Kultura

Julki kontra kuce i piwniczaki. Ale generalnie to ***** ***

Fot. Monika Bryk

Mieć nowy termin do okładania politycznych przeciwników, ośmieszania drugiej strony to rzecz bezcenna w dzisiejszej polityce, uprawianej coraz częściej poprzez memy. Tak jak „lemingi” poprzednio, tak „julki” pewnie się tym orężem staną. Dlatego między innymi nie chcieliśmy jako jury przykładać do tego ręki – mówi nam Bartek Chaciński, z którym rozmawiamy o tegorocznym zamieszaniu wokół plebiscytu na Młodzieżowe Słowo Roku 2020. Kapituła konkursu najpierw wkurzyła prawicowy internet, a potem po raz pierwszy w historii nie ogłosiła werdyktu.

Paulina Januszewska: „Konkurs, który przez lata był zabawą z językiem i służył refleksji nad nim, stał się w tym roku areną walki na słowa” – czytamy w oświadczeniu kapituły plebiscytu na Młodzieżowe Słowo Roku 2020. Co sprawia, że ta walka i wzrost zainteresowania konkursem gwałtownie nasiliły się w ostatnich latach? Czyżby młodzi próbowali zdefiniować język po swojemu?

Bartek Chaciński: Plebiscyt stał się wydarzeniem pozwalającym zamanifestować sprawczość i wpływ na język. Przy czym ów potencjał w konkursie dostrzegły nie tylko młode pokolenia. W głosowaniu nie ma żadnych barier wiekowych, dlatego ślad w nim próbują pozostawić po sobie najróżniejsze środowiska, które coraz częściej nadsyłają swoje propozycje w sposób zorganizowany. Te grupy łączy wypadkowa wspólnych oczekiwań, marzeń i interesów. Niektórzy skrzykują się na masowe głosowanie „dla beki”, inni z pobudek czysto hobbystycznych, ale są też i tacy, którzy w takiej formie realizują swoje cele polityczne, społeczne, a nawet marketingowe. W 2020 roku odczuliśmy to wyjątkowo silnie, ale prawdą jest, że tłumnie i umyślnie wygłosowano już choćby dwa lata temu zwycięskiego „dzbana”, któremu popularnością po piętach deptało m.in. „masno”, a w kolejnym roku „eluwina”

To był akurat, jak rozumiem, zmasowany „atak” fanów znanych youtuberów.

Owszem. Podbijanie w plebiscycie słów pochodzących ze słownika twórców internetowych zdaje się wyrazem uznania dla idoli albo po prostu próbą rozreklamowania ich działalności. Jak się okazuje – dość skuteczną, zmyślną, a w niektórych przypadkach również pieczołowicie zaplanowaną. W zeszłym roku w konkursie pojawił się na przykład „Chillwagon”, czyli nazwa supergrupy rapowej, na którą również licznie oddawano głosy. Chyba nikt nie ma wątpliwości co do tego, że była to po prostu akcja promocyjna nowego muzycznego projektu.

W tym roku jednak najwięcej zdobyły hasła polityczne. Czy moglibyśmy połączyć to z tezą, że młode pokolenia nad wyraz aktywnie zaangażowały się w życie publiczne, choćby podczas strajków przeciwko zaostrzeniu prawa antyaborcyjnego?

Na plebiscyt nałożyło się kilka różnych nurtów, odzwierciedlających niewątpliwie bardzo polityczny i bogaty w doniosłe wydarzenia rok 2020. W efekcie pięć pierwszych miejsc z listy wytypowanej na podstawie twardych liczb, czyli w sumie 194 tysięcy oddanych głosów, miało właśnie taki charakter. Jednocześnie były to niestety słowa nieregulaminowe, wprawiające w bezradność kapitułę konkursu i owocujące brakiem werdyktu, co część osób błędnie przyjęła jako całkowite anulowanie plebiscytu. Nie wybraliśmy młodzieżowego słowa roku, ale po żywej dyskusji zdecydowaliśmy się opublikować czołówkę w nieco zawoalowanej formie.

Dlaczego?

Nie możemy udawać, że nie dostrzegamy pewnych tendencji językowych i ich korelacji z bieżącymi wydarzeniami. Nie odcinamy się od nich. Wrócę jednak do poprzedniego pytania: czy uważamy pierwszą piątkę za dowód na zaangażowanie polityczne młodych ludzi? Tego rodzaju aktywność i świadomość rzeczywiście znacząco wzrasta u wchodzących w dorosłość pokoleń. Niemniej jednak wszyscy mamy za i z pewnością przed sobą bardzo intensywny politycznie czas, który znajduje odbicie w języku. „Sasin”, który zdobył najwięcej głosów, jest tego najlepszym i dość oczywistym przykładem. Ale nie wyjątkowym. Złośliwe eponimy pojawiały się w języku od zawsze, choć wiele z nich uległo szybkiemu przeterminowaniu. Czy akurat ten przetrwa próbę czasu? Dowiemy się za kilka lat.

„Odjaniepawlać” poradziło sobie całkiem nieźle. Ale zostawmy eponimy. Co z resztą słów z pierwszej piątki? Dlaczego wzbudziły kontrowersje i naruszyły regulamin?

Niewątpliwie najgoręcej komentowano „julkę/julki z Twittera”, które dostały lawinę głosów, ale zostały zdyskwalifikowane ze względu na niejasność samej definicji oraz kontekstu ich użycia i obecności w plebiscycie. Masowe głosowanie na „julki” przebiegało pod hasłem zorganizowanej akcji pt. „pomóż julkom utrzeć nosa”. Kryje się za tym co najmniej chęć pokazania określonej grupie społecznej, że jej miejsce znajduje się w sferze negatywnych emocji i wykluczenia. Tymczasem regulamin konkursu jasno zabrania wyróżniania takich słów – obraźliwych czy dyskryminujących. Z kolei kolejny faworyt głosujących – „spewuenić” – to również omówione przez nas trochę „naokoło” pojęcie, które ma opisywać, w jaki sposób kapituła rzekomo zepsuła ten plebiscyt. Podobnie jak „Sasin” jest eponimem, stworzonym z nieukrywaną złośliwością, a więc narusza zasady konkursu. Wreszcie na koniec dostaliśmy dwa najpopularniejsze chyba obecnie wulgaryzmy: „wypierdalać” i osiem gwiazdek, czyli „jebać PiS”. Słowa, których moim zdaniem nie trzeba już cenzurować.

Ani – jak sądzę – się nimi oburzać. Dlaczego w takim razie kapituła ich nie wyróżniła?

Zgadzam się, że te hasła mocno zamanifestowały swoją obecność w sferze publicznej. Wydają się oczywiste i zrozumiałe dla wszystkich. Trzeba je było wytłumaczyć dzieciom, osobom wrażliwym językowo oraz pogodzić się z tym, że po prostu pojawiają się wokół – jako wyraz pewnego społecznego gniewu. Wszystkie argumenty przemawiające za ich ukrywaniem nie mają sensu. Ale z drugiej strony – to wciąż wulgaryzmy, a te regulamin plebiscytu – najkrócej mówiąc – wyklucza z konkursu, którego praktyka pokazuje zresztą, że gdyby zasady były inne, to słowa uznane za niecenzuralne co roku dominowałyby na szczycie tabeli.

Nie uważa pan jednak, że akurat te dwa hasła wyróżniają się na tle innych wulgaryzmów? To nośniki politycznych postulatów, a może także znak, że i tak z natury ostry język młodych radykalizuje się wprost proporcjonalnie do nastrojów społeczno-politycznych i poczynań władzy?

Myślę, że „wypierdalać” i „jebać PiS” to dylemat nie tyle dla Młodzieżowego Słowa Roku, co dla drugiego, ogólnego plebiscytu na słowo roku, które ma najtrafniej opisywać minione 12 miesięcy oraz pełni zupełnie inną funkcję niż neologizmy tworzone przez młodych ludzi. Bez dwóch zdań hasła strajkowe to jedne z najważniejszych i najbardziej odkrywczych językowych wydarzeń, elementów języka rewolucji. Trzeba je jednak rozpatrywać na zupełnie różnych poziomach.

To znaczy?

Wypierdalać” było hasłem nadanym i umieszczonym na oficjalnych transparentach przez inicjatorki strajku kobiet. Odnosiło się do głównego postulatu protestów – walki z opresyjnym prawem antyaborcyjnym, odbierającym wolność kobietom. W zasadzie mamy do czynienia z czymś, co Polki powtarzają od lat, ale dopiero teraz, pod wpływem wyroku tak zwanego Trybunału Konstytucyjnego, ich stanowisko skrystalizowało się w formie będącej wyrazem ostatecznej determinacji, której trudno odmówić słuszności i celności.

Ale „wypierdalać” nie było dziełem ulicy. Natomiast niewątpliwie to właśnie ono otworzyło furtkę obecnemu wcześniej w sieci „jebać PiS” oraz całej tej już bardziej spontanicznej części protestu i wydarzającej się w różnych miejscach w Polsce kreatywności językowej. Ta miała niekiedy obraźliwy, ale jednocześnie memiczny, wymiar, wyrażający się nie tylko poprzez wulgarność, ale też niezrozumiałość. Kod, którym posłużyły się uliczne tłumy, w tym przede wszystkim młodzi ludzie, okazał się bowiem kompletnie nieczytelny dla starszych użytkowników języka. To o tyle ciekawe, o ile zauważymy, że równie ostry i ośmieszający ton pojawił się za granicą w czasie wydarzeń Młodzieżowego Strajku Klimatycznego oraz protestów Black Lives Matter. O języku tych manifestacji sporo powiedzieli już anglosascy językoznawcy.

Drodzy dziadersi, „wypierdalać” jest również do was

Co dokładnie?

Słyszymy, że wrażliwość językowa ludzi dość zmienia się we wszystkich pokoleniach, ale u młodych ten proces zachodzi szczególnie dynamicznie i z pewnością jest skorelowany z kwestiami światopoglądowymi, inkluzywnością wyrażającą się w języku właśnie. Z różnych względów wulgaryzmy już ich nie szokują i nie wzbudzają emocji. Do tego wniosku dochodzili językoznawcy na Zachodzie po protestach klimatycznych. Co innego epitety wykluczające czy potępiające konkretne grupy społeczne. Na to młodzi reagują mocniej. Jeśliby z tej perspektywy spojrzeć na „julkę”, ale także „Murzyna”, który w bieżącym roku w Polsce wywołał szeroką dyskusję publiczną, to nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z podobną tendencją. Okaże się, że dla młodych Polek i Polaków nie ma nic złego w okrzykach „jebać PiS”, ale już w obraźliwym nazywaniu czyjejś orientacji psychoseksualnej, płci czy pochodzenia – owszem.

Współczesny język młodych wpisuje się w naturalną wojnę pokoleń, ale też ujawnia polityczne podziały. A jednak pod sztandarami z „wypierdalać” i „jebać PiS” stanęły różne grupy. Czy te hasła mogą okazać się symbolem zjednoczenia?

Na pewno „wypierdalać” poprzez swoją zasadność i dosadność jest parasolem, pod którym Polki i Polacy mogą się bardzo licznie gromadzić. To prawdopodobnie jedno z najbardziej zrozumiałych słów w naszym języku, które w kontekście ogólnej frustracji spowodowanej działaniami rządu ma ogromną moc jednoczenia. Bez znaczenia nie pozostają tutaj jednak reakcje tej części opinii publicznej i sceny politycznej, którą zbulwersowały strajkowe wulgaryzmy. Dla niej szczególnie oburzające było to, że pod takim hasłem szły akurat kobiety. Oczywiście nie brak w tym hipokryzji. Gdyby „wypierdalać” powiedzieli rządowi górnicy czy taksówkarze, prawdopodobnie ci reagujący na nie dziś wrażliwie publicyści czy politycy przeszliby nad tym porządku dziennego.

Czyli jednak dzielimy się wokół strajkowego języka.

Prawdę mówiąc, nie wiem, czy akurat wulgarne hasła protestów pokroją społeczeństwo i jeszcze mocniej zarysują dotychczasowe podziały. Dostrzegam, że w języku wiele rzeczy się zaostrza, ale równie wiele pod wpływem długiego użytkowania – wypala. W pewnym momencie emocje lub powaga postulatów, które kryją się za „wypierdalać” czy „jebać PiS”, mogą zostać wypaczone. Tu chodzi przecież o liberalizację prawa aborcyjnego, a także zmianę układu sił politycznych, które na tym etapie nie odzwierciedlają już układu sympatii politycznych Polaków. Jest wola przeprowadzenia rewolucji, jest silny przekaz. Ale czy on również przejdzie próbę czasu? Trudno powiedzieć. To gra, w którą chyba jeszcze nie graliśmy z językiem. A na pewno nie na tak radykalnym poziomie.

Mówi się, że młodzi osadzają się na bardziej radykalnych niż PO-PiS-owskie biegunach politycznego sporu. Ba, sam napisał pan, że w tym pokoleniu toczy się jeszcze jedna wojna – wojna płci pomiędzy wyborcami Konfederacji a zwolenniczkami Lewicy.

Faktycznie pokusa, by „julki” wpisać w ten konflikt – jest bardzo silna. Sam po trosze to zrobiłem, wskazując, że do podobnych starć dochodzi od dłuższego czasu w USA pomiędzy incelami a progresywistkami. W języku wyraźnie zarysowuje się tutaj tło społeczne odrzuconego białego, młodego mężczyzny, który w bliskiej perspektywie ma wejście już nie do bezpiecznego świata patriarchatu, tylko rzeczywistości, która się redefiniuje i stanowi dla niego – jeśli ma poglądy konserwatywne – wielką niewiadomą.

Ale to jest drobna w istocie część społeczeństwa. Również popularność „julek” w plebiscycie na Młodzieżowe Słowo Roku 2020 wyrażana w kilkudziesięciu tysiącach zgłoszeń wypada blado w stosunku do 36-milionowej populacji naszego kraju. Przy czym trzeba zaznaczyć, że dużą część głosów mogli przecież oddać starsi mężczyźni, a nawet kobiety. Nie wykluczam też, że w dużej części był to po prostu efekt akcji niszowej grupy, którą z kolei strona lewicowa czy progresywistyczna nazywa „piwniczakami”, ludzi spotykających się na forach i masowo wysyłających te pełne niechęci definicje, każdy z ośmiu fejkowych kont.

Ale „julki” weszły przecież do słownika posłów Konfederacji, która coraz silniej rozpycha się łokciami w mainstreamie. Może altprawica nie trafi do protestującej młodzieży, lecz zdefiniuje język opinii publicznej?

Ku temu to wszystko niestety zmierza. Mieć nowy termin do okładania politycznych przeciwników, ośmieszania drugiej strony to rzecz bezcenna w dzisiejszej polityce, uprawianej coraz częściej poprzez memy. Tak jak „lemingi” poprzednio, tak „Julki” pewnie się tym orężem staną. Dlatego między innymi nie chcieliśmy jako jury przykładać do tego ręki. Co zresztą dotyczy w równym stopniu słowa „Sasin”. To efekt działań politycznych, które zamiast do konstruktywnych propozycji dążą do spektakularnego „zaorania” przeciwnika w mediach społecznościowych. A w tym, jak wiemy, specjalizuje się polska konserwatywno-liberalna prawica, dla której – zapewne też z braku poważniejszych osiągnięć przez lata, gdy była politycznie szachowana przez PiS – głównym powodem do radości stawało się każdorazowe „zaoranie lewaka”.

Julki z Twittera chcą zmieniać świat

A czy są jeszcze jakieś słowa, które w ostatnim czasie w sposób szczególnie interesujący organizują zbiorową wyobraźnię i komunikację młodych Polek i Polaków?

Jeśli weźmiemy pod uwagę propozycje nadesłane w plebiscycie, to wciąż pozostaniemy w tematach najgorętszej bieżączki. Ale już nie tej, która dotyczy protestów, lecz pandemii. Tu pojawia się „foliarz”, „szur”, a także „covidiota”, który ma tę wyjątkową cechę, że działa, jak zauważył ostatnio Michał Rusinek, w obie strony. Słowem tym określimy zarówno „koronasceptyka”, jak i „maseczkowca”. Cały czas znajdujemy się jednak w obrębie walk językowych, czyli wyrywania sobie znaczeń albo tworzenia odpowiedzi na już istniejące i zwykle obraźliwe określenia. W tym kontekście wspomniane wcześniej „julki” można by na przykład potraktować jako odpowiedź na „kuców” czy „piwniczaków”. Ale moją uwagę zwróciło coś innego i – dla odmiany – pozytywnego. Mam na myśli zwrot „byczku”.

To nowość?

W sferze języka młodych mężczyzn – owszem. Wprawdzie od paru lat jest bardzo popularne słowo „byku”, które stało się nowym „ziomalem” czy „ziomem”, ale w tym roku furorę zrobił zdrobniały zwrot „byczku”, który może wskazywać na zmiany zachodzące w obrębie stosunków społecznych pomiędzy płciami. W ostatnim czasie dużo więcej niż kiedykolwiek mówi się o siostrzeństwie, więc jest nadzieja, że stosunki mężczyzn też się zacieśniają. Na pewno chciałbym to w „byczku” widzieć. Ale dalej mamy też bardzo interesujący i długi strumień zgrubień popularnych wyrazów, czyli słów z końcówką -ówa.

Dlaczego to ciekawe?

Bo świadczy o tym, że we współczesnym języku zostało coś z tej „starej” młodzieżowości, wręcz zamierzchłej gwary uczniowskiej. Ja używałem kiedyś „solówy”, „chamówy” czy „stylówy”, a teraz to powraca w postaci „hotówy” albo „krindżówy”.

Oprócz tego jednak niewiele było przykładów, które by mnie w stosunku do lat poprzednich zaskoczyły. Plebiscyt PWN jest bogatym złożem różnych definicji, indywidualizmów, o których trudno powiedzieć jednoznacznie, czy faktycznie zaistniały i zadomowiły się w języku. Na pewno bardzo dużo zgłoszeń miała „naura”, czyli kolejne słowo Masno Gangu – grupy youtuberskiej. W odniesieniu do niego możemy powoli mówić o stałej plebiscytowej tendencji, wskazującej, że głównym miejscem, w którym rodzą się młodzieżowe neologizmy, nie jest ramówkowa telewizja czy gazeta, ale YouTube lub język hip-hopu, mocno sprzężony ze słownikiem internetowych gwiazd. To sfery nieobjęte cenzurą obyczajową, niemal całkowicie wolne. I to dzięki nim zmienia się wrażliwość językowa. Powtórzę pewnie truizm, ale musimy się przyzwyczaić do przepastnych różnic międzypokoleniowych, bo biorą się one stąd, że młodzi ludzie wychowują się w zupełnie innej rzeczywistości medialnej niż ich rodzice, a niekiedy i tylko trochę starsi koledzy.

**
Bartek Chaciński – dziennikarz, szef działu kultury tygodnika „Polityka”, autor bloga Polifonia oraz członek Rady Języka Polskiego. W jury konkursu PWN na Młodzieżowe Słowo Roku zasiada obok Anny Ewy Wileczek, Marka Łazińskiego i Ewy Kołodziejek.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij