Czytaj dalej, Weekend

Transpłciowość w mniejszym mieście: bez lukru i bez dramatyzowania

Moja książka nie jest skierowana do aktywistów transpłciowych z Warszawy czy feministek, które zjadły zęby na eksplorowaniu teorii gender. Uwierz mi, że tu, w stolicy, żyjemy zupełnie czymś innym niż moi bohaterowie – mówi Paula Szewczyk, dziennikarka i autorka książki „Ciała obce. Opowieści o transpłciowości”.

Paulina Januszewska: Monika Helak pisała na naszych łamach, że „doświadczenie osób transpłciowych rzuca wyzwanie utartym ścieżkom myślowym – także tym utartym przez feminizm – na temat tego, jak definiujemy tożsamość, płeć, ciało, orientację seksualną”. Czy praca nad Ciałami obcymi jakkolwiek zmieniła twoje myślenie o płci?

Paula Szewczyk: O samej płci nie, bo od dawna pisałam na ten temat w „Wysokich Obcasach”, więc do książki siadałam wyposażona w wiedzę. Zmieniła, a właściwie poszerzyła się moja optyka patrzenia na doświadczenia osób transpłciowych. Wprawdzie idąc na spotkania z bohaterami i bohaterkami, nie miałam żadnej z góry założonej tezy, ale nieco zaskoczyło mnie to, że prawie wszyscy dążyli do wpasowania się w binarny podział płci. Myślę, że w dużym stopniu wynikało to po prostu z faktu, że rozmawiałam głównie z osobami spoza Warszawy.

To znaczy, że w mniejszych miejscowościach nie postrzega się płci jako spektrum? Pytam, bo jednym z zarzutów, które postawiono Ciałom obcym, jest właśnie to, że wpadają w pułapkę binarności, utrwalając tradycyjne podziały na kobiecość i męskość.

Nie taki był mój cel. Myślę, że w tę pułapkę wpadają sami bohaterowie książki. Odczuwają presję z zewnątrz, bo otaczająca ich rzeczywistość pozostaje czarno-biała. Chcieli przejść tranzycję od A do Z m.in. po to, żeby się nie wyróżniać z tłumu, żeby nie zwracać niczyjej uwagi w miejscach publicznych i nie słyszeć skierowanego w swoją stronę pytania: „co to jest – baba czy chłop?”. Zależało im, by odpowiadający odczuwanej tożsamości passing pozwalał na wtopienie się w tłum kobiet i mężczyzn.

Fundamentaliści z trudną przeszłością to nadal fundamentaliści

Jak wiele takich osób spotkałaś podczas pracy nad książką?

Dziesiątki. Rozmawiałam też z kilkoma osobami niebinarnymi, ale one także zdecydowały się na korektę w stronę męską lub żeńską, z tą jednak różnicą, że płynne odczuwanie płci akcentują za pomocą zaimków czy ekspresji. Najczęściej pozwalają sobie na to w zaufanym, najbliższym otoczeniu. Myślę, że dążenie do tego, by się dostosować, przynależeć do reszty, jest wypadkową kilku czynników, a miejsce zamieszkania to najistotniejszy z nich.

Ale mamy przecież internet, który jest powszechnie dostępny i zwiększa świadomość…

Życie toczy się też poza nim. Queerowa świetlica czy organizacja to domena dużych miast. W Warszawie funkcjonuje wiele tęczowych miejsc, do których wchodzisz i wiesz, że granice pomiędzy kobietami i mężczyznami nie mają znaczenia, zacierają się, każdy może być sobą. Widać to nawet na ulicach. Ale już w Kamieniu Pomorskim, Legnicy czy w małym miasteczku na Podkarpaciu nie tylko nie ma dokąd pójść, ale także samo wyróżnianie się na ulicy wiąże się z ryzykiem – przemocą, wyśmiewaniem i tak dalej. Sądzę, że sama, będąc pod taką presją, robiłabym wszystko, żeby nie odstawać. Rozumiem moich bohaterów i jednocześnie przyjmuję krytykę książki, że brakuje w niej osób niebinarnych, gender fluid, czyli takich, które nie wpadają w „stare” koleiny.

To komentarz Ane Piżl, która w bardzo ostrej recenzji książki napisała m.in., że w twoim reportażu nie dostaje głosu „nikt, kto z transpłciowości czerpie siłę i dumę, by nie wpisywać się w oczekiwania”.

Perspektywa Ane jest zupełnie inna od tej, którą mają osoby z małych miasteczek, chcące zachować pewien rodzaj anonimowości w tym, kim są. Mogą się ujawniać jako osoby niebinarne wśród znajomych, ale uważają, że passing jest im potrzebny i musi być „dopasowany do oczekiwań” społecznych, dzięki czemu rzadziej będą spotykać się z dyskryminacją. Ktoś inny napisał, że może to była książka robiona pod tezę, żeby pokazać tylko binarny świat, i dlatego wybierałam tylko takie osoby, które się w nim odnajdywały.

A tak nie było?

Nie. Każda książka musi być w jakimś stopniu spójna i czytelna, więc wspominam o niebinarności, ale nie jestem w stanie pochylić się nad każdym aspektem. Wraz z wydawnictwem szukaliśmy jakiegoś wspólnego mianownika, co nie jest generalizacją, lecz czymś, co łączy wszystkie te historie. Choć i tak uważam, że każda z nich jest wyjątkowa i pokazuje zupełnie inne problemy, wyzwania, emocje związane z odkrywaniem własnej tożsamości płciowej i procesem tranzycji, również tej medycznej. Przede wszystkim jednak książka ma skończoną objętość i wkurza mnie, że częściej jestem pytana o to, czego w niej nie ma, i nie mogę skupić się na tym, co jest.

Transfobia J.K. Rowling

czytaj także

Może chodzi o to, że na transpłciowość w twojej książce patrzymy z perspektywy bańki, która jednak przeczytała Uwikłanych w płeć Judith Butler?

Trochę tak jest. Dobrze, że o tym mówisz, bo zdecydowanie to nie jest książka dla naszych baniek – nie dla ciebie, dziennikarki Krytyki Politycznej, i innych ludzi z mediów, którzy piszą o transpłciowości od lat. Nie jest skierowana do aktywistów transpłciowych z Warszawy czy feministek, które zjadły zęby na eksplorowaniu teorii gender. Uwierz mi, że tu, w stolicy, żyjemy zupełnie czymś innym niż moi bohaterowie. Wśród nich znalazły się osoby, które na pytanie: „Jak zareagował_ś na to, że Margot została zatrzymana?”, odpowiadały: „Kto?”. I to mi pokazało, że osoby transpłciowe to nie jest jednorodna grupa, tylko ludzie, którzy często nie mieli kontaktu z innymi osobami queerowymi, bo nie czują takiej potrzeby, nie mieli takiej możliwości albo wydaje im się, że w ich mieście na pewno nie ma kogoś takiego jak oni. Ba, sądzą, że są zupełnie sami na świecie, co wielokrotnie padało w rozmowach.

Gdyby nie te dziewczyny i ich książki…

Dla kogo w takim razie napisałaś Ciała obce?

Wyobrażałam sobie, że po książkę sięgną osoby, które niewiele wiedzą o transpłciowości i nie mają pogłębionej refleksji o płci jako spektrum. Myślą wciąż w kategoriach binarnego podziału, ale czują, że płeć przypisana im przy urodzeniu nie jest tą właściwą.

Udało się?

Myślę, że tak. Dostaję też informacje od rodziców. To pozytywne wiadomości w stylu: „dziękuję pani za tę książkę, bo teraz widzę, że mój syn nie jest jedyny, wreszcie rozumiem, przez co przechodzą te dzieci, bo uwzględniła pani perspektywę rodzica i dzięki temu wiem, że nie byłam złą matką, gdy myślałam, że mojemu dziecku przejdzie”. Poza tym piszą do mnie młode osoby transpłciowe, które myślały, że takich jak one jest w Polsce bardzo mało. Nagle dowiadują się, że to, co czuły, jest rodzajem wspólnego doświadczenia. Wcześniej nie miały o tym pojęcia, słyszały tylko złe rzeczy na temat transpłciowości. Również tam, gdzie powinny otrzymać pomoc.

Tak jak Kornel z Kamienia Pomorskiego, jeden z twoich bohaterów.

Tak. Gdy trafił do szpitala psychiatrycznego, musiał upominać personel medyczny, by zwracał się do niego wskazanym imieniem. Nie poskutkowało. W dodatku przydzielono go do pokoju z dziewczynami. System ochrony zdrowia także tkwi w binarnym postrzeganiu rzeczywistości, bo ona wciąż tak wygląda. Możemy się na nią złościć i róbmy to. Sprzeciwiajmy się temu, że funkcjonujemy w zamkniętym kręgu, który wymusza na nas wszystkich dostosowanie się – zwłaszcza tam, gdzie różnorodności jest najmniej. Nie chcę przez to powiedzieć, że Warszawa jest otwarta, a inne miejscowości to zaścianek i ciemnota.

Tylko?

Po prostu pewne możliwości ekspresji, ale także dostęp do wsparcia czy oferty medycznej, są bardziej lub mniej ograniczone w zależności od tego, gdzie mieszkasz.

Historia Alana z Legnicy trochę temu przeczy.

Jego ojciec jest rosłym mężczyzną, którego raczej nie chciałabym spotkać w ciemnej bramie i którego otoczenie nie kojarzy się na pierwszy rzut oka z tęczowymi flagami, ale w pełni akceptuje swojego syna i nie przejmuje się tym, co powiedzą inni, chroni go pomimo braku pewnych zasobów kulturowych. W małych miejscowościach nie brakuje postaw empatycznych, a te nie są uwarunkowane liczbą przeczytanych książek o teorii queer. Jednak ryzyko odstawania, generującego lęk i utratę poczucia bezpieczeństwa jest większe tam, gdzie prawie wszyscy się znają. Myślę, że duże znaczenie ma też upływ czasu, gromadzenia doświadczeń i samotność.

Co to znaczy?

Rozmawiałam głównie z młodymi osobami, które dopiero gdy trafiły – nawet przelotem – do większych miast, poszerzyły swoją wiedzę, poznały kogoś, kto im pomógł lub po prostu ich zaakceptował, wyszły do ludzi, znalazły kontakt ze społecznością. Często po dwóch latach czy roku od naszych rozmów zdały sobie sprawę, że tożsamość płciowa jest dla nich czymś więcej niż dobrym passingiem. Okazuje się, że obecnie znajdują większe, niż się spodziewały, zrozumienie dla swoich odczuć we własnym otoczeniu. Dopiero teraz czują, że binarny podział im nie wystarcza, że proces autodiagnozy trwa u nich nadal, postrzeganie własnego ciała zmienia się dzięki wsparciu z zewnątrz. Jeśli go nie masz, będziesz odczuwać więcej lęków związanych z wyróżnianiem się, dlatego czasem zdefiniowanie się jako kobieta lub mężczyzna może się wiązać z oczekiwaniem, że przynajmniej wtedy dadzą ci spokój.

W wywiadzie dla „Newsweeka” wskazałaś, że „transpłciowość to nie moda, tylko czysta biologia”. Monika Helak twierdzi zaś, że „płeć, wbrew potocznym intuicjom wielu osób, jest niezwykle skomplikowanym pojęciem i nawet uszczegółowienie go o kolejne przymiotniki – biologiczna, kulturowa, prawna – i tak otwiera pole do zniuansowanych, złożonych sporów”. Butler 30 lat temu pisała, że płeć to konstrukt społeczno-kulturowy. Słowo „diagnoza” często pada w twojej książce i też może wydać się niebezpieczne, bo przecież transpłciowość to nie choroba i coś więcej niż ciało. Nie jest to przypadkiem prosta droga do uproszczeń i wzmocnienia transmedykalizmu?

Mówiąc o biologii nawiązywałam do rozmowy z Kingą Tarkiewicz, mamą transpłciowej Patrycji. Gdy ta się przed nią wyoutowała, Kinga zaczęła pochłaniać książkę za książką w poszukiwaniu dowodu na to, że nie jest złą matką, że posiadanie transpłciowego dziecka nie wynika z jej zaniedbań. A właśnie tego się obawiała. Zasugerował jej to również mąż, mówiąc: „Gdybyś tyle nie wyjeżdżała do pracy do Warszawy i była w domu, to może mielibyśmy cały czas dwóch synów”. Kindze ulgę przyniosła świadomość, że transpłciowość pojawia się na etapie życia płodowego, czyli to wpływ biologii, a nie efekt rodzicielskich uchybień.

Niemniej biologia również nie daje jednoznacznych odpowiedzi w kwestii płci. Płeć kulturowa to coś, obok czego nie można przejść już dziś obojętnie, niezależnie od pisków prawicy, której nawet naukowe dowody nie hamują w formułowaniu transfobicznych tez. Zresztą i sama nauka bywa uprzedzona. Czy ta asekuracja polegająca na chwytaniu się specjalistów przywiązanych do biologii nie jest przypadkiem odbieraniem ludziom podmiotowości i prawa do samostanowienia, w tym do określania swojej tożsamości płciowej i ekspresji tak, jak ją czują?

Wydaje mi się, że kwestia tożsamości i ekspresji to dwie różne rzeczy. Jeśli pytasz o aspekt biologiczno-medyczny, to osoby, z którymi rozmawiałam, tak naprawdę – często podświadomie – potrzebowały tzw. diagnozy od kogoś z zewnątrz, kto nie tyle powie im, kim są, ile potwierdzi, że są okej, zanim same dojrzeją do takiej pewności i odbudują swoją unieważnianą, marginalizowaną przez społeczeństwo, rodzinę i otoczenie podmiotowość. Wspominałaś o Ane Piżl, która mówi, że moja książka utrwala transmedykalizm i działa na szkodę osób transpłciowych. Takich, które w swoich ciałach czują się świetnie. Ale tę opinię wygłasza osoba dojrzała, niezależna myślowo, ale i ekonomicznie, mająca przestrzeń i środki do wieloaspektowej refleksji nad samą sobą. Inne – które uświadamiają sobie, że ich tożsamość różni się od tego, co ktoś im wklepał w akt urodzenia czy dowód, ale nie dysponują podobnymi zasobami, mówią jednak o potrzebie uznania ich doświadczeń przez specjalistę, stwierdzenia, że niczego sobie nie wymyśliły, otrzymania wskazówek dotyczących tego, jakie kroki podjąć, by poczuć się ze sobą dobrze, zwalczyć lęki, zerowe poczucie własnej wartości, tendencję do samookaleczeń, depresję i myśli samobójcze. To nie jest coś, co sobie wyssałam z palca, tylko realne doświadczenia ludzi, z którymi rozmawiałam i które są już dość dobrze udokumentowane w badaniach.

Jednak skupiasz się na dysforii, której nie wszyscy doświadczają.

Piszę o tych, którzy ją odczuwali i na początkowym etapie tranzycji chcieli wiedzieć, co się z nimi dzieje. Przecież nie umiesz się jeszcze w pełni autozdefiniować, gdy masz 15 czy 16 lat. Samo wygooglowanie transpłciowości nie wszystkim wystarcza. Kwestia odczuwania płci i wszystkiego, co z nim związane, jest uzależniona od etapu, w którym się znajdujesz. To proces. Dlatego często nastolatek po prostu potrzebuje dorosłego. Specjalisty, lekarza, który uświadomi mu, że to, z czym się mierzy, jest w porządku, a nie, że na pewno potrzebuje operacji. Dopiero na kolejnych etapach dostrzeże, jak płeć działa w kontekście kulturowym, i możliwe, że dojdzie do wniosku, że nie musi ani wyglądać, ani wyrażać jej tak, jak oczekuje tego społeczeństwo, może być po prostu sobą. Dostaję wiadomości, w których ktoś pisze mi, że czuje się chłopakiem, przeszedł korektę płci w tym kierunku, ale chce malować paznokcie, używać neutralnych zaimków i rozumie już, że to jest ok.

Znikająca litera „T”, czyli jak zabija transfobia

A może powinniśmy zaufać temu 15-latkowi? Pytam o to zwłaszcza w kontekście niepewności rodziców, za którą często stoi troska, ale też uprzedzenia. Czy założenie, że potrzebują potwierdzenia od lekarza, który powie: „dziecko niczego nie wymyśla”, nie jest przypadkiem odebraniem mu podmiotowości? Może potrzebujemy więcej rozmów o tym, żeby po prostu przestać unieważniać uczucia nastolatków i dzieci?

Byłoby super, ale żyjemy w Polsce, gdzie dzieci wciąż są uznawane za własność rodziców. Jednocześnie warto wziąć pod uwagę perspektywę matki czy ojca, którzy, nawet mając najlepsze intencje, nieświadomie popełniają błędy. Wspomniana już tutaj Kinga Tarkiewicz potrzebowała aż czterech lat, by „uwierzyć” swojemu dziecku, bo po prostu nie miała wiedzy. Sama stwierdziła, że gdyby o transpłciowości uczono w szkole, to nawet gdyby jej dziecko wyoutowało się wcześniej niż w wieku nastoletnim, przyjęłaby to ze spokojem i się nie zamartwiała, tylko powiedziała: „okej, myślałam, że mam syna, ale okazało się, że córkę, to się zdarza, ze mną i z nią wszystko jest w porządku, idziemy i żyjemy dalej”. Fakt, że w wielu rodzinach to się nie dzieje, jest – jak sama wiesz – po prostu rażącym efektem braku edukacji seksualnej i równościowej na każdym poziomie kształcenia. Na wychowaniu do życia w rodzinie nie słyszysz o stawianiu granic, podmiotowości, orientacji psychoseksualnej, tożsamości płciowej czy płci kulturowej. Skąd potem ten biedny rodzic ma wiedzieć, jak reagować? Zamiast udzielić dziecku wsparcia, panikuje, bo o transpłciowości i innych aspektach mówi się wciąż za mało – także w mainstreamowych mediach. Ba, nawet studenci medycyny nie uczą się o tym na studiach, a jeśli już, to przyswajają wiedzę sprzed 30 lat. Oczywiście można powiedzieć, że powinni doczytać, ale tego nie robią z różnych przyczyn, niekoniecznie wynikających z transfobii. W konsekwencji zdarzają takie sytuacje jak u Kornela.

Co masz na myśli?

Trafił na psychiatrkę, której powiedział wprost, że źle mu ze swoim ciałem, że czuje się chłopakiem. Lekarka dalej zwracała się do niego jak do dziewczyny. Kazała Kornelowi wyobrazić sobie jego deadname jako leżącą obok istotę. „Co byś jej powiedziała?” – pytała. Okropność. Może Kornel miał pecha, może w innych szpitalach wszyscy są otwarci i kumają, o co chodzi. Ale tu akurat nie kumali. Gdy zadbamy o porządną edukację, wiele w tym zakresie się zmieni i wtedy – miejmy nadzieję, że w ciągu najbliższych 5–10 lat – rzeczywiście coming out dziecka najczęściej będzie kwitowany zdaniem: „okej, wierzę ci”.

Większość specjalistów, z którymi rozmawiasz, to są osoby absolutnie świadome, wyedukowane i, choć poznajemy wiele dramatycznych historii szpitalnych, twoje bohaterki i bohaterowie ostatecznie trafiają raczej w dobre ręce. Ciągle te same i prywatne?

Społeczność osób transpłciowych ma swoje bazy polecanych kontaktów. To zwykle gabinety w dużych miastach, jak Warszawa czy Kraków. Znam przypadki, że nawet osoby z Rzeszowa wolą jechać do sprawdzonego lekarza w stolicy, niż ryzykować, że trafią do kogoś, kto źle je potraktuje. Moi bohaterowie i bohaterki korzystali z NFZ-u w zdecydowanie mniejszym stopniu niż prywatnie. Powody są oczywiste – nie masz pewności, do kogo się dostaniesz, kolejki są długie, system ochrony zdrowia niedofinansowany, a zabiegi i tak nierefundowane. Może się też okazać, że pół roku czekasz na specjalistę tylko po to, by dowiedzieć się, że ci nie pomoże i nawet nikogo innego nie poleci. Tymczasem dysforia jest na tyle wyniszczająca, że czekanie tak długo nie wchodzi w grę, jeśli chcesz żyć i poczuć się dobrze, więc – pod warunkiem że masz na to środki – idziesz do osoby, która przyjmuje za pieniądze i jest bardziej dostępna.

A więc możliwość przejścia tranzycji ma podłoże klasowe?

Tak. Ale zdarza się, że i kasa nie pomaga. Oczywiście najczęściej osoby transpłciowe korzystają z kręgów tych samych lekarzy. To często dwóch specjalistów na całe duże miasto czy region. Jeśli chodzi więc o ochronę zdrowia, to problemy są dokładnie takie, jak w przypadku dostępu do aborcji i pigułki dzień po. Albo inaczej. Pomyśl sobie, że w Polsce jest 3 miliony kobiet z endometriozą, a lekarzy, którzy wiedzą, o co chodzi, możesz policzyć na palcach jednej ręki. Diagnoza trwa średnio 16 lat. A co dopiero mówić o specjaliście wiedzącym cokolwiek o transpłciowości. Nic dziwnego, że dochodzi do błędów czy nasilenia objawów dysforii, bo lekarze działają po omacku. Rozmawiałam z wieloma osobami, które zraziły się do specjalistów. Na przykład bohater jednego z moich wcześniejszych reportaży. Chłopak poszedł do lekarza przyjmującego w Krakowie. Gdy leżał na leżance ginekologicznej, doktor bez pytania wziął aparat i zrobił zdjęcie jego genitaliom. W dodatku przez całą wizytę go misgenderował. Okazało się, że ten proceder trwał latami. Nie wiadomo, co robił z fotografiami, ale wiadomo, że funkcjonował w środowisku medycznym jako osoba „specjalizująca się w prowadzeniu osób transpłciowych”.

Co się stało z twoim bohaterem?

Przez kolejne sześć lat zwlekał z pójściem do lekarza. Przed wizytą czuł się jak gówno, po wizycie jeszcze gorzej. Miał wtedy 23 lata. Na kolejną, tym razem udaną próbę, zdecydował się, gdy stuknęła mu trzydziestka. Wyobrażasz to sobie?

Z trudem.

No właśnie. Jedna z bohaterek mojej książki po tym, jak przeczytała krytyczny post Ane Piżl, napisała mi, że poczuła się bardzo niesprawiedliwie potraktowana. Dlaczego ktoś, kto nie przechodził tego co ona, nie robił diagnozy miesiącami, nie przyjmował przez prawie dwa lata estrogenu, nie zbierał 10 lat pieniędzy na operację, wielkim kciukiem w dół pokazuje, że historię jej i innych bohaterów można wyrzucić do kosza, skoro istnieją radosne historie o transpłciowości? Moja bohaterka nie myśli o sobie „ofiara”, po prostu wskazuje, co przeżyła i jak otaczający świat reagował na jej tożsamość. To, że nie piszę szeroko o osobach niebinarnych, nie jest unieważnieniem ich obecności. Napisałam książkę na poziomie bardzo podstawowym, na określony temat, wychodzący poza warszawską bańkę. Zrobiłam to najrzetelniej, jak potrafiłam, i mam nadzieję, że stanie się ona dla osób potrzebujących elementarnej wiedzy pewnym przewodnikiem, zachętą do pogłębiania jej dalej. Skończmy się oszukiwać, że dyskusja o transpłciowości w Polsce jest zaawansowana.

Judith Butler napisała Uwikłanych w płeć w latach 90., Krytyka Polityczna wydała książkę na początku tego wieku…

…ale rewolucja myślowa w społeczeństwie się nie wydarzyła. Ona też jest uwarunkowana zasobami kulturowymi i społecznymi. Jeśli jesteś osobą, dla której proces zyskiwania autoświadomości i tranzycji był bezbolesny, jeśli w ogóle nie myślisz o swojej tożsamości w kategoriach choćby ocierających się o cierpienie, to super. Ale dla niektórych – żeby nie powiedzieć większości – to bardzo trudna droga, bo nie mają wsparcia bliskich i możliwości, by w pełni zadbać o siebie.

To chyba stały repertuar oskarżycielski, który słyszą osoby dziennikarskie: „Po co opisujecie ciągle tych, którym jest źle, przecież inni czują się świetnie?”.

Po pierwsze – gdzie oni są? Tych afirmacyjnych historii wcale nie ma tak wiele. Po drugie – i tu cytuję słowa mojej bohaterki, o której wspominałam przed chwilą – jeśli będziemy pokazywać w Polsce osoby, którym jest tak dobrze, wzmocni to społeczne przekonanie, że sytuacja jest w porządku i nie potrzebujemy zaawansowanych zmian. Ona dziś mogłaby się utożsamić z historiami afirmacyjnymi, ale droga do tego stanu zwykle jest długa, zajmuje lata. Powtórzę: to nie ma nic wspólnego ze stygmatyzacją tranzycji ani celowym opisywaniem osób transpłciowych jako ofiar. To system je w tej roli stawia i chciałabym, żeby książki na ten temat opisywały rzeczywistość. Bez lukrowania, bez dramatyzowania.

Wspominałaś, że aresztowanie Margot nie dla wszystkich osób wypowiadających się w książce było istotnym czy w ogóle znanym wydarzeniem. Czy to samo dotyczy transfobicznych narracji polityków?

Polityka często pojawiała się w naszych rozmowach. Tym, co mnie zaskoczyło i stało się lekcją pokory, był sposób, w jaki moi bohaterowie mówili o strachu przed działaniami polityków. Wiesz, przyjechałam do nich ze swoją warszawską perspektywą cispłciowej laski. Słyszałam: „Fajnie, że to robisz, ale trochę się obawiam, że jak książka wyjdzie, prawica znowu zacznie się do nas przypierdalać, bo zobaczy, jakie mamy metody, do jakich lekarzy chodzimy, jakie wykonujemy kroki, i wprowadzi przepisy, które nam to utrudnią”. Część mówiła, że jest im dobrze tak, jak jest. To znaczy chujowo, ale przecież może być gorzej. Zrozumiałam, że mnie ten temat tak naprawdę nie dotyczy. Gdy coś napiszę, nie boję się, że zablokują mi dostęp na przykład do procedury ustalenia płci metrykalnej. Rozmawialiśmy też o ustawie Stop LGBT, która pojawiła się w tym czasie w Sejmie. Padał argument: prawo nas nie wspiera, nie ma refundacji zabiegów, kolejki do lekarzy są długie, wszystko opłacane z własnej kieszeni, ale co jeśli zamkną jakiekolwiek placówki? Dużo osób kojarzyło Biedronia – jako jedynego z tęczowych, queerowych polityków, którzy mogliby zrobić coś dobrego. Rzadko wspominano Annę Grodzką i jej ustawę o uzgodnieniu płci. Lęku było więcej niż nadziei, sporo jak najbardziej słusznego oburzenia, że w ogóle istnieje konieczność pozywania swoich rodziców. Znamy historię osób, które musiały czekać cztery lata, bo rodzice nie chcieli uznać pozwu. Najgorsza jest chyba świadomość, że wcale nie musi to tak wyglądać.

Bo za granicą jest lepiej?

Owszem. Pojechałam do Paryża, do pani Jonny. Urodziła tam dziecko, które w wieku 13 lat wyoutowało się jako osoba transpłciowa. Ten akurat materiał nie wszedł do książki z racji ograniczeń objętościowych. Jonna powiedziała mi, że we Francji funkcjonują specjalne ośrodki, które przyjmują pacjenta transpłciowego i prowadzą go przez proces tranzycji od początku do końca. Zapisują na wizyty do psychologa, seksuologa, do psychiatry, wykluczają ewentualne zaburzenia, kontrolują cały proces. Takie placówki funkcjonują też w Holandii i we Włoszech. Pani Jonna nie miała zbyt wiele do powiedzenia, jeśli chodzi o złe wspomnienia czy doświadczenia. Jej syn siedział z nami w pokoju. Był bardzo energiczny, dumny z siebie, afirmujący swoją tożsamość.

Opisujesz perspektywę rodziców, z których jeden mówi: „kocham moje dziecko, ale go nie lubię”. To czyni twoją książkę dość uniwersalną opowieścią – nie tylko o transpłciowości, ale też o tym, że rodzice deklarujący miłość do swoich dzieci często nie potrafią ich zaakceptować.

Historie moich bohaterek i bohaterów pokazują niestety, że uczucie rodzica do dziecka jest uzależnione od tego, czy spełni jego oczekiwania. Ma to niewiele wspólnego z bezwarunkową miłością. W kilku rozdziałach pojawiały się matki, które opowiadały, jak bardzo czuły się rozczarowane, gdy okazało się, że mają córkę zamiast syna. Wcześniej wyobrażały sobie, że syn przyprowadzi synową, będą wnuki. Źródłem tego rozczarowania nie była transpłciowość jako taka, a zderzenie oczekiwań co do dziecka z rzeczywistością. To problem pojawiający się nie tylko w kontekście tożsamości płciowej, o czym sama pewnie dobrze wiesz.

Aż za dobrze.

No właśnie. Wybory życiowe, ekspresja, to, z kim się spotykasz, czy masz dzieci itd., są non stop komentowane przez rodziców i zderzane z ich wizją twojego życia. Przy wigilijnym stole padają wciąż te same pytania, kwestionujące podmiotowość dzieci – również tych dorosłych. Poza Tadeuszem, który nie miał żadnych kłopotów z zaakceptowaniem transpłciowego Alana, są – na szczęście – jeszcze dziadkowie. Adrian i Kornel mieli poczucie, że dostają więcej wsparcia od babć i dziadków niż od rodziców. W przypadku Adriana było to szczególnie istotne, bo pochodzi z bardzo religijnej rodziny, która dwukrotnie wysyłała go do księży, w tym egzorcysty, by „wybili mu z głowy transpłciowość”. A babcia zadzwoniła do koleżanki, która też ma transpłciowego krewnego, po czym powiedziała, że ze wszystkim Adrianowi pomoże. Może babcie kochają bezgranicznie i bezwarunkowo, a rodzice nie? Oczywiście to nie jest reguła, ale zauważyłam, że co drugie pokolenie następuje jakiś przeskok w empatii.

Transpłciowe dzieci są wszędzie. Po prostu o nich nie wiesz

Z drugiej strony rodzice też mają prawo do uczuć. Również tych trudnych. Jak uwzględnić ich perspektywę, jednocześnie nie deprecjonując faktu, że największe cierpienie spotyka dziecko pozbawione akceptacji i obarczone lękami matki czy ojca?

Koncentracja na rodzicu odbiera podmiotowość i wagę cierpienia dziecka. Skupianie się tylko na dziecku byłoby niesprawiedliwe, bo rodzic też ma swój ból i wątpliwości. Niektórzy potrzebują przebyć żałobę po synu lub córce. Kinga Tarkiewicz mówiła mi, że na grupach dla rodziców transpłciowych dzieci niemal każda osoba odczuwa rodzaj straty, choć nie wszyscy mają odwagę to powiedzieć.

Dlaczego?

Bo to stawia ich w złym świetle. Czują, że dziecko umarło, ale co to znaczy, skoro stoi przed nimi? Kinga zauważyła, że wbrew jej obawom Patrycja pod wpływem przyjmowania hormonów nie zmienia się w obcą osobę, i fakt, że ma inną niż dotychczas ekspresję albo właściwy dla jej odczuć passing nie ma wpływu na to, jakim jest człowiekiem. Wiele zmieniła też rozmowa z matką niebinarnego dziecka, które zmarło naprawdę. Kindze dało to do myślenia. Dzisiaj, już jako aktywistka pomagająca innym rodzicom, żałuje, że mówiła o żałobie i śmierci. Przeszła długą drogę. Ale dużo rodziców wciąż tak myśli i to jest okej, choć na pewnym etapie dochodzi do konfliktu, bo dziecko chce jak najszybciej przejść tranzycję, pójść po hormony, nie słyszeć złych zaimków, cierpi z powodu dysforii, a rodzicowi brakuje przestrzeni na zrozumienie i przepracowanie tej zmiany. Powinien mieć przy tym świadomość, że sam odpowiada za swoje emocje i radzenie sobie z nimi. W dodatku badania pokazują, że akceptacja rodzica zmniejsza częstotliwość występowania myśli samobójczych o 20 proc.

Łukasz Sakowski, bloger słynący z publikowania skrajnie transfobicznych treści, opowiedział ostatnio o swoim doświadczeniu tranzycji i detranzycji. Co byś odpowiedziała na często padające w tym kontekście pytanie: „a co, jeśli komuś się odwidzi”? Czy powinniśmy się nad tym w ogóle pochylać?

Zrobię bardzo duży skrót myślowy, ale trochę mi to przypomina dyskusję o aborcji. Osoby, które uważają ją za coś złego lub same przerwały ciążę i tego żałują, uważają, że należy jej zakazać. Ci głoszący transfobiczne poglądy raczej nie mają wątpliwości, że zaostrzenie przepisów jest pogwałceniem praw człowieka. Dlaczego w takim razie mamy na wypadek, gdyby komuś się odwidziało, nie podawać dzieciom blokerów, nie pozwalać nastolatkom na przyjmowanie testosteronu? Operacja chorego kolana też może nie pójść dobrze, więc może zakażemy tego rodzaju zabiegów? Sakowski miał pecha, źle trafił, ale to rzadkość. W Polsce detranzycja jest zjawiskiem marginalnym. Eksperci, z którymi rozmawiałam, mówią, że znają takie przypadki z literatury albo że spotkali się z jednym na setki pacjentów. W każdym przypadku lekarz może postawić złą diagnozę. Także i w tym. Mówi o tym w mojej książce Maciej Klimarczyk.

„Nigdy nie trafił do mnie pacjent, który chciałby cofnąć tranzycję. A jeśli jest specjalista, który spotkał się z takim przypadkiem, pamiętajmy, że najczęściej chodzi o niepoprawnie postawioną diagnozę. Czasem detranzycja może wynikać też z trudności psychologicznych, braku wsparcia czy presji otoczenia. Dla tego niezwykle małego odsetka nie możemy przecież przestać pomagać innym pacjentom, którym tranzycja czasem wręcz ratuje życie”.

No właśnie. Nie chodzi więc o to, że komuś się odwidziało, zwłaszcza że tranzycja, zwłaszcza w Polsce, jest bardzo kosztownym, czasochłonnym i emocjonalnie wymagającym procesem, na który nikt nie decyduje się ot tak. Dlatego trudno brać na poważnie takie wypowiedzi jak ta znanego seksuologa, który niegdyś trudnił się „leczeniem homoseksualizmu” elektrowstrząsami, a dziś publicznie straszy, że czeka nas „fala detranzycji”. To jest tak wiarygodne, jak Terlikowski mówiący o prawach osób LGBT+.

Piszesz w książce, że transfobia nie jest poglądem, jak utrzymują radykalne feministki, nazywane też terfkami. Jak w takim razie reagujesz na dawanie im przestrzeni w mainstreamowych mediach?

„Obcasom” nieraz się za to dostawało. Jak puścimy jakiś tekst terfek, dostanie nam się od społeczności osób trans i ich sojuszników, a jak inkluzywny tekst o transpłciowości, dostaniemy mnóstwo maili podważających naszą etykę dziennikarską i obiektywizm. Sama jestem z tego powodu wyzywana, sugeruje mi się, że własne dzieci zmuszę do obcięcia piersi i zniszczę im życie.

Ale czy dziennikarstwo nie zjadło własnego ogona, za wszelką cenę próbując zachować bezstronność? I czy bezstronnością faktycznie jest dawanie platformy ludziom, którzy po prostu nawołują do nienawiści jakiejś grupy z uwagi na ich naturalną cechę lub cokolwiek innego?

Być może wtedy zrobiliby karierę w mediach społecznościowych, gdzie niespecjalnie ktoś te treści nadzoruje.

Ale robią. Terfki w swoich social mediach nie odżegnują się od powielania treści wprost noszących znamiona mowy nienawiści i niepopartych żadnymi badaniami, w „Wysokich Obcasach” z kolei pozują na rzeczowe, zatroskane przyszłością społeczeństwa feministki. Jak to godzicie?

Rozmowy z osobami uznawanymi w naszej bańce za terfki – choć nie lubię tego słowa, bo mi brzmi pejoratywnie – pojawiły się u nas jakiś czas temu, dyskusja o tym, czym jest terfizm, właściwie raczkowała i teraz z większą uwagą się jej przyglądamy. Myślę, że żadna z nas w redakcji nie chciałaby napisać tekstu, który godziłby w prawa osób transpłciowych czy żadnej innej grupy ludzi.Często zastanawiamy się nad tym, z kim rozmawiać i jak. Gdy czytano ustawę Stop LGBT, wysłałam prośby o wywiad do wszystkich powiązanych z projektem: jego autorów, kierowcy homofobusa, ludzi z fundacji Kai Godek, polityków. Odpowiedziała mi jedna osoba, ze Zjednoczonej Prawicy. Rozmowa była kulturalna, w tym sensie, że wysłuchiwaliśmy się wzajemnie. Ale nie za bardzo udało nam się w niej spotkać, bo mówiliśmy w różnych językach. Przez godzinę mówił o „zagrożeniach, jakie transpłciowość niesie. Zapytałam wreszcie: „panie pośle, czy zna pan jakieś osoby transpłciowe?”. On na to, że nie zna. Wkurzyłam się, ale spisałam wywiad i początkowo nawet dołączyłam go do książki.

W 2015 uchodźcy, w 2019 geje, dziś – osoby trans

 

Dlaczego z niego zrezygnowałaś?

Uznałam, że dawanie platformy politykowi, który nigdy nie zadał sobie trudu, by usiąść naprzeciwko żywego człowieka i zapytać, jak się czuje, z czym się mierzy, a ma tyle teorii na temat transpłciowości, uznałam za nonsens. Ale nie wiem, gdzie jest złoty środek. Gadam o tym z innymi dziennikarzami i są osoby, które mówią: wolność słowa, a i takie, które twierdzą, że promuję faszyzm.

A jak na twoją książkę reagują aktywistki i aktywiści transpłciowi?

Dostaję raczej prywatne wiadomości od osób, które się tym zajmują. Czasami pojawia się sygnał, że niektóre kwestie przedstawiłam zbyt stereotypowo. Napisałam, że w dzieciństwie transpłciowość może przejawiać się wybieraniem zabawy lalkami przez dziecko, któremu przy urodzeniu przypisano płeć męską, lub preferowaniem klocków i samochodów przez chłopców funkcjonujących jako dziewczynki. Być może to jest zbyt czarno-białe. Konsultowałam książkę z Julią Katą z Trans-Fuzji, ale tu znów usłyszałam zarzut, że jest ona osobą cispłciową, ja też. Najwięcej niezadowolenia i krytyki pojawia się wewnątrz społeczności osób trans. Rozumiem to i przyjmuję. Z drugiej strony mam poczucie, że bycie sojuszniczką jest bardzo trudne. Nie oczekuję, że ktoś będzie mi bił brawo, bo zrobiłam coś dla wykluczonej mniejszości. Ale przecież to książka napisana słowami osób transpłciowych, nie moimi.

Nie ukrywam, że też mnie trochę wkurzało ponowne wchodzenie w koleiny podziału lalki kontra piłka nożna.

Staram się w swojej pracy walczyć z tymi stereotypami, ale piszę o tym, jak jest, a nie, jak chciałabym, żeby było. Moje bohaterki i moi bohaterowie tak to widzieli. Dopiero z czasem nabrali świadomości, że nie muszą wpisywać się w te klisze. Potrzebujemy porządnego programu w szkołach i na uczelniach. Zarówno w obszarze edukacji seksualnej, jak i dotyczącej zdrowia psychicznego i różnorodności. Dopóki tęczowi edukatorzy nie są wpuszczani do szkół, dopóty podręczniki będą milczeć o transpłciowości lub ją demonizować, dopóty trudno będzie mówić o trwałej zmianie i świadomości.

**

Paula Szewczyk – reporterka „Wysokich Obcasów”, pisze na tematy społeczne, szczególnie związane z sytuacją kobiet i osób LGBT+. W 2022 roku nominowana do nagrody Grand Press za reportaż o macierzyństwie transpłciowych kobiet. Z wykształcenia polonistka, z pochodzenia Rzeszowianka. Mieszka w Warszawie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij