Kultura

Halbersztadt: Demontaż instytucji kultury trwa w Polsce od dawna. To „zasługa” nie tylko PiS-u

Co łączy Muzeum Śląskie i Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN? Trudna historia, kulturowa odrębność i niepewna przyszłość, o której już nie po raz pierwszy mogą zdecydować politycy.

Muzeum Śląskie straciło dyrektorkę, bo tak zdecydował PiS-owski marszałek województwa Jakub Chełstowski. Powodem zwolnienia Alicji Knast są rzekome nieprawidłowości wykryte w trakcie zleconej przez urząd marszałkowski kontroli w placówce. Zdaniem środowiska muzealników wnioski z audytu nie dają podstaw do odwołania szefowej muzeum. Są przy tym wynikiem wielomiesięcznego polowania kontrolerów, które nie dało żadnych znaczących rezultatów, poza stwierdzeniem mało istotnych uchybień biurokratycznych. Opinię w tej sprawie wydał również minister kultury, twierdząc, że nie widzi przesłanek do odwołania Knast. Mimo to Muzeum Śląskie ma już nowego p.o. dyrektora. Marcin Gwoździewicz, który z muzealnictwem nie miał nigdy do czynienia, placówką pokieruje przez najbliższy rok.

Biedna Zagłębiaczka patrzy na Śląsk

Ostry spór toczył się także wokół Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, na czele którego miał ponownie stanąć wyłoniony 9 miesięcy temu w konkursie prof. Dariusz Stola. Piotr Gliński nie chciał powołać go na to stanowisko mimo nalegań współorganizatorów muzeum – Stowarzyszenia Żydowski Instytut Historyczny i prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego. Po tym jak 11 lutego prof. Stola wydał oświadczenie, wyrażając gotowość powstrzymania się z realizacji przysługujących mu praw „pod warunkiem porozumienia wszystkich założycieli muzeum, niezbędnego do dalszego funkcjonowania tej instytucji”, 14 lutego minister kultury ogłosił, że w uzgodnieniu ze współorganizatorami zamierza na stanowisko dyrektora powołać Zygmunta Stępińskiego, wcześniejszego wicedyrektora Polin, od lutego 2019 roku pełniącego obowiązki dyrektora.

O tym, jak władza ingeruje w działanie polskich instytucji kultury i dlaczego obecny system nie chroni ich podmiotowości, mówi nam Jerzy Halbersztadt, wiceprzewodniczący Polskiego Komitetu Narodowego Międzynarodowej Rady Muzeów ICOM, twórca i do 2011 roku dyrektor Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie.

Paulina Januszewska: W wywiadzie udzielonym w ubiegłym roku powiedział pan, że „muzea w Polsce to polityka”. Jaką politykę prowadzi w takim razie minister kultury, który wbrew decyzji marszałka województwa śląskiego oświadcza, że nie znajduje podstaw do zwolnienia dyrektorki Muzeum Śląskiego?

Jerzy Halbersztadt jest wiceprzewodniczącym Polskiego Komitetu Narodowego Międzynarodowej Rady Muzeów ICOM. Był jednym z twórców i do 2011 r. dyrektorem POLIN. Fot. Facebook/Jerzy Halbersztadt

Jerzy Halbersztadt: W ubiegłym roku mówiłem o rozgrywkach dwóch walczących w Polsce obozów politycznych, toczonych niekiedy na zastępczym (dla nich) polu kultury i pamięci historycznej, z wielką szkodą dla tych spraw, traktowanych często instrumentalnie. Jest przy tym dużo udawania i hipokryzji. Nie wydaje mi się, aby sytuacja w Muzeum Śląskim była kwestią rozdźwięku w obozie PiS, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Minister tak naprawdę umożliwił odwołanie Alicji Knast swojemu partyjnemu koledze ze Śląska. Wprawdzie zakomunikował, że nie widzi powodów do zwolnienia dyrektorki, ale napisał też zdanie, które – mam wrażenie – zostało wytłumione w komunikatach medialnych. Mianowicie stwierdził, że pozostawia decyzję w tej sprawie organowi bezpośrednio nadzorującemu muzeum, czyli marszałkowi. A ten zrobił w sposób wysoce arogancki dokładnie to, co sobie zaplanował.

