Nie zniknie popyt na usługi cyfrowe i parcie na innowacje, transformacje oraz tworzenie nowych produktów, usług i innowacyjnych modeli biznesowych w oparciu o technologie. Być może przyjdzie na nich natomiast refleksja: czy to, co robią, nie tylko jest ciekawe i rozwijające, ale czy jest dobre i potrzebne? Czemu służy, do czego jest wykorzystywane i kto pociąga za technologiczne sznurki?
Czas także na pytanie o odpowiedzialność – jak dalece jako inżynierowie ponosimy odpowiedzialność nie tylko za doskonałość techniczną naszych rozwiązań, ale także za ich skutki? Jak w soczewce widać to na przykład na kryptowalutach – coś, co początkowo było ochroną przed niekontrolowanym psuciem waluty przez banki centralne, na koniec stało się wielkim wyłudzeniem, na którym nieliczni zarobili krocie, a wielu zostało z niczym.
czytaj także
Przy czym w gronie tych pierwszych niekoniecznie byli informatycy, a raczej ludzie obrotni i pozbawieni skrupułów biznesmeni, jak wspomniani Neumann, Holmes czy Bankman-Fried. Także we własnym interesie – nie chcemy w zbiorowej wyobraźni znaleźć się tam, gdzie Gordon Gekko i inni „banksterzy”, wolelibyśmy raczej pozostać w roli genialnych hakerów ratujących ludzkość w ostatniej chwili, ewentualnie niezdarnych techników, nieradzących sobie z podrywem.
Ta refleksja pewnie przyjdzie, ale dziś nikt nie ma do tego głowy. Trwają wielkie przetasowania. Na pewno ten i ów spadnie z wysokiego konia. Oczywiście ci, których wiedza jest powierzchowna, ci, którzy stracili kontakt z technologią, ci, którzy nie dbają o ciągłe dokształcanie się i budowanie sieci przyjaźni oraz zależności itp., itd. – mogą dziś mieć kłopoty. Ale wiadomości o śmierci „kuca z IT” można uznać za mocno przesadzone.
Co jest dobrą wiadomością dla społeczeństw i rządów. A w gruncie rzeczy także dla tych, którzy niespecjalnie lubią tę grupę zawodową.