Problemem „Hiacynta” jest to, że boi się spojrzeć w oczy swojemu głównemu tematowi: systemowej milicyjnej przemocy wobec nieheteronormatywnych mężczyzn.
Zwrotu akcji nie będzie: Hiacynta, nowy film Piotra Domalewskiego, ogląda się na smutno: historia niewesoła, głębokie lata 80., szlachetny, lecz uprzywilejowany młody milicjant tropi seryjnego mordercę homoseksualnych mężczyzn i w toku śledztwa odkrywa w sobie nowe pożądanie.
W kadrach Piotra Sobocińskiego jr. – zima, wilgoć przejmująca do kości. Film czerpie z wielu tradycji, tylko nie z Kobry. Jak napisał mi retorycznie po obejrzeniu Hiacynta kolega z Krytyki: „dlaczego w polskich filmach, które nie są komediami, prawie w ogóle nie ma dowcipu?”.
Ale najsmutniejsze jest chyba to, że gdzieś pod spodem leży inny film: może równie ponury, ale świetny. Bo jest w Hiacyncie dużo właściwych osób, tylko niekoniecznie na właściwych miejscach. Ach, gdyby tak wziąć całą drugoplanową obsadę i potrząsnąć ją tak, by wszystkie te znajome twarze zagrały tu coś na przekór swojemu emploi!
Na właściwym miejscu jest natomiast reżyser, tyle że zaciążyła tu chyba aura „zewnętrznego” projektu: to pierwszy pełny metraż, który Domalewski realizuje na podstawie cudzego scenariusza – jego autorem jest nagrodzony na festiwalu w Gdyni Marcin Ciastoń. Biorąc pod uwagę potencjał Hiacynta, za mało tu Domalewskiego w Domalewskim, faceta, którego fabularny debiut Cicha noc opowiadał o wstydzie, a kolejny obraz (mój ulubiony), Jak najdalej stąd – o gniewie. Najnowszy film reżysera cierpi na niedobór dokładnie tych emocji. Ale po kolei.
W relacji z Gdyni na łamach Dwutygodnika Jakub Socha napisał o Hiacyncie, że jest w nim za dużo gatunku: „rama jest jak ciężka czapa śniegu”. Bartosz Żurawiecki, naczelny złośliwiec polskiej krytyki filmowej i wytrwały kronikarz kina gejowskiego w jednym, poszedł dalej i boleśniej: „Wypełniający Hiacynta klimat kina noir trochę za bardzo kojarzy mi się ze swojską «kryminogenną» narracją, która obowiązywała w latach 80. w polskich mediach, gdy mowa była o homoseksualistach. Zgodnie z nią każdy homoseksualista albo musiał popełnić jakieś przestępstwo, albo stać się jego ofiarą. Albo jedno i drugie”.
Ja chciałabym jednak wystąpić w obronie gatunku: w moim przekonaniu, jeśli Hiacynt ma problem z gatunkiem, to nie dlatego, że jest go w nim za dużo, tylko właśnie za mało.
Jest trochę tak, jakby nikt nie zadał sobie podstawowego pytania: „czemu kryminał jest odpowiednią konwencją, by opowiedzieć o tamtym momencie historycznym?”. Nie chodzi mi o podstępne rozstrzyganie na „tak” lub „nie”, ale raczej sproblematyzowanie samego wyboru artystycznego: co kryminał, w całej swojej różnorodności, może mi dać, co może wydobyć z materiału historycznego?
czytaj także
Noir sam pcha się przed kamerę – w końcu to przemoc milicyjna i wszechobecna korupcja, zwątpienie w aparat państwowy – ale jest w tym przecież pewna pułapka, stary chwyt narracyjny Bury Your Gays, będący tak naprawdę naturalizacją śmierci queerowych ciał, (być może) nieuchronną kontynuacją kryminogennej narracji, o której pisze Żurawiecki (i która przecież nie ogranicza się do polskich lat 80., wprost przeciwnie, jest starą towarzyszką mniejszości seksualnych i genderowych).
Noir jest więc tu tak oczywisty, że aż śliski; to ciekawe. Jak z tego klinczu wyjść ku kryminałowi jako gatunkowi o poszukiwaniu prawdy, prawdy społecznej i prawdy ciała, otwartemu na sublimacje i prowokacje – Hiacynt nie jest thrillerem erotycznym, może to też jest pytanie: czemu?
I jeszcze dwie różne, dwuznaczne tradycje gatunków policyjnych: ta spod znaku 07 zgłoś się, w pamięć o którym wpisane jest pucowanie wizerunku milicji, i ta amerykańska, którą w gorączce protestów po zabójstwie George’a Floyda biali krytycy rewidowali, ze wstydem podliczając liczbę policyjnych seriali proceduralnych w ramówce.
czytaj także
W końcu sam charakter historycznych źródeł: akcja „Hiacynt” zamieciona pod dywan, los „różowych teczek” sam w sobie jako kryminalna zagadka. No i mamy cały supeł.
Trzeba powiedzieć jasno: problemem Hiacynta nie jest to, że głównym bohaterem jest młody milicjant o dobrym sercu i dobrze ustawionym tatusiu. Grany przez Tomasza Ziętka Robert jest harcerzykiem z koneksjami, samograjem dwuznaczności. Aż się prosi, aby zagrać tu różnymi poziomami wstydu i swoim mocno niejednoznacznym miejscem w systemie opresji. Do tego Ziętek jako aktor ma w sobie potencjał pewnego wycofania, nieśmiałości i siły; Domalewski użył tego w Cichej nocy. Problemem jest raczej upór, z jakim scenariusz trwa przy szlachetności i niewinności bohatera, co nie robi dobrze ani intrydze, ani relacjom między postaciami.
czytaj także
Idźmy dalej. Zaryzykuję stwierdzenie, że problemem nie jest też to, że większość akcji prowadzona jest z punktu widzenia milicji, że jest to film o akcji „Hiacynt”, który dzieje się głównie pomiędzy milicjantami, w relacjach odkrywającego swoją nieheteronormatywność bohatera z homofobicznym partnerem brutalem i ojcem, podłym ubekiem. A nawet więcej: umiem sobie wyobrazić film eksperyment o akcji „Hiacynt”, który jest strumieniem świadomości porucznika Zubka, najbardziej heteroseksualnego podmiotu w historii polskiej telewizji, i który mimo to daje widzom przemocą po twarzy, bo po prostu znajduje sposób na to, aby się z tą przemocą skonfrontować. Problemem Hiacynta jest bowiem to, że boi się spojrzeć w oczy swojemu głównemu tematowi: systemowej milicyjnej przemocy wobec nieheteronormatywnych mężczyzn.
Zacznijmy od bicia. Na pewno nie pomaga fakt, że Hiacynt ukazuje się niemal równolegle z Żeby nie było śladów Jana P. Matuszyńskiego, innego filmu o milicyjnej przemocy w latach 80., trochę gdzie indziej w spektrum pomiędzy „fikcją” a „filmem opartym na faktach”, ale przecież tematycznie – wciąż bardzo blisko.
„Żeby nie było śladów”: To nie jest wyłącznie film historyczny
czytaj także
W tym filmie Tomasz Ziętek zajmuje pozycję trochę podobną – jest wytrwałym strażnikiem prawdy – ale zupełnie inną w sensie umiejscowienia na drabince przemocy, jako prześladowany przez milicję cywil, niewygodny świadek mordu. (Aż prosi się, by tę układankę uzupełnić o Kamienie na szaniec Roberta Glińskiego, jeszcze inny film oparty na historycznych wydarzeniach i jeszcze bardziej ekstremalnej przemocy, od którego to filmu zaczęła się filmowa kariera Ziętka; dziwna ekranizacja szkolnej lektury, w której wątek Alka i Baśki zmarginalizowano dziwacznie tylko po to, by objechać Rudego i Zośkę szlaczkiem „no homo, no homo”).
W Hiacyncie nasz szlachetny milicjant wprawdzie nie bije, bije za to jego milicyjny partner, grany przez Tomasza Schuchardta „swojak” Nogaś, wykreowany na zasadzie przeciwieństwa Roberta wąsaty homofob, a zarazem jedyna postać, która przekłuwa balon filmowej powagi. Scenariusz nie do końca wie, co z nim począć; facet bije przesłuchiwanych do nieprzytomności („ugryzł mnie jebany, ale się przyznał”), ale pod koniec filmu wesprze głównego bohatera słowem i kluczykami do samochodu (w kluczowym momencie). Nie układa się to w żadną opowieść – może tylko taką o odwracaniu wzroku.
Ale jest tu też przemoc inna, psychologiczna, prawie niewidzialna, a raczej: przegapiona. (Kto filmu jeszcze nie widział i nie chce, aby mu wszystko opowiedzieć, niech w tym miejscu wstrzyma się z lekturą). To zdrada w sercu wątku miłosnego, nieuświadomiona przemoc psychologiczna, której dopuszcza się Robert na Arku (Hubert Miłkowski), studencie germanistyki, który wprowadza go w środowisko i z którym Roberta zaczyna wiązać nić sympatii, a potem zauroczenia, pożądania, może nawet zakochania.
Zaczyna się to wszystko od gestu zaufania w środku milicyjnej łapanki w słynnym „Grzybku” na placu Trzech Krzyży. Arek „myli się”, a raczej: nie rozpoznaje w Robercie milicjanta, lecz nieheteronormatywnego chłopaka (czego sam Robert w tym momencie nie jest jeszcze zupełnie świadomy). Robert tę „pomyłkę” (gaydar Arka ma przecież rację) postanawia wykorzystać operacyjnie i robi z nowo poznanego swojego nieświadomego niczego informatora. Nie ma złych intencji: jego sympatia do Arka jest autentyczna, podobnie jak chęć złapania seryjnego mordercy, który grasuje po Warszawie.
A jednak jest to zdrada brutalna, bo dokonana w miejscu wyjątkowej podatności na skrzywdzenie: w zaufaniu wbrew wszystkiemu, wbrew homofobicznej rzeczywistości, tak naprawdę wbrew rozsądkowi. W momencie zderzenia z gołą przemocą – milicjanci szturmują szalet – Arek instynktownie wyciąga rękę do chłopaka, którego po raz pierwszy widzi na oczy, błyskawicznie nawiązuje nić solidarności. Bez względu na to, jak dalece ten akurat moment jest sam w sobie realistyczny – reprezentuje on pewne dość uniwersalne dla queerowych więzi napięcie, ryzyko ufności.
Od tej pory Robert będzie udawał, że dopiero co przyjechał do Warszawy z Krakowa; trochę wycofany, odrobinkę sztywny, nowy w mieście baby gay. To fikcja, która pozwala obudzić prawdę (Robert naprawdę jest baby gay, czy raczej baby bi), ale nie zmienia to faktu milicyjnej inwigilacji, faktu nadużycia kultury tworzenia queerowych więzi. Arek bierze Roberta pod skrzydła, matkuje mu tak, jak starsze queery matkują młodszym, nowym queerom.
Robią to geje, robią to lesbijki, robią to osoby biseksualne, a osoby trans nawet piszą na ten temat wybitne książki, jak porażająca Detransition, Baby Torrey Peters o macierzyństwie i wstydzie, moja ulubiona powieść ostatniego czasu, która ma wyjść w polskim przekładzie za rok. Bez względu na intencje Roberta jest to zdrada i krzywda, dokonana w miejscu najbardziej wrażliwym, tam, gdzie w ogóle rodzi się ciągłość queerowych relacji.
Będziemy mieli swoich bohaterów [Dunin rozmawia z Tomasikiem]
czytaj także
Jest to wszystko, oczywiście, fascynujące: problem w tym, że opowieść to przegapia. Ot tak. Oszustwo jest, napięcie rośnie, bohaterowie zbliżają się do siebie – i nagle dramaturgia zostaje przekierowana w zupełnie inną stronę.
Najbardziej bezpośrednio wydarza się to w kluczowej, symptomatycznej i przykrej scenie przesłuchania Arka na komisariacie. Obie prawdy wyszły już na jaw: mężczyźni spędzili ze sobą noc (prawda o nieheteronormatywności Roberta), ale teraz Robert siedzi naprzeciw Arka (prawda o jego przynależności do MO). Chwila intymna i brutalna: Hubert Miłkowski jest bardzo dobry, potrzaskany wstydem. „Nie pamiętam” – odpowiada na pytanie o nazwisko swojego ostatniego partnera seksualnego, który przecież siedzi przed nim i unika jego wzroku.
To mocna scena nieoczywistej przemocy pomiędzy dwojgiem ludzi, których coś łączy i którzy wcale nie chcą być w tej sytuacji, w tym miejscu, nie chcą tego wszystkiego, tych okoliczności, pożera ich wstyd, chcieliby być gdzieś indziej, jak najdalej stąd.
Ale ten moment trwa krótko, króciutko, bo oto w pokoiku przesłuchań pojawia się ojciec Roberta, podły ubek (Marek Kalita), i napięcie ulega rozproszeniu. Odpowiedzialność ciążąca na Robercie zostaje z niego zdjęta: prawdziwy czarny charakter, skorumpowany ojciec, przejmuje winę w sensie dramaturgicznym. To już nie jest historia Arka i Roberta, tego, co Robert zrobił Arkowi i co młodzi mężczyźni do siebie czują. To historia ojca i syna.
Jakby opowieść spojrzała w lustro i przestraszyła się przemocy ze strony głównego bohatera. Konfrontacja Roberta z ojcem staje się ważniejsza od konfrontacji Roberta z Arkiem – i Roberta z samym sobą. Przemoc wobec Arka, jego skrzywdzenie przez milicję – skrzywdzenie młodego homoseksualnego mężczyzny w filmie o akcji „Hiacynt” – schodzi na drugi plan względem relacji pomiędzy ojcem a synem, pomiędzy szczeblami państwowej hierarchii, pomiędzy tym, który bierze udział w milicyjnym spisku, i tym, który chce spisek zdemaskować.
Krzywda Arka właściwie już nie wróci, Robert nie spojrzy jej w oczy, rzuci się w kierunku rozwiązania zagadki, odkupi winę „w działaniu”, bohatersko ratując kochanka przed seryjnym mordercą. Jest w tym coś z emocjonalnego szantażu – Robert okazuje się tym troskliwym. „Nie chcę bez ciebie” – powie Arek w kwestii ucieczki gdzieś daleko stąd, pieczętując wybaczenie. Nie ma w Hiacyncie gniewu.
Nie przestaje mnie jednak nurtować myśl, że to przegapienie, ta niewrażliwość na to, co ciekawe, jest nie tylko problemem wrażliwości i uważności (czyja krzywda zostanie potraktowana priorytetowo, konflikt z kim stanie się głównym kołem napędowym dramaturgii), ale też problemem gatunku. Polski kryminał woli scenografię od zwrotu akcji, kontemplacyjny nastrój od dobrze skonstruowanej zagadki.
„Specjalista od niczego”: Słuszne intencje nie zawsze wystarczą
czytaj także
A przecież Hiacynt jako historia kłamstwa jest kryminałem osadzonym w relacjach bliskich sobie ludzi i chyba nie przez przypadek przez dużą część filmu narzucał mi się jako kontrapunkt wybitny kryminał brytyjskiej pisarki Sary Waters Złodziejka, brawurowo zekranizowany przez Park Chan-wooka jako Służąca, intryga budowana poprzez obracanie punktami widzenia.
Hiacyntowi subiektywność narracji, skupiona na harcerzyku Robercie, pozwala uniknąć odpowiedzialności – jak również fascynującej, dużo bardziej intymnej opowieści. Ach, gdyby tylko polski poważny kryminał nie bał się intrygi, gatunkowych chwytów, gdyby potrafił używać ich jako opowieści o przemocy. Ale nie: zostajemy z kolejnym kryminałem inteligenckim, szlachetnym, poświęconym chłopakowi o dobrych intencjach. Moralny niepokój zamiast konfrontacji z przemocą; znowu inteligencki upór jest ważniejszy od prawdy queerowych ciał.