Środowiska muzealników ostro tę decyzję skrytykowały.

Owszem, bo Alicja Knast jako dyrektor była osobą sprawną, dobrze wykonującą swoje zadania, od lat pozytywnie ocenianą przez organizacje muzealników i instytucje kultury, które wypowiedziały się w jej sprawie jednoznacznie i merytorycznie. Knast nie powinna zostać odwołana, takie zdanie mamy w ICOM-ie, Stowarzyszeniu Muzealników Polskich, i tak wypowiedziało się wiele konkretnych osób, które zabrały głos. Jej bezzasadne zwolnienie na półtora roku przed końcem kadencji szkodzi muzeum i będzie miało daleko idące negatywne konsekwencje społeczne, kulturalne, finansowe. Z jakichś powodów interpersonalnych i politycznych Jakub Chełstowski podjął jednak taką decyzję. Ale tam, na Śląsku, właśnie tak się sprawy toczą.

Instytut Dmowskiego i Paderewskiego jest Polsce potrzebny jak dziura w moście

Wcześniej marszałek Chełstowski odwołał ze stanowiska dyrektora Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu Leszka Jodlińskiego i próbował także, w kuriozalnych okolicznościach, pozbyć się dyrektor Teatru Rozrywki Aleksandry Gajewskiej.

Dlatego samorząd województwa śląskiego stał się osławioną na cały kraj „kałużą” [od nazwiska Wojciecha Kałuży, który po wyborach samorządowych przeszedł do PiS – przyp. red.], w której handluje się decyzjami merytorycznymi z czysto partyjnych i egoistycznych powodów. Sytuacja z Muzeum Śląskim jest skandaliczna i niemal bez precedensu w dziejach muzealnictwa ostatnich paru dekad (o jednym takim warszawskim przypadku jeszcze wspomnę).

Problem polega jednak nie tylko na tym, że w sposób niesprawiedliwy i motywowany wyłącznie politycznymi pobudkami została zwolniona dyrektorka tej placówki. Nie chodzi tylko o osobę. Przypadek tego muzeum pokazuje, że mechanizmy prawne i systemowe chroniące podmiotowość polskich instytucji kultury stopniowo przestają działać.

Dlaczego?

Zacznijmy może od wyjaśnienia, co się właściwie stało na Śląsku. Złamano prawo, które chroni w trakcie kadencji dyrektora muzeum. Mowa o ustawie o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej, która wskazuje, z jakich powodów można odwołać dyrektora. I jednym z takich powodów (nielicznych zresztą) jest naruszenie prawa w związku z prowadzeniem instytucji. Jeżeli powszechnie i jednogłośnie w różnych opiniach zawodowych, prawniczych, muzealniczych stwierdza się, że do takiego naruszenia, nie doszło i również sam minister kultury nie widzi powodów do zwolnienia dyrektorki placówki, to marszałek województwa, ignorując to, sam prawo łamie. Tak zrobił też, odwołując wspomnianego przez panią dyrektora Jodlińskiego z Bytomia. Wojewódzki Sąd Administracyjny już wydał wyrok, że to decyzja sprzeczna z prawem i nieważna. Marszałek się odwołał, więc sprawa nadal jest w toku, ale widzimy, że dalej działa w tym stylu, teraz już w warunkach recydywy.

Jednak największym skandalem w tej sytuacji nie jest fakt, że marszałek Chełstowski odwołał panią Knast, ale to, że powołał jako nowego, tymczasowego dyrektora muzeum, pana Marcina Gwoździewicza, który nie ma absolutnie żadnych kompetencji do sprawowania takiej funkcji. Od kilku miesięcy był on dyrektorem Wydziału Kultury Urzędu Marszałkowskiego Województwa Śląskiego, a wcześniej – realizatorem TVP Katowice. Pan Gwoździewicz nie ma ponadto wykształcenia kierunkowego ani najmniejszego doświadczenia i dorobku w obszarze prowadzenia instytucji kultury. Właściwie powołując go, nie powiedziano nawet, czy kiedykolwiek zwiedzał jakiekolwiek muzeum! Kompetentną muzealniczkę zastąpił kompletny ignorant. I taka osoba będzie kierowała jednym z najważniejszych muzeów regionalnych w Polsce przez rok. To wygląda mniej więcej tak, jak gdyby któryś z asystentów prezesa TVP Jacka Kurskiego (np. z wykształcenia dendrolog) został nagle mianowany dyrektorem Opery Narodowej w Warszawie.

Na randce z Jackiem Kurskim

czytaj także

Na randce z Jackiem Kurskim

Jej Perfekcyjność

Co to oznacza dla Muzeum Śląskiego?

Rok to długi okres, w którym wiele można zmienić i zaprzepaścić. De facto może to oznaczać całkowitą zmianę kierownictwa placówki, zerwanie z jej dotychczasowym dorobkiem i kształtowanym w niej programem, ale także – co istotne – zanegowanie wartości, jaką stanowi zespół takiej instytucji. Zespoły kumulują kompetencje przez wiele lat, a wydarzenia w muzeach są zazwyczaj planowane z bardzo dużym wyprzedzeniem. W związku z tym powołanie pana Gwoździewicza nie jest sytuacją tymczasową. Ktoś, kto pełni obowiązki dyrektora dłużej niż kilka miesięcy, wchodzi we wszystkie toczące się już rozmowy i rokowania na temat przygotowywanych wystaw, finansowania muzeum, formowania kadry.

Mamy wiele przypadków, gdy dopuszczenie niekompetentnych osób do takich funkcji skutkowało załamaniem międzynarodowej pozycji jakiejś placówki bądź jej klasy artystycznej. Smutnym przykładem jest Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Dorobek jego twórców – prof. Pawła Machcewicza z zespołem – którzy stworzyli miejsce o ogromnym potencjale kulturowym i historycznym, został w dużym stopniu zaprzepaszczony, bo placówka powołana po to, by oddziaływać mądrym przekazem w skali międzynarodowej, została sprowadzona do głoszenia przebrzmiałych nacjonalistycznych stereotypów. A zaczęło się to od powołania na rok p.o. dyrektora Karola Nawrockiego, osoby zupełnie niekompetentnej w muzealnictwie, która ma wprawdzie doktorat z historii, ale z innego obszaru niż II wojna światowa.

Machcewicz: Zrobię wszystko, żeby obronić wystawę

Minister Gliński wprowadził też siłowo „swojego” człowieka do Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie. Mowa o Piotrze Bernatowiczu, który jest w środowisku artystów i kuratorów osobą dość izolowaną. Zaraz się okazało, że nie jest w stanie budować żadnego porozumienia wokół Zamku (mającego swoje własne, szerokie środowisko od czasu dyrekcji Wojciecha Krukowskiego), co wyraziło się w tym, że zaimportował swoich nowych zastępców spośród „krewnych i znajomych królika”. Tak się właśnie rozmontowuje instytucje kultury i rozbija dorobek środowisk twórczych w Polsce.

Hunwejbin „dobrej zmiany” w CSW? Kim jest Piotr Bernatowicz

Jak właściwie doszło do tego, że minister kultury i inne podmioty mogą bez konkursu i konsultacji ze środowiskami eksperckimi powoływać tzw. dyrektorów tymczasowych?

Mamy do czynienia z przeświadczeniem, że to obecny rząd jest winien takiemu, a nie innemu stanowi rzeczy. Dzisiaj to w dużym stopniu prawda, ale proces demontażu instytucji w kulturze trwa w Polsce już od dawna i nie jest wyłączną „zasługą” PiS-u. W prawo chroniące m.in. muzea przed zakusami polityków zaczęto ingerować już za rządów Platformy Obywatelskiej, która swoim następcom dała wszelkie narzędzia do tego, by osoby sprawujące władzę mogły powoływać dyrektorów placówek kulturalnych według swojego widzimisię.

Gdy w 1991 roku została uchwalona ustawa o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej, stworzono podstawę prawną, która miała zapewnić placówkom kultury pewną niezależność od bieżących zmian politycznych. To był istotny fragment przemian ustrojowych po 1989 roku. Demokracja to nie tylko konstytucja, trójpodział władzy i niezależne sądownictwo, czyli pojęcia, o których szczególnie często się dziś mówi. Istotną częścią nowego ustroju i odżegnania się od spuścizny PRL-u miała być również podmiotowość instytucji kultury. Oznaczało to, że placówki, jak również ich działalność programowa i twórcza oraz zespoły, które się wokół nich kształtują (nie tylko pracownicy, ale i szerokie grona współpracowników), nie mogą być jak chłopi pańszczyźniani oddawani „wraz z ziemią” kolejnym „właścicielom”.

Liszka: Tylko lewica zdoła zapewnić pluralizm w kulturze

To znaczy?

Placówkom kulturalnym i twórczym nie można narzucać ideowych czy programowych ram funkcjonowania, zależnych od woli następujących po sobie kolejnych zewnętrznych włodarzy – czy to rządowych, czy lokalnych. Nieraz już eksperymentalnie zostało sprawdzone, że konsekwencje tego, gdy dochodzi do radykalnego zerwania ciągłości, są prawie zawsze niszczące. Przepisy, które uchwalono niemal trzy dekady temu, były oznaką i częściową gwarancją świadomości, że instytucje kultury to nie są podmioty takie jak np. urzędy, spółki skarbu państwa czy instytucje komunalne, które stają się łupami dzielonymi po każdych wyborach, co też prowadzi do zalewu niekompetencji.

Placówkom kulturalnym i twórczym nie można narzucać ideowych czy programowych ram funkcjonowania, zależnych od woli następujących po sobie kolejnych zewnętrznych włodarzy.

Dlatego do porządku prawnego stopniowo zostały wprowadzone różne zabezpieczenia przed aroganckimi decyzjami politycznymi, w formie określenia kadencji dyrektorów instytucji kultury (nawet do 7 lat), rygorystycznego ograniczenia możliwości ich wcześniejszego odwoływania, powołania ciał kolegialnych (takich jak: rady powiernicze, rady muzeów, rady artystyczne) czy wreszcie wprowadzenia względnie transparentnych konkursów na dyrektorów, dla których dopuszczalną alternatywą był tylko proces zasięgania opinii organizacji środowiskowych i związków zawodowych działających w danych instytucjach. Oznacza to, że przepisy nie pozwalały nagle powołać szefa takiej placówki bez konsultacji ze środowiskiem, reprezentowanym w komisjach konkursowych lub bezpośrednio. A skoro trzeba konsultować, co musi trwać w jakimś procesie, to trzeba przede wszystkim ujawnić zamiar zmian personalnych, pokazać kandydatów, powinna odbyć się dyskusja, która daje szansę na wypowiedź ekspertów, nagłośnienie sprawy w mediach i ewentualne reakcje społeczeństwa. Wobec tego, dla uniknięcia kłopotów, trzeba wysuwać kandydatów jakoś kompetentnych, by mogli zyskać akceptację. I o to w tym wszystkim chodziło.

Przez kilkanaście lat jakoś to funkcjonowało, choć często były różne spory i zastrzeżenia. Na przykład prezydent Krakowa Jacek Majchrowski arbitralnie dokonywał nominacji dyrektorów podległych sobie instytucji kultury. Ale system jako całość działał. Dopiero po 2007 roku zaczęło się to zmieniać.

W jaki sposób?

Minister Zdrojewski zaczął swoje urzędowanie od unieważnienia rozstrzygniętego już konkursu na dyrektora Muzeum Narodowego w Warszawie. Potem w ogóle z rzadka akceptował konkursy i wolał dokonywać nominacji w trybie konsultacji środowiskowych. Przeważnie zgłaszał kompetentne kandydatury, które nie były kwestionowane. Widać było jednak, że mu to ciąży, i w 2014 roku zaproponował zmianę ustawową, która w następnym roku po cichu została przeprowadzona przy okazji uchwalania jednej z tzw. ustaw deregulacyjnych, a dokładniej ustawy z dnia 5 sierpnia 2015 roku o zmianie ustaw regulujących warunki dostępu do wykonywania niektórych zawodów.

Co dokładnie to spowodowało?

Chodzi o doklejony nowy artykuł 16a w ustawie o prowadzeniu działalności kulturalnej, mówiący o tym, że organizator-minister (w przypadku większych instytucji) albo marszałkowie i prezydenci miast mogą do czasu powołania nowego dyrektora wyłanianego na podstawie konkursu lub po zasięgnięciu opinii środowiska mianować na rok wskazanego przez siebie dyrektora tymczasowego. Bez konsultacji, w trybie natychmiastowym i bez skontrolowania kompetencji takiej osoby. Od pełniącego obowiązki dyrektora z reguły nie trzeba nawet żądać przedstawienia programu, wystarczy, że powie coś do mediów, albo i to nie. Platforma to wymyśliła i przepchnęła w Sejmie. Ta zmiana została uchwalona i weszła w życie tuż przed zmianą rządu. A wie pani, kto wtedy zgłosił zastrzeżenia do tego zapisu?

Domyślam się, że politycy PiS-u.

Owszem, bo z ich punktu widzenia to oznaczało wówczas zwiększenie zasięgu władzy PO-wskiego ministra kultury, PO-wskich marszałków województw i prezydentów miast. Nie chcieli, co prawda, żeby całkowicie wykreślić ten przepis, ale wnioskowali, by ograniczyć czas sprawowania funkcji dyrektora tymczasowego do pół roku. To duża różnica. W takim czasie raczej trudno byłoby personalnie, strukturalnie czy finansowo przebudować daną instytucję.

Platforma to odrzuciła, no bo „co ich PiS będzie ograniczał”. A teraz się dziwią, że obóz obecnie rządzący ochoczo korzysta z tak uchwalonych przepisów, nie tylko na Śląsku i w Muzeum II Wojny Światowej. Po roku takiego nominata, który w międzyczasie przebuduje „pod siebie” całą instytucję, można już spokojnie mianować jako doświadczonego dyrektora. Tak powoływano m.in. dyrektorów Muzeum Jana Pawła II i Kardynała Wyszyńskiego w Warszawie czy Muzeum Pamięć i Tożsamość im. św. Jana Pawła II w Toruniu.

Tymczasowego dyrektora ma też Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. Ale jego „kadencja” się kończy. Myśli pan, że minister Gliński mianuje prof. Dariusza Stolę? [rozmawialiśmy przed zapowiedzią MKiDN o powołaniu na stanowisko Zygmunta Stępińskiego – przyp. red.]

Jeszcze kilka dni temu miałem nadzieję, że do tego dojdzie, i dawałem temu wyraz publicznie. Opowiadam się za nominacją profesora Stoli, mimo że jego postępowanie wobec mnie nie powinno mnie do tego skłaniać. Chodzi jednak o podmiotowość muzeum, o jego autorytet, także międzynarodowy. Profesor Stola został jednoznacznie wybrany w konkursie, który pod wieloma względami był modelowym przykładem, jak należy przeprowadzać takie postępowania. Komisja składała się z bardzo kompetentnych osób i przedstawicieli wielu organizacji (również ICOM był reprezentowany). Nie ma wątpliwości, że Stola wykazał najlepsze przygotowanie i powinien móc realizować przedstawiony program.

Zlekceważenie, wbrew wcześniejszym obietnicom, wyników takiego konkursu i powołanie jakiegokolwiek innego kandydata będzie ciosem nie tylko dla muzeum i samego Stoli, ale ogólnie dla środowisk kultury w Polsce. Okazuje się, że ani przewidziane prawem procedury, ani umowa o przeprowadzeniu tego konkursu, uzgodniona z ministrem kultury (na jego wniosek), nie są respektowane, a system kierowania instytucjami kultury traci jeden po drugim te bezpieczniki, które zostały wprowadzone, gdy Polska stawała się demokracją. To zaszkodzi wiarygodności Polski jako demokratycznego państwa, a także stosunkom polsko-żydowskim, które i tak od 2018 roku są w słabo maskowanym kryzysie.

„Nie żydowska śmierć jest istotna, ale polska duma, którą trzeba łechtać”

Ale pan sam w przeszłości wielokrotnie krytykował dyrektora Stolę?

To prawda, i nadal krytycznie oceniam zwłaszcza pierwsze lata jego pracy, gdy nadmiernie zajmował się „propagandą sukcesu” i przejawiał pewną uległość wobec nacisków na ocenzurowanie wystawy głównej (której część najnowsza, po 1989 roku, została skasowana), dając przy tym wyraźny priorytet obsłudze zwiedzających to muzeum, zamiast działaniom edukacyjnym wykraczającym poza jego mury. Przez kilka lat w muzeum nie było odważnych wystaw czasowych, które mogłyby zmienić stan wiedzy oraz świadomość społeczną w Polsce i na świecie.

Cieślińska-Lobkowicz: Polsko-żydowskie laurki

czytaj także

Cieślińska-Lobkowicz: Polsko-żydowskie laurki

Nawojka Cieślińska-Lobkowicz

Pod tym względem muzeum jest ciągle na początku drogi do sukcesu. Cieszę się, że rocznicowa wystawa o Marcu ’68 przełamała sporą część z tych niemożności. Ostatnia, Gdynia–Tel Awiw, także była bardzo dobra, podobnie jak programy kulturalne i współpraca międzynarodowa. Jestem przekonany, że mając obecnie zdobyte w ostatnich latach doświadczenie, Stola miałby szansę o wiele bardziej twórczo rozwijać to, co zastał w 2014 roku, gdy budynek muzeum był już gotowy, a wystawa główna w końcowej fazie produkcji. Najważniejsze, aby muzeum nie stało się placówką krótkowzrocznej propagandy, jaką uprawiają dziś IPN czy nowe instytucje utworzone przez Ministerstwo Kultury. Takie obawy mieliśmy jednak jeszcze przed otwarciem muzeum.

Halbersztadt: Zagubieni w scenografii [rozmowa]

czytaj także

Halbersztadt: Zagubieni w scenografii [rozmowa]

pytają Waślicka i Żmijewski

Jak próbował pan temu zapobiec?

Kiedy w 2005 roku prowadziłem negocjacje w sprawie statutu muzeum z władzami Warszawy i ministerstwem, ryzyko nacisków politycznych było jednym z najbardziej istotnych zagadnień. Nie jest tak, że tego nie dostrzegaliśmy. Przedstawiciele Ministerstwa Kultury, jak i prezydent Warszawy (Lech Kaczyński, który był wielkim zwolennikiem powstania tego muzeum), powołując placówkę współprowadzoną przez trzy podmioty – miasto, rząd i Stowarzyszenie ŻIH – nie mieli właściwie żadnych doświadczeń w takim działaniu. Dopiero na wypracowanych przez nas dokumentach opierali się następnie organizatorzy Europejskiego Centrum Solidarności czy Muzeum Józefa Piłsudskiego, również zbudowanych na podstawie umów cywilnoprawnych.

Środowiska żydowskie (w Polsce i za granicą), zaangażowane w projekt, podchodziły więc do tej współpracy z dużą nieufnością. Mówiono: jeśli nawet dziś uzgodnimy statut i sposób finansowania takiego muzeum wspólnie, to co się stanie, jak przyjdzie nowy rząd i nowy minister, zaprzepaści budowany latami autorytet, pracę, zaangażowanie i pieniądze? Stało się jasne, że kluczową rolę dla podmiotowości tego muzeum ma do odegrania osoba dyrektora, którego sposób powoływania został bardzo dokładnie określony. Ustalono, że niczego nie można zrobić bez zgody żadnej z trzech stron, a tymczasowy dyrektor może być ewentualnie powoływany tylko na krótko i z bardzo ograniczonymi kompetencjami, np. bez prawa zatrudniania nowych pracowników.

I co się zmieniło?

Dopóki ja za to odpowiadałem, te zapisy były przestrzegane, ale po zakończeniu mojej kadencji, w 2011 roku, gdy wszystko już zmierzało do sukcesu i trzeba się było na nim uwłaszczyć, Zarząd Stowarzyszenia ŻIH przyjął postawę konformistyczną i zgodził się najpierw na to, żeby przez półtora roku muzeum rangi międzynarodowej kierował (jako „pełniący obowiązki”) oddelegowany pracownik magistratu Warszawy (potem był zastępcą dyrektora szpitala i urzędu pracy). To był ten warszawski precedens, o którym wspomniałem przy przypadku Gwoździewicza. Zespół muzeum został rozbity na dwie części, jak w rozparcelowanym folwarku.

W 2014 roku, przed opóźnionym o prawie dwa lata otwarciem muzeum, Stowarzyszenie ŻIH milcząco pogodziło się z cięciami w wystawie. Między innymi jej najnowsza część, okres po 1989 roku, do dzisiaj nie została wykonana. A później, już w 2017 roku – z całkowicie niezrozumiałych dla mnie powodów – Stowarzyszenie zgodziło się usunąć ze statutu muzeum wynegocjowane przeze mnie kluczowe kwestie dotyczące ochrony podmiotowości dyrektora i ograniczenia funkcji dyrektora tymczasowego. Uważam, że wtedy właśnie wydarzyło się zło, które osłabiło muzeum i doprowadziło do sytuacji, jaką mamy dziś.

Datner: Żydowski punkt widzenia [rozmowa]

czytaj także

Dlaczego?

Stowarzyszenie rozszerzyło możliwości p.o. dyrektora. Wcześniej dyrektor tymczasowy mógł być powołany tylko za zgodą pozostałych dwóch stron – nie tak jak w Muzeum Śląskim, że wsadzono tam osobę bez kompetencji, nie pytając o zdanie nikogo, bo i minister kultury się do tego nie przyznaje. Taki dyrektor nie mógł też zatrudniać nowych pracowników ani podejmować decyzji majątkowych wykraczających poza określony pułap finansowy. Ponadto okres tymczasowy wynosił pół roku. Teraz ten czas wydłużono do roku i zniesiono ograniczenia. Fatalną rzeczą jest też pozbawienie dyrektora decydującego głosu przy powoływaniu jego zastępców. Przypuszczam, że zdecydowały o tym poważne błędy albo jakieś – nie wiem, na czym polegające i dziejące się za kulisami – targi wymienne, które doprowadziły do osłabienia autorytetu i pozycji muzeum. Moim zdaniem miały one charakter sprzeniewierzenia się wcześniejszym ustaleniom.

Pietrzak: Muzeum Ahistorii Żydów Polskich

czytaj także

Uważa pan, że Stowarzyszenie powinno mocniej zaprotestować? I czy tę sytuację da się jeszcze jakoś zatrzymać?

Nie chodzi o protestowanie. Sytuacja tego muzeum dzięki wcześniejszej walce o zapisy umowy założycielskiej jest nadal wyjątkowa i mocna. Na umowie o jego utworzeniu figuruje osobisty podpis Lecha Kaczyńskiego! Może warto jednak bronić jego decyzji przed tymi, którzy przyznają się do jego dziedzictwa? W tym muzeum nic nie może się wydarzyć bez zgody Stowarzyszenia ŻIH i miasta Warszawy! Ale jeżeli politycy i urzędnicy widzą miękkość i chęć pójścia na kompromis albo porzucenia zasad i powołania kogoś, kto będzie bardziej wygodny, to oznacza faktyczne podarcie umów zawartych 15 lat temu. To, co z nich zostanie, zawsze będzie można zmienić w kolejnym kroku. Osobiście uważam też, że ponieważ minister wykorzystał cały okres tymczasowy dopuszczalny ustawą, 12 miesięcy, obecnie ma bardzo ograniczony zakres działania. Żaden „zarząd komisaryczny” ani inne bujdy, którymi przyjaciele muzeum straszą się w sieci, nie są możliwe.

Prof. Stola jednak już ogłosił, że dla dobra muzeum gotów jest zrezygnować.

Właśnie. Jeszcze paręnaście dni temu, mimo oczywistej niechęci ministra do jego kandydatury, mówił, że czeka na powołanie. Co się takiego stało? Czy minister zrobił w tej sprawie coś więcej niż przedtem? A może Stola utracił wiarę w poparcie deklarowane przez innych? Ta sytuacja dalej jednak jest dla mnie nieprzejrzysta. Mam jednak nadzieję, że liderzy Stowarzyszenia ŻIH – ci sami, którzy kierują tą organizacją od 10 lat – nie zdradzą Dariusza Stoli tak, jak w 2011 roku zdradzili mnie, sprzeniewierzając się idei tego muzeum i ustalonym wcześniej zasadom jego działania.

Były miliony, nie ma milionów, nie ma nic. Trzeba zażydzić świat

czytaj także

Były miliony, nie ma milionów, nie ma nic. Trzeba zażydzić świat

Artur Żmijewski, Zofia Waślicka-Żmijewska

Pojawiają się jednak głosy, że POLIN i Muzeum Śląskie w rękach PiS zostaną „spolszczone”, czyli pozbawione swojej odrębności tożsamościowej. Boi się pan tego?

Myślę, że akurat w kwestii Muzeum Śląskiego intencja ostatnich zmian marszałka nie polegała na potrzebie dokonywania jakichś zmian systemowych czy reinterpretacji przedstawionej tam historii. Uważam, że sposób, w jaki to muzeum było skonstruowane i jego pierwotna koncepcja, oparta na wyodrębnieniu tożsamości Śląska, zostały zniekształcone już za czasów Platformy, w 2013 roku, kiedy to minister Zdrojewski zaczął mocno ingerować w projekt placówki. Wtedy odwołano – może nie w tak drastyczny sposób jak teraz – niewygodnego dyrektora, Leszka Jodlińskiego, i powołano kolejnego. Tę skandaliczną i zawstydzającą karuzelę stanowisk dokładnie opisała pani profesor Ewa Chojecka. Każdy może o tym przeczytać.

Uważam jednak, że śląskość w tym muzeum nigdy nie była wystarczająco mocno, sprawiedliwie i podmiotowo zaakcentowana. A już w czasach powstawania muzeum doszło do tego, że wystawa główna została gruntownie przekształcona według życzeń Zdrojewskiego i innych lokalnych mocodawców. Efekt był taki, że Śląsk pokazano w sposób tradycyjny i zupełnie zgodny z etnocentrycznym i anachronicznym schematem, do którego polski obywatel – zwłaszcza ten na prawicy i należący do środowiska nacjonalistów – jest przyzwyczajony. Czyli Śląsk nie jako podmiot, ale przedmiot konfliktu polsko-niemieckiego. Pamiętajmy, że zniszczenie autonomii Ślązaków, traktowanie ich odrębności jako elementu niemieckości wynikało z myślenia endeckiego, ale wprowadzili to w czyn staliniści. Dziś – mam wrażenie – odbija się to jakąś niebezpieczną czkawką.

Polska jako anioł z jednym skrzydłem

A POLIN?

Tu pewne obawy o swego rodzaju zawłaszczenie jego narracji przez mocniejsze wpływy polskiego nacjonalizmu jak najbardziej istnieją i hasła „spolszczenia” w przestrzeni publicznej pojawiają się często. Ale to nie Ministerstwo Kultury jest źródłem tego typu tendencji. Pojawiają się one przede wszystkim w mediach prawicowych i nacjonalistycznych – często związanych politycznie nie tylko z PiS, ale też z Konfederacją. Przy czym PiS mocno przyczynia się do stworzenia klimatu akceptacji dla nastrojów nacjonalistycznych, ale w sporym stopniu zaczęło się to za poprzedniego rządu. Mój konflikt z ówczesnymi ministrem – Bogdanem Zdrojewskim – miał to w podtekście, a żadnych jasnych zarzutów nigdy mi nie postawiono. Zawsze uważałem, że ze stanowiska dyrektora usunięto mnie zawczasu po to, żeby w decydującym momencie, kiedy ważyła się sprawa takiej czy innej wymowy muzeum i jego wystawy głównej – można było ocenzurować to, co mogło nie spodobać się władzy i jej wyborcom. I w takim kierunku to poszło.

Leociak: Gruz z papier-mâché [rozmowa]

czytaj także

Leociak: Gruz z papier-mâché [rozmowa]

pytają Waślicka i Żmijewski

Obecnie antysemicki nacjonalizm tak się nasilił w społeczeństwie, że ze względów wyborczych obóz rządzący bardziej niż kiedykolwiek liczy się z myślącymi w ten sposób Polakami i walczy o ich głosy. I stąd te wszystkie manewry. To zagraża oczywiście podmiotowości kultury – w tych akurat przypadkach żydowskiej i śląskiej – ale tak naprawdę najbardziej trzeba się martwić o demokratyczną kulturę polską, bo to ona pada największą ofiarą tych rozgrywek.

***

ZEIT-Stiftung Ebelin und Gerd BuceriusMateriał powstał dzięki wsparciu ZEIT-Stiftung Ebelin und Gerd Bucerius.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij