Kultura

Zbuntowanym chłopcom z Łodzi wydaje się, że oto wśród zaszczanych krzaków za kultowym murkiem przy Orlenie znaleźli kwiat paproci

Radosny polski kapitalizm lat 90. tylko dla nielicznych skończył się happy endem. Mityczna drabina społeczna, po której szczeblach w pocie czoła wspinają się mieszkańcy kapitalistycznych krajów Zachodu, w wariancie polskim zamieniona została na windę, która przyjechała, zabrała tyle osób, ile zdołało się do niej wcisnąć, po czym odjechała – i tyle ją widziano.

Koniec świata miał nastąpić w roku 2000. Część kluczowych komputerów stosowała dwucyfrowy format zapisu roku i najwyższą możliwą wartością w takim systemie było 99. Wraz z nastaniem nowego milenium samoloty miały spadać z nieba, elektrownie wstrzymać dostawę prądu, a archaiczne maszyny sterujące głowicami jądrowymi odpalić rakiety.

Niektórzy traktowali to bardzo poważnie i uzupełniali zapasy w przydomowych bunkrach. Ostatecznie nic z tego nie wyszło – koniec świata został odwołany, a sam rok nie był zbyt istotną cezurą. Punktem, który naprawdę wyznaczał początek nowej epoki, stał się 11 września 2001. Winna okazała się więc nie technologia, lecz kultura czy cywilizacja. Jak się okazało, nie wszyscy bezkrytycznie akceptowali amerykańskie wartości.

Po tragedii World Trade Center w amerykańskim radiu wycofano z emisji utwory takie jak Aeroplane Red Hot Chili Peppers, a w polskim sprawozdania dotyczące akcji ratunkowych przerywane były najsmutniejszymi piosenkami Ich Troje, takimi jak Wypijmy za to. Dzień przed zamachem miała miejsce amerykańska premiera nowej płyty kultowego polskiego zespołu Happy Pills (bardzo inteligentnego alternatywnego rocka, nieco w stylu Pixies), który miał podbić Stany, a załapał się jedynie na stan kryzysowy związany z atakiem terrorystycznym – odwołano loty, grupa została zawrócona na lotnisko we Frankfurcie. W efekcie Happy Pills się rozpadło. Wkrótce po tragedii w Łodzi odbywa się piąta edycja Parady Wolności. Na specjalnym stoisku można dostać żółtą wstążkę – symbol solidarności z USA w żałobie. O godzinie dziewiętnastej muzyka techno milknie i następuje minuta ciszy.

Kilka dni po WTC w polskich kinach ma premierę superprodukcja Quo vadis, w której Franz Maurer zostaje arbitrem elegancji, Michał Bajor zupełnie na poważnie stara się zrobić z Nerona pieśniarza z prawdziwego zdarzenia, a starożytni Rzymianie niechcący zasuwają w adidasach, ratując się przed ogniem, który wygląda tak, jakby ział nim z sąsiedniej sali smok CGI z adaptacji Wiedźmina z Żebrowskim. Polacy się starają, ale im nie wychodzi. Niedługo potem na ekrany wchodzi najgorszy film w historii polskiej kinematografii, czyli Gulczas, a jak myślisz… z bohaterami Big Brothera. W następnym roku popkultura stara się już opowiadać nieco inne historie – celebracja wiary, męstwa czy drobnomieszczańskiej przedsiębiorczości nie wychodzi, więc celebruje się porażkę. Na początku czerwca 2002 pojawia się w kinach Dzień świra, czyli kolejna część przygód Adasia Miauczyńskiego, tym razem w roli inteligenta w wieku średnim, który „przegrał życie”, a jedynym jego sukcesem jest to, że w czasach PRL nie zapisał się do partii.

Podczas letniego przesilenia zbuntowanym chłopcom z miasta Łodzi wydaje się, że oto wśród zaszczanych krzaków za kultowym murkiem przy Orlenie znaleźli kwiat paproci. Z okazji Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej (w Korei Południowej i Japonii) Sissy Records wypuszcza płytę z piłkarskimi przebojami, między innymi piosenką z filmu Piłkarski poker (oryginalnie wykonywał ją Stanisław Soyka) w „chuligańskiej” wersji CKOD, ale to tylko przystawka do dania głównego. Magiczne wakacje 2002 rozpoczyna premiera długo wyczekiwanej debiutanckiej długogrającej płyty Cool Kids of Death, a kończy je premiera debiutanckiej powieści Doroty Masłowskiej.

Obydwoma zjawiskami zachwyca się Robert Leszczyński, dołączając do grona dziennikarzy, którzy „odzyskują wiarę w młodzież”. W recenzji albumu w „Gazecie Wyborczej” Leszczyński – uważany za wyrocznię, chociażby za sprawą jurorowania w Idolu – traktuje zespół jako następców Dezertera:

Jestem żołnierzem armii tego świata, jestem okruchem w paszczy smoka, chciałbym być kęsem, który zatruje ten organizm – śpiewał kiedyś zespół Dezerter. Minęło 20 lat i znowu pojawia się zespół, który nie tylko wyraża niezgodę na zastaną rzeczywistość, ale otwarcie namawia do jej zburzenia. O ile jednak w przypadku Dezertera tym smokiem był szeroko rozumiany „system”, CKOD mają butelki z benzyną i kamienie wymierzone w ludzi i instytucje, które od 12 lat sprawują rząd dusz nad kulturą masową. Ich zdaniem ogłupiają swoją publiczność i promują kult konsumpcji. Muzycy CKOD nie mają wątpliwości, że chcą stać się częścią kultury masowej, ale po to, żeby głosić swoje poglądy i rozwalać ją od środka. To taka współczesna wersja wallenrodyzmu[1]Robert Leszczyński, recenzja pierwszej płyty Cool Kids of Death, „Gazeta Wyborcza”, 16 czerwca 2002..

Rzeczywiście można było uwierzyć w to, że CKOD działają z poczuciem misji. Śpiewali o rzeczach ważnych, a krytyka w ich wykonaniu nie uciekała się nigdy do prześmiewczego „kabaretu” uprawianego przez wykonawców mniej lub bardziej alternatywnych, takich jak Piersi, Big Cyc, Kury, Pudelsi czy El Dupa. „Liberalna demokracja nie lubi silnych uczuć i związanych z nimi symboli. Oparta na kompromisie, szanuje umiarkowanie i rozsądek, a nie miłość, nienawiść i walkę do ostatniej kropli krwi. Woli współczucie i ironię, stąd kariera dobroczynności i kabaretów” – pisze Andrzej Leder. Cool Kids of Death byli jak orzeźwiająca dawka tej nieobecnej miłości i nienawiści – płyta niczym winyl podzielona została na strony love i hate. Zapowiadali walkę na śmierć i życie. Ironii i tak typowego dla polskiej muzyki niezależnej „jajcarstwa”, na przykład spod znaku S.P. Records i Biodro Records, unikali jak zarazy. Ostrowski: „Wszelkie akcenty humorystyczne były oczywiście absolutnie wykluczone, ale każdy, poza Frąsiem, rozumiał to instynktownie. Traktowaliśmy się bardzo poważnie, co oczywiście jest śmieszne, ale w jakiś sposób wiedzieliśmy, że dzięki temu to będzie spójne”. Ich frustracja również nie była udawana, nawet jeśli niektórzy członkowie zespołu mieli teoretycznie mniejsze powody od innych, by ją czuć. Jeśli w czasach transformacji polskie społeczeństwo pękło na pół, to łodzianie przypadkowo wylądowali nie po tej stronie – teoretycznie przecież byli przebojowi, świetnie ubrani, oczytani, inteligentni, wykształceni i wywodzili się z „mieszczaństwa”. I nawet jeżeli nie do końca byli ofiarami rynkowych przeobrażeń, to w dużym stopniu identyfikowali się z emocjami na przykład spauperyzowanych intelektualistów czy młodzieży zmuszonej do zarobkowej emigracji. […]

Grzyb Lenin i demoniczne pokemony

Cool Kids of Death mieli szansę stać się symbolem społecznego niezadowolenia, ale ich zadziorna postawa wydawała się nie do końca wiarygodna – bo jak tu wierzyć bananowcom w markowych ciuchach? Bardziej od świadomych rewolucjonistów przypominali rozwydrzonych gówniarzy. W Kręcimy się w kółko, jednej z najlepszych piosenek z debiutu, wykrzykują swoją listę żądań:

Kręcimy się w kółko
Byliśmy już wszędzie
Mieliśmy gdzieś uciec
Nic z tego nie będzie
Pętla tramwajowa
Donikąd przystanek
Oni tacy samotni
A one wciąż same

Chcemy nowych piosenek
Chcemy nowego życia
Chcemy nowej miłości
Chcemy nowych miejsc
Chcemy nowych narkotyków
Chcemy nowych idei
Chcemy nowej telewizji
Chcemy nowych książek
Chcemy nowej muzyki
Chcemy nowej wojny

CKOD stali się medialną personifikacją nie rozczarowanego rynkowymi realiami bezrobotnego absolwenta – ale raczej zbuntowanego nastolatka głodnego popkultury i ciągle nowych wrażeń. Nastolatek ten odczuwa również potrzebę etykietowania wszystkiego dookoła: w wywiadach Cool Kids of Death wystawiali kategoryczne oceny polskiej muzyce, atakowali autorytety oraz wytykali ludziom zły gust. Z perspektywy bezczelnych, inteligentnych „światowców” oceniali kulturalne kołtuństwo i drobnomieszczaństwo społeczeństwa, za co otrzymali w podziękowaniu etykietkę pretensjonalnych pozerów. Bardziej od Dezertera przypominali „młodych bandytów” z piosenki zespołu Róże Europy z 1991. […]

Za Wandachowiczem chodzi od dłuższego czasu pomysł na napisanie artykułu podsumowującego polski rynek pracy i sytuację sfrustrowanych bezrobotnych magistrów. Przez Dunin-Wąsowicza podsuwa go Vardze, który jest wtedy jednym z redaktorów „Gazety Wyborczej”. Zanim w „Wyborczej” pojawił się artykuł Generacja Nic, na debiutanckiej płycie była oczywiście piosenka pod tym samym tytułem, w której gościnnie wystąpiła Maria „Mania” Strzelecka znana ze Starych Sida (śpiewająca między innymi kultowy wers „Hity z cipy” w piosence Patyczaka Hity z satelity).

Podczas pisania piosenki i artykułu Kuba pracował jako sprzedawca okien w sklepie swojego taty. Przez bardzo długi czas ojciec się do Kuby „nie przyznawał”, miewał jednak momenty, gdy stwierdzał, że chce być obecny w życiu syna – jeden z nich nastąpił, gdy Kuba skończył studia i sprawiał wrażenie zdezorientowanego i potrzebującego wsparcia. W szkole szło mu fantastycznie – wygrywał olimpiady, zdał maturę na szóstki, był na pierwszym miejscu na liście przyjętych na filozofię, jeśli chodzi o liczbę punktów zdobytych podczas rekrutacji; w trakcie studiów dostawał stypendium i napisał bardzo dobrze przyjętą pracę magisterską. Wydawało mu się, że jako prymus nie będzie miał problemów ze znalezieniem interesującej pracy lub kontynuowaniem kariery akademickiej – chciał związać swoje życie zawodowe z pisaniem. W czasie studiów i bezpośrednio po nich był na kilku stażach w gazetach. Pisał między innymi do „Aktivista”, „Expressu Ilustrowanego” i „Dziennika Łódzkiego”. Wszystko to było jednak nieregularne i bardzo źle płatne. Z kolei gdy udało mu się napisać krótką recenzję dla „Machiny”, dostał kwotę porównywalną z wynagrodzeniem za kilkunastostronicowy artykuł do periodyku filozoficznego, nad którym pracował kilka tygodni. Kuba wspomina: „Byłem poklepywany po plecach przez system edukacji, a okazało się, że na rynku pracy jestem kompletnie bezwartościowy […] myślałem, że jakoś to będzie, bo ludzie zajmujący się kulturą są potrzebni. Okazało się, że nie”.

Gdzie są te koty?

Mnóstwo absolwentów było w takiej samej sytuacji. Marzyło o karierze dziennikarskiej, ale wynagrodzenia były śmieszne, a rynek przesycony; wśród młodych ludzi panowała ostra rywalizacja, zabijali się o możliwość napisania czegokolwiek i gdziekolwiek. „Ciągle kombinowałem, co mogę z sobą zrobić – muzyka była właściwie wszystkim, co miałem, nie widziałem specjalnie alternatyw”. […]

Piosenka Generacja Nic to echo Mis-Shapes zespołu Pulp. Podczas gdy Jarvis Cocker zapowiada bezkrwawą rewolucję, która dokonuje się w sercach i umysłach, a nie na placach, Kuba Wandachowicz nie może odmówić sobie sięgnięcia po bardziej widowiskowe metafory, takie jak walka do ostatniej kropli krwi na barykadach. W utworze Pulp pojawia się motyw sięgnięcia po to, co się „należy” i odebrania „rzeczywistości” z rąk tych, którzy ją zepsuli i na nią nie zasługują – w piosence Cool Kids of Death więcej jest walki o własną tożsamość, która znajduje się pod ostrzałem.

Nie chodzi o luksusy, ale o możliwość przetrwania w zgodzie z samym sobą. Na ile poważne były „rewolucyjne” fantazje zespołu? „Zdawaliśmy sobie sprawę, że wszystko, co robimy, jest do jakiegoś stopnia tylko pustym gestem” – mówi Kuba. Ani Wandachowicz, ani tym bardziej Ostrowski nie są przecież Ulrike Meinhof. Bliżej im do The (International) Noise Conspiracy, których płytę A New Morning – między innymi z piosenką Capitalism Stole My Virginity – pożyczył im Marcin Prokop, wtedy dziennikarz pracujący w MTV Polska. To z teledysku do tego kawałka ściągnięty był wirtualny „mundurek” Cool Kids of Death pojawiający się na niektórych grafikach promocyjnych przygotowanych przez Krzyśka – koszulki moro, zielone spodnie bojówki oraz czarno-białe adidasy.

Od szwedzkiego zespołu pożyczyli też część gestów, na przykład charakterystyczne podskoki, widoczne w teledysku do Butelek. Na szczęście całokształt choreografii tych eleganckich socjalistów rodem z wybiegu dla modeli był niemożliwy do powtórzenia przez Ostrowskiego, choć na poprawę humoru można sobie spróbować wyobrazić, jak by mu te wygibasy wychodziły. W utworze Smash It Up wokalista The (International) Noise Conspiracy wykonuje piruety w rytm zmieniających się czerwonych tablic z napisami takimi jak „Depression is the obvious extension of boredom in consumer capitalism”.

The INC w założeniu mieli być skrzyżowaniem Elvisa Presleya z Che Guevarą. Członkowie szwedzkiej grupy byli ostentacyjnie lewicowi, aczkolwiek trudno było to odbierać jako coś więcej niż flirt wizerunkowy, w którym na przykład mundurek Mao został potraktowany jako interesujący, prowokacyjny, a przy tym szykowny w swoim minimalizmie ciuch. Rewolucyjna ikonografia ulega tu fetyszyzacji i zostaje sprowadzona do produktu na sprzedaż. Cool Kids of Death zdają sobie sprawę z tej pułapki. „Mówienie o sobie jako o zespole stojącym na czele jakiejś rewolucji byłoby tak naprawdę nawoływaniem do bałwochwalstwa, bo wszystko odbywało się tylko w sferze emblematów popkulturowych i nie było dosłowne” – tłumaczy Kuba.

Sprzątanie epoki późnego kapitalizmu

Zupełnie na poważnie napisany był jednak artykuł Generacja Nic, który ukazał się w „Gazecie Wyborczej” na początku września 2002. Wandachowicz pisze:

Kiedy zdawałem na studia (rok 1994), czuło się w powietrzu pewną obietnicę, pewną realną możliwość zmian, poczucie zdolności wpływania na intelektualne trajektorie nowo powstałej rzeczywistości. Wydaje się, że nie byłem w tym odczuciu osamotniony. Wiele się wówczas działo. Dzisiejsi trzydziestoparolatkowie właśnie „łapali się” swoich etatów, a my czuliśmy, że nie będzie źle. […] Ciemne strony zdobytej w trudach wolności frustrują, a jej przybytki rozleniwiają. Myśleliśmy, że rzeczywistość nowej Polski pozwoli nam jakoś, mniej lub bardziej spektakularnie, zaistnieć. Myliliśmy się bardzo. Dzisiaj ci, którzy teoretycznie powinni dbać o intelektualne i duchowe zaplecze, jawnie uczestniczą w nachalnym urabianiu najniższych społecznych gustów, bo tylko w ten sposób mogą jakoś zarobić na życie. A przy tym zarabianie pieniędzy to w naszych czasach niezwykle wielki przywilej! Wmawia się nam, że już sam fakt posiadania pracy powinien wystarczać za realizację największych życiowych aspiracji, i my się tak czujemy. Robiąc byle co, wmawiamy sobie, że właśnie uczestniczymy w realizacji nowego, wspaniałego świata i powinniśmy wszystkich całować po rękach, że dany nam był ten zaszczyt[2]Jakub Wandachowicz, Generacja Nic, „Gazeta Wyborcza”, 5 września 2002..

Wandachowicz zauważa, że rynek błyskawicznie się nasycił, zwłaszcza jeśli chodzi o szeroko pojętą kulturę i media. Pokolenie, które weszło na rynek pracy w pierwszej połowie lat 90., obstawiło wszystkie najbardziej sensowne stanowiska i prestiżowe role społeczne. Nie następowała żadna rotacja, co, dodajmy, miało swoje odbicie nawet w show-biznesie – w roli autorytetów i uniwersalnych gości programów publicystycznych zarówno na początku, jak i końcu dekady wykorzystywano wciąż Kazika Staszewskiego i Krzysztofa Skibę.

Coca-Cola, czyli kapitalizm z ducha pseudonauki

Młodzi ludzie nie mieli często sił walczyć z szarą codziennością ani bić się z okopanymi na swoich pozycjach starszymi kolegami. Rzeczywistość była na tyle bezpieczna i wygodna, by trwać, a jednocześnie stawiała zbyt wiele barier, by naprawdę żyć. W artykule Dostrajanie i dostawianie opublikowanym w „Tygodniku Powszechnym” Tadeusz Sławek zauważa to zmęczenie młodego pokolenia, dla którego transformacyjna euforia przestała być paliwem:

Rok 1989 to czas budzącego się i napełniającego ochotą ducha. Tej wartości nikt nie odbierze owemu niezwykłemu czasowi. Dlatego musi zastanowić powracający dzisiaj, po 13 latach, temat zmęczenia; zwłaszcza że generacja, która z nadzieją ożywioną ochotnym duchem opuszczała „ziemię nic” komunizmu, szybko ustępuje miejsca pokoleniu, które samo definiuje siebie jako „kręcąca się w kółko” „generacja nic, generacja nie, generacja źle”. […] Cool Kids of Death w roku 2002 są zmęczeni właśnie nudą spokoju i „brakiem doświadczeń istotniejszych”, światem, w którym „nic się nie zdarzyło”. […] To teraz pojawi się poczucie utraty ideałów, rozgoryczenia, rezygnacji, znudzenia, przeświadczenie o tym, że życie jest w istocie rzeczy pułapką zastawioną na naiwnych idealistów[3]Tadeusz Sławek, Dostrajanie i dostawianie, „Tygodnik Powszechny” 8/2003 (2798)..

Warto przy tym zauważyć, że wciąż była to rzeczywistość, w której komputery ludzie mieli raczej w pracy lub kafejce, do internetu dzwoniło się pod 0202122, a informatyk w powszechnej świadomości instalował Windowsa – cyfrowa eksplozja, która zrewolucjonizowała rynek pracy i zdemokratyzowała niektóre branże, miała dopiero nadejść (choć Cool Kids of Death nagrywający płytę samodzielnie na komputerze są jej dobrą zapowiedzią). Klasyczne dzisiaj mantry wolnorynkowców, w stylu weź kredyt/załóż firmę/zmień pracę/zostań programistą, dwadzieścia lat temu byłyby jeszcze bardziej absurdalne i oderwane od rzeczywistości.

Polska transformacja: czy była modernizacyjna alternatywa?

Ci, którzy nie mieli kontaktów, kapitału oraz zaplecza technicznego do robienia własnych interesów, wyjeżdżali do Anglii. Zachód dawał nie tylko możliwość zarobienia większych pieniędzy, ale też zdobycia pełnowartościowego doświadczenia, podczas gdy w Polsce wciąż wszystko robiono prowizorycznie i po omacku. Całe know-how związane z funkcjonowaniem nowoczesnego wolnorynkowego państwa było importowane, często zderzając się z dziwnymi polskimi realiami i folwarczną mentalnością, do której, z braku innych wzorców, powrócił nowo rodzący się rynek. Te dzikie czasy niektórzy woleli przeczekać na saksach, a ostatecznie często dochodzili do wniosku, że nie bardzo jest do czego wracać.

Radosny polski kapitalizm lat 90. tylko dla nielicznych skończył się happy endem. Większość była mocno rozgoryczona, zwłaszcza ci, którzy na początku dekady byli zbyt młodzi lub zbyt starzy, by się załapać na dynamiczne przemiany. Mityczna drabina społeczna, po której szczeblach w pocie czoła wspinają się mieszkańcy kapitalistycznych krajów Zachodu, w wariancie polskim zamieniona została na windę, która przyjechała, zabrała tyle osób, ile zdołało się do niej wcisnąć, po czym odjechała – i tyle ją widziano. Początek nowego tysiąclecia to czas stagnacji i niepewności. Wiktor Skok wspomina: „Oczywiście normalnym jest to, że artyści mają problem ze znalezieniem sobie miejsca i funkcjonowaniem w rzeczywistości rynkowej, ale problem ze znalezieniem pracy mieli w Łodzi też zwykli ludzie, którzy chcieli normalnego startu. W okolicach przełomu wieku lokalny rynek był tak niewielki i tak poobstawiany, że można było co najwyżej znaleźć pracę w jakiejś knajpie za psie pieniądze”. Wiktor pracował wtedy w sklepie z winylami Skylark na Piotrkowskiej i tak wspomina relację ze swoim pracodawcą: „On udaje, że ci płaci. Ty udajesz, że pracujesz. A na koniec tygodnia, przepuszczając kasę w łódzkich klubach, udajesz, że wszystko u ciebie dobrze”. Konrad Grajner, jego kolega z zespołu Jude, radził sobie lepiej, ponieważ pracował w łódzkim miesięczniku „Foto Pozytyw”, działał na boku w reklamie i zajmował się projektowaniem graficznym, ale również nie było to łatwe, bo jak tylko pojawiało się jakieś zlecenie, to wszyscy rzucali się na nie jak gołębie na bułkę, która wypadła z ręki dziecku spacerującemu przez rynek.

Złota era po 1989? Buahaha!

czytaj także

Tekst Wandachowicza został potraktowany jak świadectwo wystawione starym (albo przynajmniej ciut starszym) przez młodych dorastających w wolnej Polsce. Niektórzy uznali artykuł za bardzo potrzebny – niby oczywisty, a jednak, jak się okazało, prowokujący i kontrowersyjny, a więc tym samym obnażający słabość polskiej debaty publicznej, która do tej pory raczej jednogłośnie przyklaskiwała liberalnej modernizacji. W czasach PRL-u strategią na przetrwanie był konformizm, który stał się podstawową cechą definiującą polskie społeczeństwo – po ‘89 wymieniło ono tylko partię na rynek, reklamę i dyktaturę sukcesu. To beneficjenci prywatyzacji narzucili dyskurs; prawie wszystkie opiniotwórcze środowiska mówiły jednym głosem. Nawet partie z „lewicą” w nazwie były zaskakująco prorynkowe, skore do kompromisów z wielkim biznesem (i Kościołem katolickim), tak samo wprowadzały ulgi dla bogatych i obciążenia dla biednych. Każdego, kto ośmielił się powiedzieć, że coś jest nie halo, wykluczało się z poważnej rozmowy. A jednak Wandachowicz, jak przystało na „młodego bandytę”, mówił wprost, co go złości, bo kapitał frustracji był jedynym, jaki udało mu się samodzielnie zgromadzić.

1989, czyli niedokończona rewolucja

Niektórzy w odpowiedzi na Generację Nic zauważają, że tekst młodego autora sygnalizuje pojawienie się niebezpiecznej pustki, którą wcześniej czy później coś będzie musiało wypełnić. Ponieważ nie istnieją już żadne wielkie narracje ani jednoczące doświadczenia pokoleniowe i ponieważ młodzi ludzie nie mają (i nie chcą mieć) zaplecza intelektualnego koniecznego, by rozumieć świat w całej jego złożoności, istnieje duże ryzyko, że powrócą do najprostszych haseł i wartości, czerpiąc z przedwojennych tradycji narodowych – PRL był przecież „zły” i przerywał naturalną ciągłość historyczną, więc można uznać, że wszelkie zdobycze i wartości tej epoki również były trefne.

Fragment zatytułowany To nie moje pokolenie Wandachowicz otwiera słowami: „Mam 27 lat i nie mogę uwierzyć w swój wiek. Nie istnieje żaden społeczny kontekst usprawiedliwiający moje istnienie”. Trzynaście lat później na jednym z popularnych portali o macierzyństwie pojawia się list do redakcji/manifest, będący niejako głosem tych, którzy wcale nie zamierzali się identyfikować z „generacją nic”. W tekście o tytule Mam 40 lat i przeraża mnie to, co widzę anonimowy autor, rówieśnik Kuby, pisze:

Choć minęło już 20 lat, to doskonale pamiętam tamte czasy. Zarobki były sprawą drugorzędną, najważniejszą wartością było to, że w ogóle możemy pracować.

Drodzy liberalni rodzice, wasza nostalgia już nigdy nie wygra z PiS

10 godzin dziennie, 12 godzin dziennie, 15 godzin dziennie. Przez całe dnie, wieczorami, nocami, w weekendy, bez żadnych bezproduktywnych przerw na papierosa, na śniadanie, na lunch, na kawę itp. Chłonęliśmy to. Sama praca, nauka, nabywane doświadczenie, to wszystko stanowiło dla mnie i dla moich rówieśników ogromną wartość. Cieszyliśmy się jak dzieci, że zajęcia, których się podejmujemy, są diametralnie różne od tego, czego przez całą swoją nudną karierę zawodową doświadczali nasi rodzice. Że pracujemy jak nasi rówieśnicy na Zachodzie, że otwierają się dla nas ścieżki do wielkich karier, we wchodzących na polski rynek wielkich globalnych korporacjach […].

Młodzi karierowicze w 2002 nie odpowiedzieli Wandachowiczowi, ponieważ – jak widać – mieli ważniejsze sprawy na głowie.

**
Kazimierz Rajnerowicz jest psychofanem Cool Kids of Death, absolwentem UAM, dziennikarzem współpracującym m.in. z Dwutygodnik.com.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij