Film

Czarownica miłości

„Bycie wiedźmą to tylko metoda koncentrowania energii. Działa wyłącznie na tym, co już gdzieś tam jest” − mówi Samantha Robinson jako tytułowa czarownica miłości. Komedio-horror Anny Biller z 2016 roku jest też doskonałym komentarzem do dwóch głośnych osi sporu feministycznego aktywizmu, rozbijających się w swojej istocie o dozwolone w ramach szeroko pojętych „lewicowych praktyk” sposoby performowania kobiecości.

Czarownica miłości to film autorski w niemal każdym aspekcie. Biller kreuje każdy szczegół nie tylko jako scenarzystka i reżyserka, ale również twórczyni kostiumów i scenografii, od licznych kreacji głównej bohaterki po ręcznie dziergane (przez samą Biller!) wzorzyste dywany. Co jest szczególnie imponujące, jeśli weźmiemy pod uwagę, że jest to film głęboko stylizowany. Każdy kadr to uważne studium estetyki kampowych (przesadzonych, steatralizowanych) produkcji z lat 60. i tylko subtelnie przemycone na plan współczesne samochody od czasu do czasu przypominają nam, że to wszystko spektakl.

Dekonstrukcja pop-kobiecości

Podobnie jak inne współczesne nawiązania do klasycznych horrorów i filmów akcji klasy B, Czarownica miłości to kino eksploatacji, ale tym razem z perspektywy na wskroś kobiecej, bezwstydnie przesiąkniętej female gaze.

Główną bohaterkę, Elaine, poznajemy w chwili, gdy przeprowadza się z San Francisco do małego miasteczka na kalifornijskim wybrzeżu po tym, jak nagła śmierć ukochanego wyzwala ją z burzliwego, nieszczęśliwego małżeństwa. Wciąż pogrążona w żałobie nie ustaje jednak w poszukiwaniu miłości, swojej życiowej obsesji. Elaine uwodzi mężczyzn z pomocą szerokiego wachlarza magicznych rytuałów, znacząc ścieżkę swoich poszukiwań ciałami kolejnych nieszczęsnych ofiar-kochanków. Umierają, jak to bywa w przypadku miłosnych zaklęć, z nadmiaru uczuć (choć na bardziej dosłownym poziomie zwykle jednak od zatrucia psychodelikami lub sztyletu wbitego w serce).

Mamy tu humor przetykany grozą, paradę karykaturalnie barwnych postaci i akcję opartą na logice snu, która może skłonić widza do rozważań, czy sam nieopatrznie nie zażył przed seansem jakiejś substancji psychoaktywnej.

Oglądając go, łatwo zanurzyć się w estetycznych wrażeniach, ale stylizacja na melodramat w technikolorze prosto z lat 60. to nie tylko nakładka, którą Biller próbuje nas zabawiać jak małe dzieci, które klaszczą i cieszą się za każdym razem, kiedy zobaczą znajomy kształt. Za ich pomocą pomaga nam dekonstruować starannie skomponowany, misterny obrazek, który w kulturze popularnej ma reprezentować kobietę. Biller zabiera nas za kulisy, odsłaniając wszystkie warstwy, z których składa się wizerunek zjawiskowej Elaine − jej perukę, makijaż, nienaturalnie seksowne pozy, które przybiera, nawet kiedy nikt nie patrzy. Pokazuje, jak niby eteryczny byt, który żywi się wyłącznie herbatą i ciastem, zmaga się z rzeczami tak przyziemnymi jak zmiana tamponu.

Ta wyraźna intencja jest tym, co odróżnia Biller od chociażby Tarantino, który wbrew rozbudowanym interpretacjom dopisywanym mu przez fanów, pytany o cel takiego czy innego zabiegu odpowiada zwykle z rozbrajającą szczerością: „because it’s fun!”.

Dekonstrukcja magii

Magia w Czarownicy miłości ma wymiar raczej symboliczny. Sama Elaine przyznaje, że zapytana o to, dlaczego jest wiedźmą, odpowiada zwykle: „ponieważ chcę mieć magiczne moce!”. Ale dodaje, że nie jest to takie proste, jak by się wydawało. Że magia to tylko używanie własnej woli do osiągnięcia celu. Każdy z nas robi to w taki czy inny sposób. Zaklęcie lub rytuał nie różnią się specjalnie od polecanych przez psychoterapeutów metod medytacji czy też popularnych wśród coachów biznesu technik „fokusowania na celu”. Piersiówka brandy zmieszanej z halucynogennymi ziołami to w zasadzie nic innego jak magiczny eliksir. Fakt, że jego działanie potrafimy opisać językiem procesów chemicznych, niczego nie zmienia. Cała reszta jej magicznych sztuczek to coś, co Terry Pratchett w swoich powieściach określał jako „głowologię” − niewinna mieszanka psychologicznej manipulacji i efektu placebo.

Tym, czego Elaine pragnie najbardziej na świecie, jest miłość mężczyzny. Żywi przy tym przekonanie, że nie jest to uczucie, które przychodzi mężczyznom naturalnie. Nie ma też wiele wspólnego z nią jako osobą; nie jest czymś, co mężczyzna czuje do niej, a raczej czymś, co myśli sam o sobie. Żeby go zdobyć, musi więc poznać źródło jego poczucia własnej wartości, a następnie zagrać na nim, wcielając się w kobietę z jego najskrytszych fantazji, dopełniającą obraz mężczyzny, którym chciałby się stać. Dla każdej z ofiar przybiera całkowicie inną, starannie przygotowaną rolę, zmieniając się z prawdziwej osoby w ideę.

LaBruce: Porno to nuda dla mieszczan

Jej wysiłki skazane są jednak na porażkę. Miłość, o której marzy − tak jak kobieta, którą staje się, żeby ją zdobyć − nie istnieje. Za każdym razem, kiedy obiekt jej magii pozwoli się uwieść, Elaine natychmiast traci nim zainteresowanie. Magia miłości okazuje się zbyt potężna. Mężczyźni, oszołomieni okazaną im uwagą i troską, momentalnie uwalniają się od budowanych przez lata emocjonalnych barier i zalewają nową kochankę nieposkromionym potokiem szczerości i wyznań. Bezbronni w obliczu swoich własnych uczuć, z którymi tak długo nie mieli żadnego kontaktu, stają się nadwrażliwi i zależni jak mali chłopcy.

Nie na to liczyła Elaine. Jej starannie przygotowany performance kobiecości nie zostaje odwzajemniony. Jej kochankowie nie mają zamiaru wcielić się w rolę mężczyzny, którego potrzebuje. „Nigdy nie sądziłem, że będę gotowy do kogokolwiek się tak przywiązać” − zwierza się jeden z nich, łkając jej w ramiona − „ale to tylko dlatego, że nie spotkałem nikogo odpowiedniego. Wszystkie kobiety, które mi się podobają, nie są wystarczająco bystre. A te bystre w ogóle mnie nie podniecają”. „To faktycznie problem” − pociesza go Elaine, z trudem ukrywając pogardę, widoczną jednak w spojrzeniu i głosie.

Dekonstrukcja władzy

Wszystkie relacje Elaine z mężczyznami balansują na cienkiej granicy między obsesją i nienawiścią. Źródła jej resentymentów poznajemy w retrospekcjach, w których jej ojciec i były mąż wyzywają Elaine z powodu jej wagi. Dopiero dopasowując ciało do ich wymagań, staje się godna ich uczuć i starań. Podążając tą ścieżką, krzyżuje drogi z wiccańskim kultem bogini Diany, w którym odnajduje potwierdzenie swoich przekonań na temat płci.

„Czarownica musi zdawać sobie sprawę ze źródła swojej mocy. A według nas największa siła kobiety to jej seksualność. Nie uważamy tego faktu za demoniczny ani antyfeministyczny. Celebrujemy w ten sposób kobietę jako istotę zrodzoną z natury. Cała historia czarownictwa jest związana ze strachem przed kobiecą seksualnością.

Mężczyźni palili nas na stosach, bo bali się uczuć, które w nich wywołujemy. Później zaczęli używać małżeństwa, żeby nas zniewolić. Zmienili nas w służące, dziwki, lalki do spełniania własnych fantazji. Nigdy nie pytając nas, czego same chcemy. Ucząc nas, że normatywna jednostka to hiperracjonalny, stoicki mężczyzna − takie nauki pobierają w filmie młode adeptki czarownictwa. Ironicznie, od mężczyzny. W końcu czym byłby kult bez podstarzałego przywódcy, gotowego wykorzystać ideały młodych wyznawczyń do własnych lubieżnych celów.

Zawarty w filmie komentarz na temat próby odzyskania kobiecości i wyplątania jej z patriarchalnych kontekstów przypomina mi rozmowy toczone na polskiej lewicy wokół tak zwanego selfie feminizmu. Czy młodym aktywistkom wypada eksponować zgrabne, wygolone ciała na Instagramie, jednocześnie skarżąc się na seksizm, nierówności i podwójne standardy? A tańczyć na rurze? A chwalić się makijażem? Część z nich wychodzi pewnie z podobnego założenia co czarownice Anny Biller. Skoro na każdym kroku wciska się nas w ten gorset kobiecości, spróbujmy chociaż wykorzystać go na naszą korzyść. Przyciągnąć męską uwagę, eksponując to, co chcą zobaczyć, być może licząc po cichu, że złapią się z zaskoczenia − „Jak to? Feministka? A taka ładna?” − i kiedy już do nas przyjdą, nagiąć do swojej woli przez edukację.

Można też, jak Zofia Krawiec, potraktować performance kobiecości dosłownie i nadać mu formę artystycznej ekspresji. Analizować, badać granice i ironicznie puszczać oko do widzów, również do tych niezorientowanych, że w ogóle uczestniczą w spektaklu. Można się wyprzeć. Powiedzieć: „Moje ciało to moje ciało i nic wam do tego, w co je ubieram i jak eksponuję”. Feminizm to przecież kwestia wyboru. Tu jednak łatwo popaść w absurd albo obłudę, kiedy wszystkie nasze autonomiczne i zupełnie samodzielne wybory będą − zupełnym przypadkiem − pokrywać się dokładnie z tym, czego oczekuje od nas patriarchalna kultura. Może się okazać, że nie da się jednak zjeść ciastka i mieć ciastka. Jak w przypadku instagramowych modelek, które pragnąc uczestniczyć w ruchu body positivity, wyginają swoje szczupłe ciała, żeby uchwycić na nagraniu jakieś zgięcie skóry i zawołać: „Widzicie? Każdy czasem ma fałdki, nawet ja!”.

Selfie-feminizm oznacza, że publiczny płacz nie musi być porażką, może być zwycięstwem

Albo można wzruszyć ramionami i powiedzieć: „OK, poddaję się. Życie na przekór normom genderowym jest za trudne. Nie chcę ciągle słuchać przykrych komentarzy na swój temat, a potrzeba podobania się jest za głęboko wdrukowana mi przez lata życia w patriarchacie, żebym mogła tak po prostu się nią nie przejmować”.

Dekonstrukcja wolności

Dyskusja o tym, czy feministce wypada być czarownicą, również nas nie ominęła. Bo okazuje się, że to całkiem popularna współcześnie forma duchowości praktykowana na lewicy. „Bycie wiedźmą” to oczywiście termin, pod którym mieszczą się najróżniejsze praktyki, niekoniecznie związane z wiarą w magię. Jednak media społecznościowe, wrażliwe na najmniejsze wychylenia trendów, bardzo szybko rozprzestrzeniły nową falę mody na stawianie tarota, nagie sabaty, astrologię i pozytywne wibracje kryształów. A to już więcej, niż naukowa, racjonalna lewica jest gotowa tolerować w swoich szeregach.

„Wiara w rzeczy, które nie mają ani dowodów, ani żadnych silnych argumentów za tym, że są prawdopodobne, zawsze mnie mierziła, ale myślałam sobie, że jak ktoś chce sobie utrudniać życie omijaniem czarnych kotów i podejmowaniem złych wyborów, bo coś im wyszło w kartach, to nie jest to moja sprawa” – pisała Ewa Bujacz, czyli Lewogram, w swoim głośnym instagramowym poście z zeszłego roku. Krytykuje w nim odejście czarownic-feministek od racjonalnych postaw, które według niej i wielu innych uczestników sporu prowadzi w niebezpieczne obszary tak zwanej medycyny alternatywnej (i faktycznie, kilka głosów z przeciwnej strony podnosiło argument, że współczesna medycyna, jako zakorzeniona w patriarchacie, nie może być w pełni godna zaufania).

Zwraca też uwagę, że powielanie narracji, w której kobiecość nierozerwalnie wiąże się z naturą, intuicją, cielesnością, to „seksistowskie gówno, a nie feminizm”. Historię czarownic, tajemniczych i niebezpiecznych istot, których ciałem sterują cykle Księżyca, też w końcu napisali mężczyźni.

Kowalczyk: Role i władza podzielone są przeważnie po staremu

Być może z prawdziwie feministyczną formą kobiecości jest jak z etyczną konsumpcją w kapitalizmie w pewnym słynnym powiedzeniu. Dla wielu młodych kobiet, na lewicy i nie tylko, wiedźma jest jej atrakcyjną formułą, czy to w wymiarze estetycznym, kulturowym, duchowym, czy po prostu jako możliwość pokazania środkowego palca „hiperracjonalnemu, stoickiemu mężczyźnie”. Na tej samej zasadzie Zakon Szatana istnieje w opozycji do kultury chrześcijańskiej tylko po to, by podkreślać jej hipokryzję i opresyjność. Nic dziwnego, że z możliwych archetypów do odgrywania część z nas wybiera ten, który oferuje jakiekolwiek poczucie sprawczości i kontroli. W świecie, w którym nadal przygnębiająco często o naszym losie decydują mężczyźni, możemy przynajmniej przewrócić oczami i skomentować jak Elaine: „Nie wiem, czego się spodziewałam… W końcu jest zodiakalną Rybą”.

**
Kasia Babis – rysowniczka, ilustratorka, graficzka, autorka komiksów i książek dla dzieci. Komentuje problemy społeczne, nierówności ekonomiczne, przejawy dyskryminacji i wykluczenia. Aktywistka związana z warszawską Inicjatywą Pracowniczą. Obserwuj na Instagramie: @kasiababiscomics

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij