Polish is my superpower! Ale tylko do momentu, kiedy mam powiedzieć „gościni”, „chirurżka” albo „psycholożka”. Z Martyną F. Zachorską, instagramową Panią od Feminatywów, autorką książki „Żeńska końcówka języka”, rozmawia Stasia Budzisz.
Stasia Budzisz: Nowomowa, ideologia gender, słowa nie do wypowiedzenia, niszczenie polszczyzny – tak w niektórych kręgach mówi się o feminatywach. Ty postanowiłaś się zająć tym tematem naukowo. Dlaczego?
Martyna F. Zachorska: Wkurzają mnie mity i językowe płaskoziemstwo, a te rozpanoszyły się w języku oraz kulturze i mają się świetnie. Zaczęło się od tego, że niemal zewsząd słyszałam, że feminatywy to wymysł XXI-wiecznych feministek, a to przecież absurd, podobnie jak opinie o rzekomej „nowomowie” (której definicja wcale nie równa się neologizmom) czy „wciskaniu ideologii” (w takim razie największymi ideologami są dzieci, feminatywów bowiem używają naturalnie, same z siebie).
Zabawne jest też to, że często lubimy się chwalić przed obcokrajowcami, że polski jest trudnym językiem. Wyciągamy wtedy stół z powyłamywanymi nogami czy chrząszcza z trzciny, ale kiedy mamy powiedzieć słowo „chirurżka”, to nagle pojawia się argument, że można na tym połamać język albo że to zbrodnia na języku. Jakoś nie mamy kłopotu z wymówieniem słowa „różdżka”. Żeby uniknąć zbrodniczej „psycholożki”, część społeczeństwa mówi „pani psycholog”, ale jakoś nie przeszkadza nikomu „Norweżka”, która jest zbudowana na tej samej zasadzie. Nikt nie wpadnie na pomysł, żeby nazywać ją „panią Norweg”.
Piszesz, że ktoś taki jak przeciwnik_czka feminatywów tak naprawdę nie istnieje w przyrodzie. Wyjaśnisz?
Jeśli istnieliby tacy ludzie, to nie mogliby uznawać żadnych form żeńskich. Mówiliby na przykład: pani sprzątacz, pani pielęgniarz, pani fryzjer. Raczej nie ma nikogo, kto przeciwstawiałby się wszystkim feminatywom w polszczyźnie. Przeciwnik czy przeciwniczka feminatywów to skrót myślowy, który też czasem stosuję, choć jest nielogiczny. Bo przecież nikt nie mówi „pani fryzjer” czy „pani tancerz”. Chociaż pewna psycholożka napisała na Twitterze, że jej koleżanka jest „dyplomowanym tancerzem” i nie życzy sobie używania wobec niej formy „tancerka”. Jej zdaniem tancerki tańczą na rurze.
Ty też byłaś zagorzałą przeciwniczką feminatywów. Twoja osobista historia jest bardzo ciekawa. Przeszłaś drogę od skrajnego konserwatyzmu po miejsce, w którym jesteś dziś – naukowczyni i jednocześnie influencerki instagramowej, Pani od Feminatywów. Opowiesz o tym?
Wychowałam się w konserwatywnej rodzinie, jak wiele Polek i Polaków. Nie ma w tym nic złego. W naszym domu czytało się „Gościa Niedzielnego” czy portal Fronda w zasadzie bezrefleksyjnie. W liceum miałam potrzebę buntu, ale to był bunt konserwatywny. Buntowałam się przeciwko „lewackiej ideologii”, „degeneracji, demoralizacji i seksualizacji”. Byłam kategoryczną przeciwniczką antykoncepcji i aborcji. Zaciekle broniłam praw rodziny, występowałam przeciw feministkom i ruchom LGBTQ.
Byłam też fanatyczką prolajf. Zostałam laureatką Olimpiady Wiedzy o Rodzinie, na którą napisałam tekst, gdzie powoływałam się na słowa Kai Godek. Uważałam ją wtedy za wzór do naśladowania. Nie wypieram się tego. Dziś pomaga mi to w pracy, bo wiem, jak myśli ta druga strona. Byłam tam.
czytaj także
I co się wydarzyło, że przeszłaś na stronę diabła genderu?
Wydarzyła się nauka i literatura. Poszłam na studia do Poznania i pierwsze, co zrobiłam, to udałam się do Biblioteki Raczyńskich, żeby wypożyczyć te wszystkie książki, które potępiali moi idole z „Gościa Niedzielnego” i ksiądz profesor Dariusz Oko, którego byłam wyznawczynią. Chciałam to poznać od podszewki i się z tym rozprawić. Przeczytałam i okazało się, że tam nie ma tego, o czym oni mówią. Poczułam się oszukana. Wszystko, co przywoływali, było wyrwane z kontekstu, poprzekręcane. Wybrali co lepsze kawałki i jeszcze odpowiednio je podkręcili, żeby wzbudzały silniejsze emocje. Klasyczny przykład jednej ze strategii manipulacji.
W Żeńskiej końcówce języka wchodzisz na chwilę w świat manosfery. To dość radykalne i nieprzebierające w środkach środowisko. Dlaczego cię interesuje?
To grupa dość przewrażliwiona na swoim punkcie i bardzo skuteczna w atakach. Przedstawiają idee wręcz ekstremistyczne, które stawiają mężczyzn na pierwszym miejscu. Mnie jednak interesują z powodów językowych. Słowotwórczo są niezwykle kreatywni. Portal Patriarchat.pl sugeruje na przykład, by pisać słowo „mężczyzna” wielką literą, dla okazania szacunku. Kobiety określa mianem femoidów. Femoid to połączenie wyrazów „female” i „android”, czyli robot.
Ciekawie dzielą też mężczyzn. Najważniejsi są chadowie, czyli samce alfa. Potem w hierarchii stoją beciki, samce beta, czyli tacy drugiego sortu. Na końcu są ci, których nazywają cuckami/cuckoldami, od angielskiego słowa, które oznacza rogacza. W manosferze tym mianem określa się też m.in. mężczyzn, którzy wykazują cechy „staroświeckiego” dżentelmena.
Jak zdradziłam sprawę feministyczną i przeszłam na stronę inceli
czytaj także
Dużo miejsca poświęcasz ruchowi red pill. Co to jest?
To ruch antyfeministyczny, który stara się udowodnić, że świat jest kontrolowany przez kobiety, a mężczyźni są dyskryminowani. Nazwa „czerwona pigułka” pochodzi z filmu Matrix, którego główny bohater stoi przed dylematem, którą pigułkę wziąć, czerwoną czy niebieską. W ruchu red pill niebieska pigułka to nasz świat i po jej przyjęciu nic się nie zmieni. Natomiast przyjęcie pigułki czerwonej w tej optyce oznacza „przebudzenie”, „przejrzenie na oczy”, zrozumienie, że to mężczyźni są płcią dyskryminowaną, zaś nasz świat jest ginocentryczny, czyli ułożony „pod kobiety” i ich potrzeby.
No to nawiążmy może do tego podporządkowania sobie świata przez kobiety i dyskryminacji mężczyzn choćby za pomocą języka. Kiedy we współczesnej Polsce zaczęło się zmieniać podejście do feminatywów?
Ta zmiana już chwilę trwa, ale warto podkreślić, że feminatywy do dyskursu wprowadziły polityczki. Wprawdzie forma „ministra”, propsowana przez Izabelę Jarugę-Nowacką czy Joannę Muchę, stała się początkowo przedmiotem kpin, ale jednak została zauważona i dziś bywa stosowana. Były też choćby działania Fundacji Feminoteka, która wprowadziła w 2005 roku – a potem w 2019 roku powtórzyła – kalendarz z żartobliwymi skojarzeniami wyrazów homonimicznych w polszczyźnie. Twórczynie kalendarza odwróciły role: nie dziwiły się, że „pilotka” to taka czapka, ale wyciągnęły z polszczyzny wyrazy rodzaju męskiego i zgodnie ze znanym schematem zwróciły uwagę na przykład na to, że „adwokat” to taki alkohol, podczas gdy „adwokatka” to prawniczka.
Jednak przełomowy był zdecydowanie rok 2016 rok, w którym odbywały się Czarne Protesty. Wtedy feminizm stał się naprawdę popularny, modny i wspierany przez kobiety z różnych środowisk, w różnym wieku i z różnych grup społecznych. Wtedy też pojawiło się wiele nowych działaczek, które potem weszły do polityki. Czarne Protesty sprawiły, że feminatywy pojawiły się w mainstreamie i przestawały być traktowane jak dziwadła.
W tym czasie też mocno w siłę urosły media społecznościowe, więc te tradycyjne musiały się do nich dostosować. Kwestie feministyczne przestały być traktowane jak wymysł, temat zastępczy albo coś, o czym trzeba napisać w gazecie na 8 marca. Potem przyszedł 2020 rok, a z nim jeszcze większe protesty, które mocniej zjednoczyły różne grupy społeczne i pokolenia. To był moment, kiedy feminizm ostatecznie zadomowił się w mainstreamie.
czytaj także
Jak byś dziś oceniła używanie feminatywów w polskich mediach?
Myślę, że jest coraz lepiej, są coraz powszechniejsze. Widać je, słychać i już nie tylko w lewicujących mediach, ale też w takich, które starają się nie mieć określonego profilu politycznego. Moim zdaniem największy wpływ na zmianę mają jednak media rozrywkowe, bo to one zmieniają rzeczywistość. Dzięki nim feminatywy mogą przyjąć się jeszcze szybciej. Według mnie największym promotorem form żeńskich w Polsce jest Hubert Urbański, który zawsze używa form żeńskich, a dzięki programowi Milionerzy dociera do bardzo różnych grup społecznych.
Sto lat temu używania feminatywów chyba nikt nie wiązał z kwestią emancypacji, a przecież wiele na tym polu się działo: kobiety kończyły uczelnie i zdobywały tytuły naukowe, wywalczyły też prawa wyborcze. Dlaczego dziś używanie feminatywów uważa się za emancypacyjne?
Wtedy tworzenie rodzaju żeńskiego było konsekwencją zmiany rzeczywistości, która nas otaczała, i język musiał się do niej dostosować. Wielka zmiana nastąpiła zwłaszcza po I wojnie światowej, kiedy kobiety zaczęły zajmować stanowiska wcześniej przeznaczone tylko dla mężczyzn. Język dostosowywał się do tego naturalnie, bo nowe realia trzeba było nazwać, i nikogo to nie dziwiło. Nikt też tego nie analizował w kontekście emancypacji. My dziś sięgamy do międzywojnia i odgrzebujemy zakurzone formy i rzeczywiście, teraz feminatywy mają potencjał emancypacyjny. Zaznaczają naszą obecność, powodują, że stajemy się widzialne w społeczeństwie, które przecież składa się w 51 proc. z kobiet.
czytaj także
Przedziwne, że PRL-owi udało się je tak skutecznie wyrugować.
Lata 50. XX wieku to moment, kiedy pojawiła się tendencja nazywania kobiet męskimi nazwami. To była forma emancypacji, zrównania kobiet z mężczyznami, ale to one miały równać do nich. Oczywiście było to zgodne z propagandą partii – równo w życiu, równo w języku. I to z tym dziedzictwem teraz się borykamy.
Najciekawsze jest jednak to, że osoby, które dziś walczą z komunizmem i jego przejawami w życiu publicznym, nie mają nic przeciwko podtrzymywaniu tego dziedzictwa. Konserwatywne środowiska, w których częściej spotykamy się z nagonką na używanie feminatywów, chętnie sięgają przecież do spuścizny Polski międzywojnia, ale to uwielbienie nie obejmuje języka.
czytaj także
**
Martyna F. Zachorska – doktorantka na kierunku językoznawstwo w Szkole Doktorskiej Nauk o Języku i Literaturze Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Studiowała anglistykę, obecnie wykłada i pracuje jako tłumaczka pisemna i konferencyjna. Współzałożycielka Międzywydziałowej Interdyscyplinarnej Grupy Badawczej „Płeć i język”. W 2021 roku założyła na Instagramie konto Pani od Feminatywów, na którym zajmuje się popularyzacją nauki i literatury. Jej książka Żeńska końcówka języka ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Poznańskiego.