„Prezydent” nie daje odpowiedzi na pytanie o to, co poszło nie tak, dlaczego weszliśmy w globalny kryzys demokracji. Dostarcza za to bezcennego wglądu w sposób myślenia jednego z najbardziej nietuzinkowych polityków, jakich wydała III RP.
Choć Prezydent, wywiad rzeka Aleksandra Kaczorowskiego z Aleksandrem Kwaśniewskim, zaczyna się od inwazji Putina na Ukrainę, to jak się szybko przekonujemy, jest to książka bardziej z działu „historia” niż „wydarzenia współczesne”. Nie chodzi tylko o to, że druga kadencja Kwaśniewskiego zakończyła się prawie 20 lat temu, w grudniu 2005 roku. Ważniejsze jest to, że z łatwością rozpoznajemy, że żyjemy już w innej epoce.
Sam Kwaśniewski ma tego świadomość, mówi o swoich czasach jako o erze optymizmu. W dużej mierze pokrywa się ona z latami 90., okresem – by zacytować Philipa Rotha – „między końcem komunizmu a początkiem terroryzmu”, gdy wydawało się, że historia nie tylko się skończyła, ale też skończyła się szczęśliwie. Dla Polski ten okres trwa dłużej, nasze „długie lata 90.” rozciągają się od powstania rządu Mazowieckiego w sierpniu 1989 roku do wejścia naszego kraju do Unii Europejskiej 1 maja 2004 roku.
czytaj także
Optymizm tamtej epoki wydaje się z dzisiejszej perspektywy naiwny. Tym bardziej że naszą przytłacza pesymizm związany z kryzysem klimatycznym, zwijaniem się demokracji na całym świecie i kryzysem pozornie najbardziej stabilnych demokracji, nierównościami, polaryzacją. Powiedzmy to od razu: Prezydent nie daje zbyt wielu odpowiedzi na pytanie o to, co poszło nie tak, dlaczego z „ery optymizmu” weszliśmy w globalny kryzys demokracji. Dostarcza za to bezcennego wglądu w sposób myślenia jednego z najbardziej nietuzinkowych polityków, jakich wydała III RP, kształtującego polskie długie lata 90. Pozwala znacznie lepiej zrozumieć przesłanki stojące za politycznymi wyborami i zaniechaniami, które z dzisiejszej perspektywy osobom należącym do tego samego obozu co prezydent Kwaśniewski mogą wydawać się co najmniej dyskusyjne.
Pokolenie, któremu się udało
Można się spierać, na ile okres 1989–2005 był w historii Polski faktycznie „szczęśliwą epoką”, przepełnioną optymizmem i wiarą w lepszą przyszłość. Z pewnością nie był nią dla wszystkich mieszkańców Polski, zwłaszcza grup i obszarów, którym przyszło zapłacić największą cenę za koszty transformacji gospodarczej.
Maciej Gdula w publikowanym na tych łamach tekście czyta wywiad z byłym prezydentem jako przyczynek do studium socjologii pokolenia, które zwinęło sztandar PZPR i próbowało po 1989 roku budować centrolewicę, zdolną jednocześnie zarządzać transformacją do liberalnej demokracji i gospodarki rynkowej oraz łagodzić negatywne społeczne efekty tych procesów, prowadzić Polskę ku integracji z wojskowymi i gospodarczymi strukturami Zachodu, a przy tym reprezentować – choćby na poziomie „narracyjno-godnościowym” – ludzi, którzy na różne sposoby utożsamiali z byłym systemem.
czytaj także
Temu pokoleniu udało się zrealizować najważniejsze, strategiczne cele państwowe: wprowadzić Polskę do NATO i UE oraz doprowadzić do uchwalenia nowej konstytucji. Mimo wszystkich konwulsji po drodze i społecznych kosztów koniec końców transformacja okazuje się sukcesem – choć jego efekty rozkładają się bardzo nierówno.
Wbrew obawom o to, że po upadku PRL postkomunistyczną lewicę czekają dekady opozycyjnej pustyni, SLD zdobywa władzę już w 1993 roku, a dwa lata później sam Kwaśniewski pokonuje w wyborach prezydenckich Lecha Wałęsę, symbol i legendę „Solidarności”. Na tle wiecznie skłóconej, pogrążonej w wewnętrznych sporach prawicy, SLD między zwycięstwem w 1993 roku a aferą Rywina wydaje się wzorem politycznego profesjonalizmu i stabilności.
Gdy Kwaśniewski obejmuje urząd w grudniu 1995 roku, trafia do praktycznie pustego pałacu. Lech Wałęsa i jego ekipa byli zbyt obrażeni za przegraną, by przekazać władzę z klasą. Solidarnościowa część społeczeństwa, w tym duża część liberalnych elit, postrzega nadchodzącą prezydenturę jako w najlepszym razie polityczną pomyłkę, w najgorszym – jako zagrożenie dla polskich demokratycznych i zachodnich aspiracji. W trakcie jednej z dwóch debat przed drugą turą z Wałęsą Jan Nowak-Jeziorański – jeden z dziennikarzy z drużyny Wałęsy – zarzuca Kwaśniewskiemu, że jego zwycięstwo może zablokować wejście Polski do NATO. Jak wspomina w książce Kwaśniewski, dyrektor Radia Wolna Europa przepraszał go później za swoje zachowania w trakcie debaty. Prezydentura Kwaśniewskiego jest dziś obiektem nostalgii tej samej liberalnej inteligencji, która nie mogła mu wybaczyć, że w 1995 roku wygrał z Kuroniem.
Etyka pokolenia Kwaśniewskiego [Gdula o książce „Prezydent”]
czytaj także
Umiarkowany postęp w granicach prawa
W ostatnich latach opinia publiczna, zwłaszcza wśród młodych pokoleń lewicy, nie była zbyt łaskawa dla centrolewicowych liderów z lat 90., heroldów trzeciej drogi i zwrotu ku centrum. Blair, tak jak Margaret Thatcher, stał się najbardziej znienawidzonym człowiekiem w partii, którą poprowadził do największych sukcesów w historii. Cały projekt Corbyna był próbą unieważnienia blairyzmu, i choć zakończył się zupełną polityczną klęską w wyborach w 2019 roku, a obecna polityka Keitha Starmera wyraźnie inspiruje się dziedzictwem Blaira, to wiele osób na lewicy brytyjskiej ciągle postrzega byłego premiera jako niemalże przestępcę wojennego, który przy pomocy kłamstw wciągnął kraj w wojnę w Iraku. Także dziedzictwo Clintona z jego deregulacją i polityką faworyzującą gospodarczą globalizację jest dziś wśród amerykańskich demokratów postrzegane jako co najmniej kontrowersyjne.
Gerhard Schröder, pracując dla Putina, roztrwonił cały polityczny kapitał i szacunek, który zdobył jako kanclerz. Po inwazji na Ukrainę postrzegany jest już wyłącznie jako postać karykaturalna. Jest też jednym z niewielu byłych politycznych przywódców, wobec których Kwaśniewski pozwala sobie w książce na tak wiele złośliwości – były niemiecki kanclerz wyłania się ze wspomnień prezydenta jako postać nadmiernie motywowana kwestiami finansowymi, by nie powiedzieć – chciwa, małostkowa i egoistyczna.
Na tle nie tylko Schrödera, ale i Blaira czy Clintona Kwaśniewski postrzegany jest przez polską lewicową opinię całkiem dobrze. Nawet jeśli takie środowiska jak partia Razem powstawały w kontrze do polityki SLD z czasów Kwaśniewskiego, a dla wielu działaczy formacyjnym momentem politycznym były protesty przeciw polskiemu udziałowi w wojnach w Iraku i w Afganistanie, to dziś Kwaśniewski traktowany jest trochę tak jak Jimmy Carter przez demokratów – jako cieszący się szacunkiem i niebudzący nadmiernych kontrowersji nestor całej formacji politycznej.
Jednocześnie w Prezydencie bardzo wyraźnie widać różnice w ocenie polskiej rzeczywistości między prezydentem a pokoleniami lewicy urodzonymi po 1980 roku. Zwłaszcza w dwóch kwestiach: podejścia do Kościoła katolickiego i oceny tego, co było możliwe w ramach polityki gospodarczej transformacji.
Balcerowicz musiał zostać, bo tak chcieli Amerykanie. Antoni Dudek o polskim skoku w kapitalizm
czytaj także
Najciekawsze wypowiedzi Kwaśniewskiego o Kościele dotyczą nie lat 90., ale czasów całkiem niedawnych. Były prezydent opisuje dyskusję, w jakiej brał udział w Laskach w domu Jana Woźniakowskiego, brata Róży Thun, z udziałem m.in. Adama Michnika, Tomasza Terlikowskiego i Krzysztofa Zanussiego: „W końcu proszą mnie o głos. «Słuchajcie, jestem w trudnej sytuacji. Prawdopodobnie jestem w tym gronie jedynym, poza Adamem, który przyznaje, że jest niewierzący. Ale muszę przed wami Kościoła bronić. Nie można dzisiaj odrzucić bardzo wielu funkcji, które Kościół pełni, opierając się o misję ewangeliczną”. Gdy w dyskusji pada argument, że „podstawowe wartości można wywieść z filozofów greckich”, prezydent Kwaśniewski – jak relacjonuje – odpowiada: „Można, ale powiedz mi, ilu ludzi czytało filozofów antycznych? A ilu chodzi do Kościoła i może to w prostszych słowach usłyszeć od rozsądnego proboszcza?”.
Maciej Gdula, rekonstruując światopogląd „powstrzymywania zła” Kwaśniewskiego, pisał o składającym się na niego przekonaniu o sile Kościoła i konieczności układania się z nim. Podobne wypowiedzi wskazują, że nie chodziło tu tylko o szacunek do siły Kościoła, ale także o znacznie głębsze przekonanie, że to dla Polaków kluczowa instytucja, wręcz dostarczająca aksjologicznego kośćca polskiej wspólnocie.
Nawet jeśli to przekonanie było prawdziwe w latach 90., to dziś jest już coraz mniej. Procesy sekularyzacyjne osłabiają Kościół, węgla do tego pieca dokłada jeszcze upolitycznienie katolicyzmu i język kościelnych wojen kulturowych. W nowych warunkach lewica nie tylko będzie mogła być bardziej odważna w kwestiach światopoglądowych, ale – zachowując szacunek dla wierzących – będzie też mówić o Kościele i jego doktrynie innym językiem niż jej były prezydent.
Kwaśniewski nigdy nie był tym politykiem postkomunistycznej lewicy, dla którego gospodarka stanowiłaby pierwszy przedmiot zainteresowania. Temat ten zajmuje więc w wywiadzie stosunkowo niewiele miejsca. W jednym z rzadkich momentów, gdy staje się przedmiotem dyskusji, były prezydent pytany o możliwe alternatywy dla transformacji, mówi, że z pewnością nie były nimi koncepcje, jakie zgłaszali tacy ekonomiści jak np. Tadeusz Kowalik.
To kolejny punkt dyskusyjny z punktu widzenia młodszych pokoleń lewicy, dla której krytyka transformacji przedstawiana przez prof. Kowalika często miała formacyjny charakter. Nie wnikając w to, kto miał rację, lektura książki pokazuje, podobnie jak wiele innych świadectw z epoki, że w naszych długich latach 90. po obu stronach podziału postkomunistycznego nie było żadnego poważnego podmiotu politycznego, który odrzucałby konieczność radykalnego resetu gospodarczego po PRL jako koniecznego warunku do przywrócenia gospodarce elementarnej funkcjonalności.
czytaj także
Ktoś złośliwy, słuchając Kwaśniewskiego, mógłby powiedzieć, że prezydent i jego SLD były w latach 90. po prostu naszą partią umiarkowanego postępu w granicach prawa. Nawet jeśli tak było, to trudno zaprzeczyć, że w długich latach 90. dokonał się faktycznie gigantyczny postęp – choć niemałym kosztem – którego częścią było w dodatku przekształcenie Polski w demokratyczne państwo prawa.
Czy to się mogło inaczej skończyć?
Kwaśniewski miał w tym wielki udział jako przewodniczący komisji konstytucyjnej w Sejmie II kadencji (1993–1997), która przygotowała obecną polską konstytucję. Prezydent poświęca wiele miejsca jej pracom, widać, że Kwaśniewski traktuje je jako swoje wielkie osiągnięcie, porównywalne z największymi sukcesami na arenie międzynarodowej.
Jednocześnie czytając o pracach komisji, napotykamy jeden z tych momentów, gdy zastanawiamy się, czy polityka lat 90. nie przygotowała gruntu pod późniejszy antydemokratyczny backlash. Sejm II kadencji był bowiem wyjątkowo niereprezentatywny. Większość skłóconej, startującej z wielu list prawicy rozbiła się o próg wyborczy. Bez reprezentacji w nowym Sejmie znalazła się ponad jedna trzecia głosujących obywateli, 4,7 miliona osób. Czy taki Sejm był dość reprezentatywny, by uchwalić konstytucję?
Z drugiej strony, czy ze względu na polityczną nieudolność prawicy należało urządzić ponowne wybory albo czekać cztery lata? Kwaśniewski broni decyzji o podjęciu prac nad konstytucją w takim gronie i w tym momencie. Przypomina, że komisja rozpatrywała także projekty konstytucyjne z poprzedniej kadencji, a także obywatelski projekt „Solidarności”. Polacy zaakceptowali później konstytucję w referendum – choć ani frekwencja (42,8 proc.), ani liczba głosów oddanych za konstytucją – niecałe 6,4 miliona – nie powalały.
czytaj także
Czy gdyby konstytucję opracował bardziej reprezentatywny Sejm, byłaby ona dziś bardziej szanowana? Bardziej odporna na ataki PiS? Szczerze wątpię. Filozofia polityczna Kaczyńskiego zakłada prymat woli politycznej nad prawem i w imię maksymalizacji władzy obecny układ deptałby nawet ustawę zasadniczą napisaną przez siebie samego.
Zostajemy jednak z pytaniem, czy gdyby pokolenie, którego symbolem jest Kwaśniewski, prowadziło inną politykę, udałoby się uniknąć przynajmniej jakiejś części tego, co stało się po 2015 roku? A przynajmniej zepchnięcia lewicy do roli formacji drugoligowej, której socjalny elektorat odebrał PiS? Czy zwłaszcza w drugiej kadencji Kwaśniewskiego, w czasach rządów Millera i Belki, brak odważnych propozycji socjalnych nie zaszkodził SLD bardziej niż afera Rywina? Na ile dało się wtedy zaoferować alternatywę w sytuacji gigantycznych problemów gospodarczych odziedziczonych po koalicji AWS-UW? Warto też pamiętać, że populistyczno-autorytarny backlash nie dotyka tylko Polski, nie wynika tylko z naszych uwarunkowań, ale z globalnych trendów. A na te polscy politycy rzadko mają wpływ.
Nowa synteza
Dla Kwaśniewskiego takim momentem wpływu była bez wątpienia Pomarańczowa Rewolucja. To wtedy jego zdolności polityczne robią globalną różnicę, dają Ukrainie przestrzeń do jej zwrotu ku Zachodowi, który, miejmy nadzieję, szczęśliwie sfinalizuje się po wygranej wojnie z Rosją.
W wywiadzie Kwaśniewski sporo mówi o negocjacjach z 2004 roku. Z jego opowieści wynika, że mógł odnieść wtedy sukces jako polityk wiarygodny dla wszystkich stron ówczesnego ukraińskiego konfliktu: jednocześnie „postkomunistyczny” i zachodni.
Kwaśniewski potrafił łączyć przeciwieństwa także w polityce krajowej. W kampanii prezydenckiej w 1995 roku był jednocześnie politykiem ludowym i modernizacyjnym, reprezentującym Polskę najbardziej dotkniętą transformacją, ale oferującym jej nie nostalgię, ale nadzieję na przyszłość, którą polityka SLD nie zawsze potrafiła spełnić. Te umiejętności syntezy ludowości i progresywnej nadziei jest tym, czego odejściu Kwaśniewskiego z czynnej lewicowej polityki chyba najbardziej brakuje tej stronie sceny politycznej.