Gdzieś między Kaliszem i Koninem a aglomeracją łódzką albo warszawską, między Toruniem a Częstochową i Zawierciem leżą obszary Polski „nieprzedstawionej”, często pomijane w analizach preferencji wyborczych Polek i Polaków. A są to właśnie polskie „swing states” – to tam najłatwiej zauważyć większe przepływy poparcia od Solidarności przez SLD do PiS.
Wiele się dyskutuje o podziałach między Polską PiS a Polską PO; padają różne hipotezy, w tym nieśmiertelne „granice zaborów”. One zawsze są pewnym rozwiązaniem: można rzucić kilka frazesów o Prusach, Ziemiach (tak zwanych) Odzyskanych, Galicji i Kongresówce. Zależności takie, owszem, widać, zwłaszcza na mapach głosowania z lat ostatnich.
Wysyp takich uproszczonych obserwacji, czasem przytaczanych przez poważnych analityków w prasie wysokonakładowej, jest jednak jeśli nie przyczyną, to na pewno symptomem publicystycznej choroby, powielającej błędne albo powierzchowne rozpoznania genezy rozmaitych wyborów politycznych Polek i Polaków i ich zmian. Wydaje się to szczególnie istotne z perspektywy osób na różne sposoby zaangażowanych w życie polityczne i poszukujących sposobu na przełamanie partyjnego duopolu.
Oddać prawicy, co prawicowe
Zaskoczenia mają różne wymiary. Bywa, że wychodzą na jaw sprawy zupełnie nieoczywiste, ale innym razem prędzej zaskoczy nas oczywistość rzeczy zapomnianych albo pomijanych w dyskusji. Jeżeli chodzi o Polskę mniejszych i średnich ośrodków, PiS do dzisiaj zdecydowanie przeważa w regionach, w których w wyborach kontraktowych z 1989 roku miażdżąco wygrała „Solidarność”, a w wyborach prezydenckich z 1990 i 1995 roku – Lech Wałęsa. Listy opozycyjne wygrywały wszędzie, ale największą przewagę miały rzeczywiście w dawnym zaborze austriackim, a poza Polską południowo-wschodnią na przykład w paśmie obejmującym wschodnią Kongresówkę, ale bez niektórych wschodnich rubieży (regionów przygranicznych na północnym wschodzie zamieszkanych częściowo przez ludność prawosławną).
W tych najbardziej – wówczas i do dzisiaj – prawicowych regionach w 1997 roku wyborcy głosowali najczęściej przeciwko projektowi konstytucji. W dawnych województwach: krośnieńskim, łomżyńskim, przemyskim czy rzeszowskim padło od 67 do 73 proc. głosów przeciw projektowi firmowanemu przez Aleksandra Kwaśniewskiego. W odpowiednich powiatach Duda w II turze wyborów z 2020 roku miewał poparcie na poziomie ponad 70 proc.
Stan Tymiński był Wokulskim transformacji. Warto przemyśleć jego klęskę
czytaj także
Dla odmiany w Polsce północno-zachodniej listy PZPR-ZSL-SD trzymały się (relatywnie) nie najgorzej, w 1990 roku dobrze wypadł Tymiński, a w 1995 roku wysoko wygrał Kwaśniewski. Poparcie dla projektu konstytucji w referendum z 1997 roku wyraźnie przekraczało tam średnią krajową – co znamienne, zwłaszcza poza większymi ośrodkami. Rekord padł w dawnych województwach gorzowskim i koszalińskim: 68–69 proc. za nową konstytucją). Dzisiaj to raczej bastiony PO – z poparciem dla Trzaskowskiego w II turze wyborów 2020 na poziomie ok. 60 proc. w rejonie Gorzowa czy Koszalina.
Według dominujących opinii są przede wszystkim dwa wytłumaczenia wznoszącej fali PiS od 2015 roku, jeżeli chodzi o podłoże i pobudki głosujących: to kwestie socjalne oraz pakiet katolicko-narodowych przekonań (czy, jak kto woli, uprzedzeń). Każde z nich jest w jakimś stopniu prawdziwe; każde z nich wzięte z osobna jest skrajnym uproszczeniem.
Naturalnie, na PiS głosuje, zwłaszcza w ostatnim okresie, elektorat mniej zasobny, zazwyczaj z mniejszym przeciętnie stażem edukacji. Osoby wykluczające „interpretację socjalną” podejmują się zadania ambitnego, ale niekoniecznie sensownego. Jak jednak właśnie widzimy, zbyt silny nacisk na czynniki socjalne upraszcza obraz – do tego stopnia, że staje się poważnym błędem poznawczym, a może też być przyczyną złych diagnoz strategicznych.
czytaj także
Wiele wody w Wiśle i Odrze upłynęło od wyborów kontraktowych. Są ludzie, dla których Lech jest od dawna „Bolkiem”, wyborcy młodsi, a nawet ci starsi, lecz mało zajęci polityką, mogą już nawet nie kojarzyć Mariana Krzaklewskiego i mieć problem z rozszyfrowaniem skrótu AWS. Zasadnicza tendencja pozostaje jednak niezmienna: PiS jest szczególnie silnie osadzony w regionach, w których istnieje ciągłość silnych preferencji konserwatywnych, narodowych, ogólnie rzecz biorąc, prawicowych. Fakt, że PiS najpewniej wygrywał ostatnio przede wszystkim w rejonach, w których dawniej dominowały osoby oraz partie przynajmniej od pewnego momentu mocno skłócone z Jarosławem Kaczyńskim – Wałęsa albo AWS – właśnie tego dowodzi: za każdym razem były to oferty polityczne bliskie Kościołowi i pozycjonujące się wyraźnie na prawicy albo w obozie „antykomunizmu”.
Z Samoobrony do Platformy?
Ewentualny kontrargument zwolenników wykładni ściśle socjalnej, zgodnie z którym preferencje dla twardszej prawicy wynikały z tego, że to ona właśnie najmocniej protestowała przeciwko skutkom ubocznym balcerowiczowskiej transformacji, wydaje się historycznie wątpliwy – przynajmniej w odniesieniu do Polski lat 90., a to wtedy ujawniły się zasadnicze podziały, które z pewnymi istotnymi wyjątkami trwają aż do dziś.
David Ost pokazał, że właśnie w okresie nagonki na projekt konstytucji z 1997 roku środowiska skupione wokół „Solidarności” zajmowały się głównie zwalczaniem „postkomuny” i walką o obecność Pana Boga w ustawie zasadniczej. Tymczasem SLD – wielki zwycięzca wyborów w latach 2000–2001, w okresie tzw. dziury Bauca, spowolnienia gospodarczego i lawinowego wzrostu bezrobocia – startował między innymi pod hasłem łagodzenia ciężarów „terapii szokowej”.
Nie próbujcie tłumić społecznego gniewu. On powróci jeszcze silniejszy [fragment książki]
czytaj także
Jest jeszcze inna kwestia, być może istotniejsza i chyba nieoczywista: z danych GUS o rachunkach regionalnych wynika, że po 1989 roku „ściana zachodnia” (oraz województwo warmińsko-mazurskie) rozwijała się, ogólnie rzecz biorąc, wręcz najwolniej. Sukces transformacji ekonomicznej, całkiem imponujący, jeżeli chodzi o tendencje długoterminowe, twarde dane o PKB podawane w skali całego kraju, w ogóle okazuje się skromniejszy, jeżeli przeanalizujemy dane regionalne. Większość dużych aglomeracji rozwijała się w tempie znacznie lepszym od średniej, natomiast zdecydowana większość jednostek statystycznych (np. tzw. podregiony wyodrębniane zgodnie z przepisami unijnymi) nie osiągała owego przeciętnego dla Polski tempa wzrostu PKB, służącego do ilustracji wzniosłej tezy o najlepszym w historii okresie Polski od XVI wieku.
Tak również było (i jest do dzisiaj) w przypadku Polski wschodniej, jednak tu trzeba założyć efekt niskiej bazy już w 1989–1990 roku. Do ośrodków, których przewaga PKB per capita nad średnią krajową stopniowo i konsekwentnie spadała, należą np. Bydgoszcz i Szczecin. PiS tam nie wygrywa. W regionach rolniczych produkt krajowy brutto jest z reguły statystycznie niższy niż w regionach typowo przemysłowych, choć nie zawsze przekłada się to na wyższą jakość życia – na przykład najwyższą długość życia (obok miast powyżej 500 tys. mieszkańców z wyjątkiem Łodzi) mamy właśnie na wschodzie.
Jeżeli rozczarowanie transformacją ma być głównym motywem głosowania na skrajną prawicę, powinno ono dotyczyć raczej Polski zachodniej, a tak się przecież nie dzieje (aczkolwiek w niektórych miejscach, gdzie od 2007 roku dominuje PO, przez krótki czas bardzo popularna była Samoobrona – w wyborach z 2001 roku rekordowe poparcie miała w okręgu koszalińskim – prawie 23 proc.). Z drugiej strony można zauważyć konsekwentnie prawicowe preferencje w ośrodkach przemysłowych, gdzie w latach 80. zdobyły silną pozycję niezależne związki zawodowe i utrzymały ją w pewnym stopniu do dziś; często jednak tam właśnie przeciętne wynagrodzenie przekracza średnią krajową (np. Jastrzębie-Zdrój na Górnym Śląsku z prawie największym poparciem w 2020 roku dla Andrzeja Dudy wśród miast na prawach powiatu albo rejon dolnośląskiego zagłębia miedziowego).
Wiele ostatnio pisano o ośrodkach przemysłowych szczególnie dotkniętych transformacją ustrojową. Dobrze, że te sprawy są analizowane. Bardzo jednak znamienne, że w niektórych z tych miast, w tym również w miastach często kojarzonych z mroczniejszym obliczem wczesnego kapitalizmu III Rzeczypospolitej, wygrywają do dzisiaj kandydaci liberalni. Nie tylko Szczecin czy Bydgoszcz (od średniej krajowej wyraźnie zasobniejsze, choć zwiększające po 1989 roku dystans do Poznania albo Warszawy), ale również Wałbrzych (60,4 proc., Bytom (54,1 proc.), Włocławek (60,5 proc.), Grudziądz (58,3 proc.) wybrały Rafała Trzaskowskiego. Dla odmiany dynamicznie rozwijający się Rzeszów, raczej ewidentny beneficjent transformacji, wolał Andrzeja Dudę – choć tu, w odróżnieniu od wiejskich gmin rejonu, przewaga głosów była minimalna: 50,32 proc.
Żeby postawić sprawę jasno: te wybrane dane nie mają na celu obalenia oczywistej i popartej wieloma sondażami tezy o tym, że na Dudę głosowali, przeciętnie, wyborcy gorzej sytuowani, ale mają na celu istotnie ten obraz skomplikować. Wytłumaczenia – nie rozstrzygam w tym miejscu ich słuszności – mogą być bardzo różne i nie muszą się wzajemnie wykluczać.
Nie było spisku, była polityka [rozmowa z Adamem Leszczyńskim]
czytaj także
Po pierwsze: Platforma, a zwłaszcza Rafał Trzaskowski, nie prezentują już dziś jakiegoś twardego i konsekwentnego „thatcheryzmu”. Po drugie: obraz miast i regionów dotkniętych skutkami transformacji, zwłaszcza widziany z perspektywy lat, nie jest czarno-biały, a niektórzy krytycy malują go w sposób analogicznie tendencyjny do peerelowskiej „propagandy sukcesu”. Wreszcie po trzecie, pewna część wyborców z klas spauperyzowanych w Polsce zachodniej nadal wolała absencję niż głosowanie na PiS z jego ofertą socjalną – na to ostatnie mogą wskazywać dane o frekwencji.
Kolejny fakt, który zaskoczeniem nie będzie: istnieje na ogół wyraźna korelacja między skalą zwycięstw prawicy a proporcją regularnie praktykujących katolików wśród wyborców. Najwyższy odsetek tych ostatnich jest właśnie w „Galicji”, najniższy w Zachodniopomorskiem. Do tej układanki nie pasuje kilka miejsc, np. dość religijna Wielkopolska. Aglomeracja poznańska jest notabene jedynym z dużych zespołów miejskich, w którym w 1995 roku (minimalnie) wygrał Kwaśniewski.
Co ciekawe natomiast, w również ponadprzeciętnie religijnych powiatach rdzennie górnośląskich (z wyjątkiem części zachodniej, zwłaszcza w granicach województwa opolskiego, gdzie wciąż deklarowana jest narodowość niemiecka, a plebiscyt z 1921 roku zakończył się zdecydowanie niekorzystnie dla Polski), często wygrywa PiS. Podobnie bywało w powiatach rdzennie kaszubskich – w niektórych gminach powiatu kartuskiego w referendum z 2003 roku większość mieszkańców opowiedziała się przeciwko przystąpieniu do Unii.
czytaj także
Podane przykłady z dawnych „Prus” pokazują, że chociaż zabory co do zasady, owszem, „widać”, to obraz dokładniejszy jest znacznie bardziej skomplikowany. Takie obserwacje (a mówimy tu w końcu o specyficznej geografii wyborczej na obszarach zamieszkanych przez kilkaset albo i więcej tysięcy wyborców, a nie o „nietypowych” wynikach w skali jakiegoś miasteczka) powinny mieć znaczenie dla osób, które chciałyby rzeczywistość nie tylko interpretować, ale też ją zmienić.
Jeżeli zadowolimy się bowiem diagnozami opartymi na podziałach najbardziej oczywistych, raczej wszystko zostanie po dawnemu. Dla przykładu: wspominane czasem cechy ziem przyłączonych do Polski po 1945 roku – mozaika społeczności z różnych regionów przedwojennych, poczucie wykorzenienia, brak głębokich tradycji lokalnych i mniejsze wpływy Kościoła – nie pasują raczej do okolic Poznania, który jednak 1995 roku wybrał Aleksandra Kwaśniewskiego – w odróżnieniu od Trójmiasta, Krakowa czy Warszawy.
W Słupsku, w Nowym Sączu
Widać tutaj wady operowania perspektywą „zbyt ogólną”, nie chodzi jednak o to, by na jej miejsce wkraczała skrajna kazuistyka, szukanie wyłącznie odstępstw od reguły, a zwłaszcza licytacja na różne ciekawostki. Mówimy jednak, że „dawne Prusy” w większości wolą PO od PiS. Po pierwsze, nie wszędzie (czasem sprawy wyglądają inaczej właśnie w miejscach, których mieszkańców szczególnie mogą boleć głosy o „zakamuflowanej wrogiej opcji”), po drugie – owe bardziej „liberalne” rejony bywają w gruncie rzeczy bardzo różne od siebie pod względem dziedzictwa.
Jaki jest więc ich wspólny mianownik, skoro nie zawsze jest nim fakt wieloletniej styczności przodków z dzisiejszymi zachodnimi sąsiadami oraz ich spuścizną kulturową albo materialną, niekoniecznie w każdym przypadku poziom religijności albo koniunktura gospodarcza? Właśnie takich zależności warto szukać.
Można sformułować pewną (eksperymentalną) propozycję. W historiografii PRL wspomina się czasem o dwóch tzw. eksperymentach: sądeckim (z okresu gomułkowskiego) i „słupskim” (z lat 80.), w ramach których podobno udało się osiągnąć nieco lepszą efektywność gospodarowania dzięki m.in. pewnej decentralizacji i uwzględnieniu lokalnej specyfiki. Potraktujmy te hasła swobodnie i postawmy ostrożną hipotezę, że w niektórych regionach Polski mogły istnieć „odstępstwa”, dzięki którym coraz bardziej wątpliwe uroki PRL mniej dawały się we znaki, a które jednak miewały bardzo różny charakter.
W pewnych miejscach (np. na Podhalu) aparat państwowy był słabszy niż gdzie indziej. Fundamentalna, jeżeli chodzi o następstwa społeczne, parcelacja gruntów skutkowała powstaniem drobnej własności prywatnej; Kościół silniej niż gdzie indziej tworzył alternatywny quasi-aparat władzy; zastane tradycje i lokalne powiązania sprawiały, że ustrój powojenny, przynajmniej ten kojarzony z hasłami centralistycznej propagandy nie do końca przyjął się w praktyce.
Z kolei w lepiej zagospodarowanych regionach Polski zachodniej obieg „alternatywny” był słabszy: to, co się jakoś udawało, nie mogło powstawać „poza ustrojem”, bez udziału państwa. Nie było w 1989 roku żadnego regionu, który opowiedziałby się w większości po stronie PZPR. Jednak być może nie wszędzie w tym samym stopniu udzielało się aż tak skrajne poczucie alienacji wobec całości powojennego dorobku. Nie wszędzie aż tak bardzo wraża „oność” ówcześnie rządzących przeciwstawiała się patriotycznej „naszości”.
czytaj także
Zwolennicy PiS przedstawiają się często jako spadkobiercy „Polski prawdziwej, tradycyjnej i patriotycznej”. Ta diagnoza, oczyszczona z nachalnie pompatycznych określeń i knajackich czasem oskarżeń wobec ludzi „gorszego sortu”, bywa trafniejsza niż silące się na oryginalność analizy niektórych jej przeciwników. Osoby o poglądach progresywnych mogą widzieć te same fakty inaczej, wskazując, że owa Polska jakoby „prawdziwa, tradycyjna i patriotyczna” to Polska przednowoczesna.
Tymczasem PRL, nawet jeśli w ułomny i coraz bardziej skompromitowany sposób, uruchomił jednak proces społecznej modernizacji analogiczny do tego, który stał się udziałem państw zachodnich w okresie powojennego trzydziestolecia, choć nie wszędzie był on tak samo zaawansowany. PiS to co do zasady partia zakorzeniona w miejscach i środowiskach społecznych o „długim trwaniu” nastawień mocno prawicowych.
Jak zawsze w takich sprawach istotne są wyłomy.
Metropolie przeciw konstytucji?
W wyborach z 1989 roku zwycięska w każdym praktycznie okręgu „Solidarność” wypadła znakomicie w Trójmieście (to akurat oczywiste), Krakowie i Warszawie. Tak jak Poznań – wbrew chadeckim, a dawniej endeckim stereotypom – w wyborach ogólnokrajowych po 1989 roku okazuje się dość konsekwentnie, jak na Polskę, „lewicowo-liberalny” (tam notabene najlepszy wynik w kraju miał w 1990 roku Tadeusz Mazowiecki).
Warszawa, uważana powszechnie za beneficjentkę centralizmu, była mocno prawicowa i solidarnościowa, twardo opozycyjna. W I turze w 1990 roku Wałęsa od razu dostał w stolicy 50 proc., znacznie więcej, niż wyniósł jego średni wynik w całym kraju (39 proc.). Poparcie w I turze wyborów 1995 dla Jacka Kuronia – kiedyś to z nim raczej kojarzyliśmy hasło „inteligencja żoliborska” – nie przekraczało radykalnie średniej krajowej (12 proc. do 9 proc.), tymczasem Wałęsa znów wypadł wyraźnie lepiej (38 proc. do 33 proc.), a Jan Olszewski ugrał 11 proc. przy średniej wynoszącej niecałe siedem.
Konstytucję z 1997 roku oskarżano o postkomunizm i bezbożność. Trudno powiedzieć, czy to właśnie ten ton przesądził o sceptycyzmie wielu wyborców aglomeracji warszawskiej. Niekoniecznie; jednak gdyby ówczesne województwo stołeczne miało decydować o przyjęciu ustawy zasadniczej, przeszłaby ona o bardzo cienki włosek – 49,96 proc. uczestniczących w głosowaniu była przeciw. To i tak nieźle; Kraków (z przyległościami) po prostu konstytucję odrzucił, i to mocną większością 57 proc., podobnie jak Trójmiasto; w okolicach Wrocławia przewaga zwolenników była niewiele większa niż w Warszawie.
W dużych miastach mamy więc – to jest pierwszy wyłom – taką prawidłowość, że na początku lat 90. były zdecydowanie „antykomunistyczne”, natomiast od 2005–2007 są silnie platformerskie, czy jak kto woli, „liberalne”. Być może to głównie w tych ośrodkach upowszechniło się silne skojarzenie dawnej walki z PZPR z walką o liberalną, wolnorynkową demokrację i „Europę”. Patrząc z tej perspektywy, zwycięstwo Lecha Kaczyńskiego w warszawskich wyborach prezydenckich z 2002 roku nie powinno tak dziwić, chociaż naturalnie jego okoliczności były bardzo szczególne. W dalszej kolejności duże miasta (Warszawa w wyborach samorządowych z 2006 roku) wysiadały z prawicowo-konserwatywnego tramwaju na przystankach „Unia Europejska”, „dobre stosunki z Zachodem”, „obrona liberalnego modelu demokracji”, „Konstytucja” (choć początkowo przyjmowano ją tam sceptycznie), a od jakiegoś czasu być może także „prawa osób LGBT” i sprzeciw wobec nacjonalizmu.
Naturalnie, szybkie tempo rozwoju gospodarczego i ekspansja wykształcenia uniwersyteckiego (z pewnością o wiele więcej warszawiaków dzisiaj może się zaliczać do klasy średniej w rozumieniu zachodnim niż 25 lat temu) mogły mieć znaczenie, chociaż w wyborach z 2015 roku i tam mieliśmy nieznaczny, przejściowy wzrost sympatii dla prawicy. Ten trend jest coraz silniejszy i być może nie osiągnął jeszcze apogeum. Co do zasady jednak w skali całego kraju te prawidłowości nie były aż tak silne.
Można założyć, że – dla kontrastu – większość Polski regionalnej albo nie wykształciła bardzo silnych tradycji oporu wobec władzy w PRL i była w 1989 roku stosunkowo mało „antykomunistyczna”, albo pozostając na wielu poziomach w fazie przednowoczesności, nie była w niczym „liberalna”.
Integralny związek „antykomunizmu” z „liberalizmem” (niekoniecznie rozumianym jako neoliberalizm gospodarczy), i tak możliwy do zauważenia w szerszej skali dopiero od lat 80., w dużej mierze był ideologią warstwy inteligenckiej; niekoniecznie wyrażając powszechne nastroje. Utożsamianie twardej i bezwzględnej kontestacji PRL z walką o zachodnioeuropejski model demokracji liberalnej raczej dotyczyło tylko wybranych grup społecznych. W skali całego kraju postrzeganie tych spraw było prawdopodobnie bardziej rozmyte, a niekiedy oba te nastawienia mogły nawet ze sobą kolidować. Możliwe, że tym również można tłumaczyć podwójną przegraną (najbardziej wtedy przechylonej w prawo pod każdym względem) PO w 2005 roku. Nie wydaje się przecież, by to wyborcy Kwaśniewskiego z 1995 roku byli antyzachodni, chcieli przywrócenia poprzedniego ustroju w wymiarze politycznym, a nawet oczekiwali „rządów silnej ręki” – z takimi ambicjami prędzej można było kojarzyć Wałęsę.
czytaj także
Dzisiaj „antykomunizm”, który specjalnie piszemy w cudzysłowie, żeby nie tworzyć neologizmów w rodzaju „antypezetpeeryzm” jest sprawą historyczną, podobnie jak konserwatywno-prawicowe sympatie znacznej części mieszkańców największych miast. Zatem fakt, że mieszkańcy Warszawy, która dziś jest największym obok Poznania bastionem anty-PiS (biorąc pod uwagę łącznie wyniki wyborów i frekwencję), swego czasu niekoniecznie sprzyjali konstytucji z 1997 roku, może być jedynie ciekawostką. Tym bardziej że kontekst był zupełnie inny: czym innym jest merytoryczny stosunek do ustawy zasadniczej (której nikt raczej nie uczy się na pamięć ani nie wertuje przy herbatce), a czym innym – stosunek do prób ingerowania w jej materię zwykłymi ustawami.
Jednak to, że podział na „metropolie” oraz resztę kraju niekoniecznie pokrywał się z intuicyjnymi wyobrażeniami, może być istotne: kto wie, ile jeszcze razy czekają nas podobne niespodzianki, w innych konfiguracjach i uwarunkowaniach?
Lewico, jak często bywasz w Sieradzu?
Orientalizm w polskim dyskursie politycznym jest silnie rozpowszechniony i niestety, w wariancie paternalistycznym może dotyczyć również wielu opinii w lewicowej bańce. W mojej ocenie przykładem byłoby przekonanie, że ludzi wykluczonych ekonomicznie nie interesują (a nawet „interesować nie powinny”) spory ideologiczne, ewentualnie utożsamianie poparcia dla standardowych partii chadeckich albo konserwatywno-liberalnych z „wąskimi elitami” (49 proc. głosujących w II turze?). Zwycięstwo Tuska w 2008 roku mogło wynikać właśnie z tego, że Polki i Polacy nie odnajdowali się w karykaturalnie uproszczonej, lansowanej przez media dychotomii: „Polska elit” vs. Polska Samoobrony lub Radia Maryja – i uznali, że ich średnioklasowe aspiracje doskonale wyraża facet, który haratał w gałę na podwórku, a jednak prezentuje się „europejsko”.
Właśnie lektura map wyborczych dodatkowo wskazuje na różne obszary „rzeczywistości nieprzedstawionej” w standardowych diagnozach. Mapa polityczna Polski, zwłaszcza widziana okiem inteligenta z większych ośrodków, wygląda często tak, że na zachód od Poznania rozciąga się niezróżnicowany, agrarno-katolicki wschód z wyspami w postaci Warszawy, ewentualnie Łodzi.
czytaj także
Tymczasem pasmo zachodniej Kongresówki, obejmujące np. dawne województwa włocławskie, płockie, ciechanowskie i sieradzkie, mogłoby zaciekawić tę część lewicy, która poszukuje patentu na pozyskanie „socjalnych wyborców PiS”. To obszary Polski, w których być może da się obronić tezę o przejęciu przez PiS ogromnej ilości elektoratu „postpeerelowskiego”. W 1989 roku wysoko wygrała tam Solidarność, ale już w 1990 roku bardzo dobrze wypadł Tymiński, a w 1995 roku rewelacyjnie Kwaśniewski; w 2001 dobry wynik miała Samoobrona, a odsetek głosów na tak w referendum konstytucyjnym z 1997 roku przekraczał średnią krajową (wyraźnie powyżej 60 proc. przy średniej wynoszącej 53,45 proc. – wymowny kontrast z Krakowem, a nawet Warszawą). Wówczas kryterium podziału była raczej linia Wisły, a nie granice zaborów. Natomiast dziś są to rejony PiS-u, chociaż w oczywiście mniejszym stopniu niż Krakowskie, Podkarpacie czy Wschodnie Mazowsze.
W 2010 roku w komisjach położonych na terenie ww. dawnych województw utworzonych przez gierkowską reformę wygrywał Kaczyński i wtedy już „było widać zabory”. Zwraca uwagę niższa od przeciętnej religijność tych obszarów, nie tylko w diecezji sosnowieckiej, ale też np. częstochowskiej, płockiej, łowickiej i łódzkiej. Wymowny może być jeden z wyższych w podobnej wielkości ośrodkach odsetek chętnych na szczepienie przeciwko COVID-19, np. w Kutnie czy Łowiczu (65–66 proc. w pełni zaszczepionych w marcu 2022 roku), w których ostatnio w II turze wygrał Duda, podczas gdy na wschodzie i w Galicji covidowy sceptycyzm (Łomża – 49 proc. w pełni zaszczepionych w tym samym okresie, Krosno – 48 proc.) koreluje z „tradycyjnie” prawicowymi sympatiami.
Śmiejesz się z Sosnowca, nie byłeś w Zawierciu [rozmowa z Magdaleną Okraską]
czytaj także
Ujęcie regionalne jest tylko jednym z wielu, ale zachęca do myślenia o Polsce „nieprzedstawionej”. Wspomniane obszary, położone gdzieś między Kaliszem i Koninem a aglomeracją łódzką albo warszawską, pomiędzy Toruniem a Częstochową i Zawierciem, są chyba jednymi z najmniej obecnych w wyobrażeniach na temat podziałów regionalnych. Tymczasem to właśnie one są najprędzej polskimi swing states, obszarami o chyba największej huśtawce preferencji po 1989 roku, w których da się najłatwiej zauważyć dużo słabiej obecny w skali kraju schemat przepływów poparcia: od Solidarności przez SLD do PiS.
Nie ględzić o sojowym latte
Z opublikowanego w 2018 roku przez OKO.press sondażu wynikało, że wyborcy lewicy są zamożniejsi od wyborców prawicy, przy czym na partię Razem – w tamtym okresie startowała samodzielnie – głosują głównie ludzie należący do ćwiartki najzamożniejszych, a w ogóle nie głosują na nią najbiedniejsi. Pojawiły się różne komentarze; gdzieś w rejonie Zawiercia słychać do dzisiaj specyficzne głosy o „paniczykach” i „lewiczce”. Tymczasem do 25 proc. najbogatszych według owego badania z 2018 roku zaliczały się osoby o dochodzie przynajmniej 3500 złotych netto na osobę w gospodarstwie domowym. W takim przedziale mieszczą się osoby z dochodem 3600, jak i 36 tysięcy netto. Ponieważ jednak tych drugich jest o wiele mniej, a przy braku mocnych dowodów trudno uwierzyć, że jest to żelazny fandom Adriana Zandberga, można tę kwestię pominąć.
Matyja: Po stronie opozycji nie ma ośrodka zdolnego do prowadzenia gry z Kaczyńskim
czytaj także
Do tej grupy „na styk” kwalifikowało się na przykład małżeństwo czterdziestolatków z dwójką dzieci w szkole średniej, które w 2018 roku zarabiało dwa razy po 10–12 tysięcy brutto (najpewniej zazwyczaj typowi wyborcy PO). Do tej grupy kwalifikowała się na styk para trzydziestokilkulatków z małym dzieckiem, gdzie ona – mamy niestety gender gap – zarabiała, powiedzmy, 6 tysięcy brutto jako główna specjalistka w urzędzie (stabilny etat dla młodej matki), a on przeciętnie 10 tysięcy brutto w korpo.
Do tej grupy „zamożnych” kwalifikowali się jednak również singiel czy singielka z dużego miasta zarabiający przeciętnie 4 tysiące netto na śmieciówce, bez własnego mieszkania, a nawet bez zdolności kredytowej.
Ostatnie dane publikowane w piątkowych, stołecznych dodatkach do „Wyborczej” o rynku pracy w Warszawie trącą tanią sensacją, np. epatując bliżej nieznaną osobą, która podobno inkasuje 90 tysięcy netto za striptizy przed kamerką, ale pokazują pewną prawidłowość: ludzie po fakultetach typowo humanistycznych, pracownicy sektora kultury, mediów czy show-biznesu często zarabiają mniej niż pracownicy, jak kiedyś mówiono, „fizyczni”: pracownik miejskiego muzeum – 3500, młody architekt – 3500, kuratorka w galerii sztuki – 4000, a urzędnik w dzielnicy Śródmieście – 4400.
Wydaje się jednocześnie, że rynek „usług umysłowych” jest skrajnie rozstrzelony, jeżeli chodzi o warunki płacy. Niektórzy zarabiają tu bardzo dużo, chociaż – co ważne – i tak jest to często praca niestabilna, w toksycznej atmosferze, która na szczęście jest już coraz rzadziej akceptowana jako „oczywistość” albo „szkoła życia” (co też może sprzyjać odchodzeniu od neoliberalnych poglądów nawet na poziomie części klasy wyższej średniej). Wzmagać to może poczucie „chaosu” bądź „niesprawiedliwości”. Wydaje się, że w dzisiejszych czasach reakcja na prekaryjne warunki pracy humanistów na ogół polega na krytyce warunków panujących w danej branży, a rzadziej na inteligenckim fochu rodem z późnego PRL („więcej zarobiłbym z łopatą”).
Ogólnie rzecz biorąc, w dużych miastach jest cała masa dosyć nisko wynagradzanych pracowników właśnie w działach „umysłowych”. Sam kapitał kulturowy, a przynajmniej przeświadczenie o jego posiadaniu, skłania raczej do głosowania na partie progresywne, szczególnie gdy znacznie przewyższa kapitał finansowy.
To cała masa ludzi, którzy mają albo mogą mieć poglądy lewicowe z przyczyn jak najbardziej ekonomicznych. A że ktoś taki formalnie klasyfikuje się jako zamożny, bo nie mając własnego mieszkania, zarabia w Warszawie, Wrocławiu czy w Krakowie, jeśli dobrze pójdzie, koło 5000 na rękę i żyje w pojedynkę albo w związku bez dzieci? No, bez żartów.
czytaj także
Mam więc poważne przypuszczenie – a jest to tylko przypuszczenie m.in. dlatego, że bardziej szczegółowych analiz o preferencjach politycznych, np. w rozbiciu na decyle dochodów, niestety w Polsce ma – że młody, wielkomiejski elektorat lewicy to w rzeczywistości jak najbardziej (chociaż nie wyłącznie) elektorat „ekonomiczny”. Oczywiście, ktoś taki popełnia czasem zbrodnię, chodząc do kawiarni – samobiczowanie się opowieściami o lewakach pijących latte na Zbawixie powinno być na lewicy surowo zabronione.
Recepty na ostrzejszy skręt w lewo
Zaproponowane tutaj ujęcie regionalne jest tylko jedną z wielu płaszczyzn analizy, bez wątpienia niewystarczającą. Od lat trwają przepychanki między zwolennikami prymatu kwestii „światopoglądowych” a przekonanymi, że tylko odbicie „socjalnego” elektoratu prawicy (traktowanego w sposób naiwny i niezróżnicowany) może dodać skrzydeł inicjatywom „integralnie” progresywnym, tzn. opowiadającym się za inkluzywną polityką i w kwestiach „obyczajowych”, i w sprawach społeczno-gospodarczych. Z tego niekończącego się sporu można wybrnąć, stosując – przynajmniej na krótką metę – strategie bardziej precyzyjnie celowane.
czytaj także
W najbliższej przyszłości ewentualny „swing” w lewo mógłby się udać dzięki przekonaniu:
- Tych Polek i Polaków, którym obce jest poparcie dla sił nacjonalistycznych, klerykalnych bądź konserwatywnych (z efektem w postaci głosowania na ich głównych przeciwników albo absencji wyborczej), choć nie zaliczają się wyraźnie do ekonomicznych beneficjentów gospodarczego liberalizmu. Odnośnik regionalny: miasta głosujące na jednoznacznych apologetów transformacji pomimo nie tak dawnego doświadczenia wysokiego, dwucyfrowego bezrobocia.
- Grup społecznych, które momentami, zwłaszcza ostatnio, deklarowały poparcie dla konserwatywnej, twardej prawicy socjalnej, ale nie mają mocnych konserwatywnych korzeni, są stosunkowo mało religijne, a ich polityczne preferencje są zmienne i często ambiwalentne. Odnośnik regionalny: powiaty, których wyborcom bliżej było w 2020 roku do Dudy, mimo że mniej więcej 25 lat temu należały do największych zwolenników Kwaśniewskiego i obecnej konstytucji, a jeszcze wcześniej, w 1989 roku, głosowały przeciwko „komunie”.
- W środowiskach „statystycznie” uprzywilejowanych (na tle średniej krajowej) – osób o relatywnie niewysokiej, zagrożonej pozycji ekonomicznej na tle istotnego w ich życiu punktu odniesienia i aspiracji; z wyraźną przewagą kapitału kulturowego nad ekonomicznym.
Antysystem – największy polski swing
Ewentualny antagonizm między tymi „grupami bazowymi” jest oczywiście czynnikiem, którego ryzyko trzeba wziąć pod uwagę. Można wyróżnić tutaj potencjalny punkt sporny, rzadziej poruszany, za to być może najbardziej istotny z perspektywy lewicowej: stosunek do aparatu państwowego i prawnego. Centrolewica – niekoniecznie sprowadzona do konkretnych partii – skupia się w dużej mierze na walce z „państwem z kartonu”. W tym sensie jest to więc formacja propaństwowa i legalistyczna, tyle że zwrócona w pewnej mierze przeciwko dysfunkcjom III RP.
David Graeber w Utopii regulaminów zwracał uwagę na fakt, że formacje progresywne zbyt odpuściły sobie antysystemowość i sprzeciw wobec biurokracji, a te zostały później przechwycone przez libertarianizm albo alt-right. W warunkach polskich jednak nie bardzo wiadomo, na czym taka antysystemowość miałaby się opierać, bo przecież w przypadku lewicy nie na dążeniu do likwidacji ubezpieczeń społecznych i nie na walce z „reżimem sanitarnym”. Pytanie jednak robi się palące, jeżeli przywołamy na koniec czwartą grupę bazową: ponadklasowy, pokoleniowy elektorat „wkurwu” o nastawieniu laickim, „wolnościowym” (w zakresie stylu życia), nietradycyjnym i kontestacyjnym.
Ta grupa dała o sobie znać, głosując na Ruch Palikota, a późniejsze jej interpretacje są wyjątkowo wątpliwe. Mówiono, że była to partia dla młodych, bogatych, „bananowców”, z dużych miast. Nie widziałem tymczasem badań na temat składu społecznego tych efemerycznych grup. Czy były to wyłącznie albo głównie osoby, o których śpiewał potem Mata w Patointeligencji? Zapomniane są też protesty przeciwko ACTA w 2012 roku, które były wtedy chyba największym od dawna nomen omen aktem młodzieżowej kontestacji ulicznej.
Ten okres zbiega się z krótką falą wznoszącą Palikota, którego poparcie w ujęciu regionalnym było jednym z bardziej „wyrównanych” w historii III RP. Miał on zdecydowanie dobre wyniki w Polsce „powiatowej”, w tym w regionach raczej kojarzonych z prawicą, z wyjątkiem tych już najbardziej konserwatywnych. W Lubelskiem ugrał nieznacznie lepszy wynik niż w Warszawie, która po prostu głosowała głównie na PO. Chełm sprzyjał Palikotowi mniej więcej tak samo jak Zielona Góra.
Priorytety głosujących na Palikota do dzisiaj wydają się nieoczywiste. Szef komisji sejmowej Przyjazne Państwo mógł przypadać do gustu bardziej lajtowym korwinistom albo libertarianom, lecz nawet jeśli tak, wyborcy ci nie byli, jak widać, wrogo nastawieni do Biedronia albo Anny Grodzkiej. Był w każdym razie Palikot pierwszym w tym milenium kandydatem o – na samym początku – antysystemowym w retoryce przekazie, adresowanym do głosujących po raz pierwszy. Czy możliwe, że jego wyborcy i ludzie od nich młodsi, ale o podobnym podejściu do mediów, popierali później „hejt bez treści” Kukiza, żeby w końcu dołączyć do Czarnych Protestów, a dziś być może zerkają w miarę przychylnie na specyficzny „bezpartyjny pacyfizm” Szymona Hołowni? Tak, to całkiem możliwe.
czytaj także
Mówi się, że słabość dzisiejszej lewicy polega na rozdzieleniu potencjalnego elektoratu „ekonomicznego” i „światopoglądowego” w ten sposób, że ten pierwszy głosuje dziś na prawicę – rozczarowany elitaryzmem, paternalizmem czy nawet zdradą lewicy coraz bardziej skupionej na kwestiach kulturowych. Co jednak, jeżeli pod tym pęknięciem albo obok niego rysuje się inna sprzeczność, nie mniej zasadnicza? Sprzeczność kulturowa, ale szersza od dotychczasowych sporów: konflikt nastawienia „legalistycznego” i „kontestacyjnego”. Dla centrolewicowej praktyki jest to chyba szczególnie problematyczna sytuacja. To już jednak temat na osobną rozmowę.
**
Wiktor Rusin – współzałożyciel inicjatywy kulturalnej „Orgia Myśli” (2005–2016), autor powieści Wakacje (2012), esejów z zakresu polityki i sztuki, publikowanych m.in. w „Glissando”, „Elewatorze”, „Małym Formacie”, Dwutygodniku, wydawnictwach Krytyki Politycznej i Korporacji Ha-art. Współautor scenariuszy i autor dramatów scenicznych (Generał i Dziewczyna, reż. Anna Baumgart). Od 2019 roku publikuje eseje krytyczne na autorskiej stronie „poza tym”.