Kraj

Lewica musi walczyć o przetrwanie do następnego kryzysu kapitalizmu

Lewica w Polsce ciągle nie zdecydowała, czy chce być taką lewicą, jaka funkcjonuje – albo raczej nie funkcjonuje – w Turcji albo Izraelu, czy taką jak w Ameryce Łacińskiej – mówi Rafał Chwedoruk.

Jakub Majmurek: 15 października lista Lewicy z jednej strony straciła ponad 460 tysięcy głosów w stosunku do wyborów cztery lata temu, z drugiej po prawie dwóch dekadach przerwy Nowa Lewica (dawne SLD) wraca do władzy. Lewicowa szklanka jest bardziej do połowy pusta czy do połowy pełna? 

Rafał Chwedoruk: To jedno z najtrudniejszych pytań, jakie można zadać na temat tegorocznych wyborów. Na pewno optymistyczne jest to, że po raz drugi z rzędu na Lewicę oddało głosy wielu młodych wyborców, o czym SLD kiedyś mogło tylko marzyć, nawet w wyborach, w których odnosiło największe sukcesy. Plusem jest też to, że nowy rząd nie może powstać bez Lewicy (Nowej Lewicy, bo w rządzie nie będzie Razem – przyp. red.).

Minusem jest na pewno utrata głosów, ale też to, że – jeśli spojrzymy głębiej w wyniki – lewica odnotowała w tym roku największe straty tam, gdzie wcześniej mogła liczyć na większe niż przeciętnie poparcie: w lubuskim, wielkopolskim, łódzkim, zachodniopomorskim. Spadek poparcia był szczególnie widoczny w Kaliszu i Piotrkowie Trybunalskim – miastach, gdzie lewica tradycyjnie radziła sobie bardzo dobrze, które straciły na transformacji i reformie administracyjnej Buzka, odbierającej im wojewódzki status.

Najmniejsze straty lista Lewicy odnotowała zaś w tych regionach, gdzie wcześniej poza nielicznymi wyspami i tak nie odgrywała szczególnie istotnej politycznej roli. Co oznacza, że konkurencyjne partie antypisowskiej opozycji zdołały skutecznie dotrzeć do lewicowych wyborców.

Majmurek: Ministerialna pułapka. O które resorty powinna walczyć Lewica?

Jak wiele wspólnego ma dzisiejszy elektorat Lewicy z tym z 2005 czy 2001 roku?

Lewica straciła dużą część tego elektoratu. Po pierwsze, ze względu na naturalne procesy demograficzne. Po drugie, ze względu na agendę antypisowską – elektorat SLD był zawsze na nią podatny, co pozwoliło pozyskać go partiom liberalnym.

Niemniej jednak, mimo spadków, o których mówiłem, Lewica ciągle lepiej sobie radziła z reguły w tych miejscach, gdzie zawsze była silna. Jedne z lepszych wyników osiągnęła w Zagłębiu Dąbrowskim.

Przez „efekt Litewki”, który był dość specyficznym zjawiskiem.

Tak, ale rozlał się po całym Zagłębiu i „austriackim” Jaworznie.

Nowością ostatnich kampanii, w tym 2023 roku jest to, że Lewica dobrze radzi sobie w metropoliach, które wcześniej były raczej słabą stroną dawnego SLD – w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu itd. Wszędzie tam, gdzie jest dużo napływowej młodej ludności, studentów i nie tylko.

Wybory z 15 października to ostatnie, w których stary elektorat SLD odegrał istotną rolę. Z kolei młody elektorat, jaki pozyskała Lewica w tych wyborach, nie musi być jej wierny. Zwłaszcza w kontekście wyborów prezydenckich, które naturalnie prowadzą do polaryzacji, a dla młodych wyborców Lewicy Rafał Trzaskowski będzie znacznie atrakcyjniejszą opcją niż Donald Tusk.

Największy problem Lewicy polega jednak na tym, że nawet przy najbardziej optymistycznej interpretacji wyniku nie rozstrzygnęła ona ciągle swoich strategicznych dylematów dotyczących tego, kim chce i kim może być – znajduje się pod tym względem dokładnie w tym samym miejscu co przed wyborami w 2019 roku, tylko z gorszym wynikiem wyborczym.

Na czym ten dylemat dokładnie polega? 

Gdybym miał użyć metafory geograficznej, to powiedziałbym, że Lewica w Polsce ciągle nie zdecydowała, czy chce być taką lewicą, jaka funkcjonuje – albo raczej nie funkcjonuje – w Turcji albo Izraelu, czy taką jak w Ameryce Łacińskiej.

Z jednej strony Lewica mogłaby więc próbować przetrwać w polityce jako partia progresywna, reprezentująca najbardziej postępową część elektoratu mieszczańskiego, nową klasę średnią – jak Zieloni w Niemczech, by przywołać bliższy nam demokratycznie przykład. W Turcji, którą wspomniałem, lewicową partią formalnie jest partia spadkobierców ideowych Atatürka, Republikańska Partia Ludowa. Ona ma elektorat głównie w najbogatszych częściach Turcji, cieszy się największym poparciem z wielkich miast w Izmirze – najbardziej zeuropeizowanym tureckim mieście.

Pójście drogą partii przede wszystkim progresywnej oznaczałoby rezygnację z wielu postulatów keynesizmu i otwarcie się na liberalne rozwiązania akceptowane wyborców z klasy średniej, agendę raczej postmodernistyczną niż oświeceniową, postawienie raczej na elastyczność niż państwo dobrobytu.

Dziemianowicz-Bąk: PiS-owi chodzi o ideologię, Lewicy – o faktyczne bezpieczeństwo dzieci

Z drugiej strony Nowa Lewica może ustawić się jako partia broniąca welfare state, reprezentująca mniej zamożnych obywateli skupionych raczej poza wielkimi ośrodkami, sceptycznych wobec części agendy progresywnej, skłaniających się do tego, co nazwalibyśmy populizmem, nieufnych wobec współczesnego świata i pod wieloma względami atrakcyjnych dla prawicy.

Która opcja byłaby lepsza?

Nie ma łatwego rozstrzygnięcia tego dylematu, każdy wybór obarczony jest ryzykiem, każdy wymaga kompromisów. Od czasu manifestu Blaira i Schrödera i bezradności lewicy wobec wielkiego kryzysu finansowego z 2008 roku to jest dylemat uniwersalny, obecny na całym świecie. W wielu miejscach on rozrywa lewicowe partie, socjaldemokratyczne i nie tylko.

Wiele wskazuje na to, że dojdzie do upadku niemieckiej Die Linke. Partia najpierw skręciła w progresywną stronę, w efekcie jednak odeszła z niej grupa działaczy na czele z Sahrą Wagenknecht, którzy będą budować bardziej populistyczną alternatywę. Wcześniej ten sam dylemat doprowadził do upadku siedzącej okrakiem na barykadzie między liberalizmem i populizmem czeskiej socjaldemokracji – a kiedyś była to największa partia w Czechach. Z kolei węgierscy postkomuniści poszli drogą podobną do polskiego SLD, w stronę liberalną i dziś mogą zupełnie politycznie zniknąć.

Przykładem strategii populistycznej byłby słowacki SMER Roberta Ficy?

Albo rumuńscy postkomuniści. Oni nie mają jakiejś szczególnie lewicowej agendy ekonomicznej, ale podobnie jak Fico w Słowacji swoje poparcie opierają na biedniejszych regionach kraju. Najwięcej głosów zbierają na Wołoszczyźnie i w zachodniej Mołdawii, regionach, które bardzo zyskały w czasach dyktatury Ceaușescu, a straciły znacząco w okresie transformacji ustrojowej. Flirty z niektórymi konserwatywnymi postulatami połączone z umiarkowanie lewicowym programem gospodarczym i silnym antyelitaryzmem kształtują polityczną tożsamość rumuńskiej lewicy. Pytanie, czy w Polsce coś podobnego byłoby w ogóle możliwe przy takim zrośnięciu się w wielu aspektach lewicy z obozem liberalnym.

Ten dylemat Nowej Lewicy będzie istotny przy decyzjach dotyczących obsadzania stanowisk w nowym rządzie. Bo tu też pojawi się pytanie, na ile można się zgodzić na trwałe rozmycie się w obozie liberalno-demokratycznym, a na ile można spróbować docierać do peryferii elektoratu PiS, zainteresowanego polityką socjalną, a nie agendą kulturową, zwłaszcza tą świeżej daty – jak kwestie LGBT+.

Nowej Lewicy nie udało się chyba wiele wywalczyć w umowie koalicyjnej – to pokazuje jej słabość w nowym układzie?

Pytanie już samo wyznacza ramy odpowiedzi. O ile wynik wyborczy listy Lewicy można uznać za niejednoznaczny np. w kontekście niespotykanej dotąd frekwencji, o tyle wobec pozostałych podmiotów nowej koalicji czyni on Nową Lewicę bez wątpienia słabszym partnerem.

Co może Lewica? Może przełamać paradoks III RP

Gdyby Nowa Lewica powiedziała Tuskowi „nie”, to rząd by nie miał większości. Była do tego polityczna przestrzeń?

Nie, myślę, że nikt by takiego ruchu nie zrozumiał. Nowa Lewica podążyłaby w ten sposób szlakiem dziś zapomnianej lewicy postsolidarnościowej z Sejmu II kadencji, z lat 1993–1997, gdy grupa posłów Polskiej Partii Socjalistycznej wystąpiła z klubu SLD, a Unia Pracy – różnicą jednego głosu w zarządzie partii – zdecydowała się nie wchodzić do koalicji SLD-PSL. Obie te grupy musiały ostatecznie i tak dołączyć do SLD, nikt nie rozumiał, jaki jest sens lewicowej opozycji względem centrolewicowego rządu.

Podobnie byłoby dziś, bo niezależnie od tego, ile to ma wspólnego z rzeczywistością, rząd Tuska jest postrzegany społecznie jako rząd centrolewicowy. Jedyne, co Nowa Lewica może robić w tej sytuacji, to występować jako recenzent polityki rządu wewnątrz niego oraz działać sektorowo przez ministerstwa, które jej przypadną, próbować w ten sposób zrealizować część swojej agendy.

O jakie resorty Nowa Lewica powinna zawalczyć?

Ministerstwo Cyfryzacji nie ma z punktu widzenia Nowej Lewicy żadnego znaczenia. Jedyna cyfra, która powinna interesować Nową Lewicę, to ta, od której zaczynał się będzie wynik jej sondaży. Natomiast dużą szansą mogłoby być objęcie Ministerstwa Polityki Społecznej albo Edukacji Narodowej.

To pierwsze dawałoby szansę dotarcia do wyborców starszych, z uboższych regionów, a także podtrzymania części wyborców młodych – np. przez politykę mieszkaniową. Myślę, że problem kryzysu mieszkaniowego dla młodszej generacji Nowa Lewica akurat bardzo dobrze zdiagnozowała w ostatniej kampanii.

Zandberg na minusie. Gdzie rozpłynął się pożyczony elektorat Lewicy?

MEiN pozwalałby z kolei dotrzeć do budżetówki. To jest potencjalny elektorat Nowej Lewicy, choć warto dodać, że budżetówka identyfikuje się w Polsce w większości jako klasa średnia. Jednocześnie elektorat ten związany jest ekonomicznie z instytucjami publicznymi i oczekuje co najmniej stabilności, jeśli nie poprawy warunków własnego zatrudnienia.

Platforma Obywatelska od dawna pracuje nad poparciem od tego elektoratu, dziś nie do pomyślenia są dawne neoliberalne koncepcje likwidacji karty nauczyciela – ale Nowa Lewica mogłaby o niego zawalczyć, nie tylko podnosząc kwestie wyższych płac, ale też warunków pracy, upodmiotowienia nauczycieli – głównie względem rodziców, co dziś jest w Polsce dużym problemem. Nowa Lewica mogłaby się też stać grabarzem HiT-u, resort edukacji daje przestrzeń do tego, by artykułować własną politykę historyczną, a to, nie tylko w Polsce, istotny element polityki.

By jednak wykorzystać te resorty, Nowa Lewica musiałaby się wykazać sporą zręcznością, ucząc się rozgrywać na swoją korzyść pęknięcia i konflikty w obozie liberalnym. Podobną ekwilibrystykę musiała wykonywać zresztą w ostatnich ośmiu latach, w okresie polaryzacji PiS-PO. Realnie konkurowała z Platformą, ale musiała robić to, nieustannie podkreślając swój maksymalny dystans do PiS. I to się poniekąd udało. Teraz Nowa Lewica musi być nie mniej elastyczna niż SLD w latach 90. – które potrafiło być jednocześnie partią reformatorską i partią protestu.

Przede wszystkim jednak Nowa Lewica musi znaleźć wehikuł, który pozwoli jej przetrwać do następnego kryzysu kapitalizmu. Po aferze Rywina takim wehikułem okazały się struktury SLD, które pozwoliły przetrwać nawet czas poza parlamentem. Teraz potrzebny jest mechanizm, który pozwoli przetrwać do nowego przesilenia, gdy pojawi się możliwość poszerzenia elektoratu.

Do potencjalnie korzystnego dla całej parlamentarnej Lewicy przesilenia konieczny będzie od razu wielki kryzys gospodarczy? Nie wystarczy kryzys polityczny związany np. z coraz bardziej stojącym przed PiS problemem sukcesji po Kaczyńskim? To nie uruchomiłoby polaryzacji korzystniejszej dla Lewicy?

Droga do tego jest bardzo długa. Choć jeśli za rok Trump nie wygra znów wyborów, to PiS znajdzie się w największym kryzysie w swojej historii i będzie zmuszony walczyć o to, by pozostać drugą siłą głównego podziału.

Perspektywę związaną ze strukturalnym kryzysem PiS przyjęła już jednak Trzecia Droga – Kosiniak-Kamysz i Hołownia wyraźnie chcą wejść w miejsce, które zwolni PiS, przyciągnąć część wyborców prawicy. Choć elektorat PiS nie jest jednorodny, też podlega procesom sekularyzacji, co mogłoby stworzyć parlamentarnej Lewicy szansę – gdyby potrafiła dotrzeć do wyborców, którzy są od niej odlegli wiekowo, przestrzennie i choćby z powodu wieku mają inne aspiracje niż liberalni czterdziestolatkowie reprezentujący Lewicę w Sejmie.

Przed parlamentarną Lewicą trzy kampanie wyborcze: lokalna, europejska i prezydencka. Będą trudne?

Wybory samorządowe w 2018 roku, ponad milion głosów i 6 proc. poparcia w głosowaniu do sejmików województw uratowały lewicę w Polsce. Pokazały, że SLD może być partnerem dla Platformy Obywatelskiej, że choć Sojusz znalazł się poza parlamentem, to ciągle ma zdyscyplinowanie chodzący na wybory elektorat.

Ikonowicz: Idzie nowe. Koniec z wąskim, cieknącym z góry na dół strumyczkiem pieniędzy?

W 2024 będą to jednak o wiele trudniejsze wybory. Tradycyjny elektorat SLD będzie odgrywał w nich coraz mniejszą rolę, wiele lokalnych struktur Nowej Lewicy od dawna pozostaje w sojuszu z PO. Jeszcze trudniejsze będą wybory prezydenckie, pojawi się pewnie dylemat, czy w ogóle jest sens wystawiać własnego kandydata, czy nie lepiej od razu poprzeć Trzaskowskiego. W tym momencie wiele się rozstrzygnie – np. to, czy Nowa Lewica nie stopi się ostatecznie z obozem liberalnym, do tego stopnia, że w 2027 będzie startować do Sejmu z jednej listy z nim. Wśród polskich elit od 1990 roku funkcjonuje bardzo silna pokusa stworzenia systemu faktycznie dwupartyjnego czy dwublokowego i Lewica byłaby pierwszą ofiarą takiej operacji.

Robert Biedroń mówił, że Nowa Lewica położyła na stole propozycję wspólnego startu partii „bloku demokratycznego” w następnych wyborach lokalnych – jak rozumiem też do sejmików wojewódzkich.

To najlepiej pokazuje, w jakim miejscu znajduje się dziś lewica. A u źródeł tych problemów jest nie tyle słaby wynik, ile nierozwiązane strategiczne dylematy.

Dziś w Polsce lewica nie ma jednak, niestety, miejsca na wielką strategię, tylko na taktyczne manewrowanie pozwalające przetrwać do następnego strukturalnego kryzysu kapitalizmu.

On jest nieuchronny, wystarczy popatrzeć na wskaźniki zadłużenia takich gospodarek jak amerykańska czy chińska – choć tu możemy nie znać wszystkich rzeczywistych wskaźników. Pytanie, na ile będzie na nim skorzystać w stanie polska lewica.

Do tej pory w trakcie kryzysów wokół lewica zyskiwała w dwóch momentach: najpierw na początkach kryzysu, gdy ludzie szukali kogoś, kto go zatrzyma, kto daje nadzieję, że stary dobry świat da się jeszcze ocalić. Tak było na początku lat 70. choćby w Wielkiej Brytanii i w Niemczech. Gdy jednak kryzys trwa, w społeczeństwie zwiększa się poziom egoizmu, zaczyna triumfować liberalne myślenie o gospodarce. Wygrywa prawica. Gdy jednak kryzys ustępuje, to zaczynają gwałtownie rosnąć społeczne aspiracje i lewica zyskuje – tak było choćby w Polsce w wyborach samorządowych w 1938 roku.

Kluczowe jest, by dotrwać do takich momentów z działającymi strukturami, narzędziami uprawiania polityki, trafną diagnozą społeczną.

Jak w kontekście tego wszystkiego oceniasz decyzję Razem, by poprzeć rząd Tuska, ale nie wejść do rządu?

Na dziś to był dla nich jedyny możliwy ruch. Zagłosowanie przeciw rządowi oznaczałoby polityczny koniec Razem. Z kolei wejście do rządu Tuska mogłoby zachwiać partią od wewnątrz. Wielu działaczy by tego nie zrozumiało. Partia straciłaby powab ideowego recenzenta polityki, który też może być pewnym kapitałem. Dzięki specyficznej pozycji Razem media będą przyglądały się, jak partia głosuje, będą zainteresowane jej stanowiskiem w różnych kwestiach.

Olko: Żeby praca nie była doświadczana jako wszechogarniająca

Natomiast długoterminowo partia pewnie będzie skazana na to, by starać się o objęcie jakiegoś resortu. Okazją do tego mógłby być rządowy kryzys albo rekonstrukcja gabinetu. Sprawczość jest w polityce potężniejszym kapitałem niż często bezsilne recenzenctwo – drugie zwycięstwo PiS w 2019 roku pokazało to dobitnie. Więc prędzej czy później, jeśli nie na poziomie rządowym, to samorządowym partia będzie musiała wziąć odpowiedzialność za jakiś fragment życia społecznego.

W sytuacji przesilenia, o którym mówiliśmy, z okolic Razem mógłby wyjść pomysł na jakąś nową polaryzację? Czasami słyszy się opinię, że przyszłością polskiej polityki jest polaryzacja Razem-Konfederacja.

Może wśród młodych w wielkich miastach taka jest przyszłość. Ale oprócz tego w Polsce egzystować będą liczniejsze od najmłodszych, miliony emerytów. Lewica w Polsce przez dekady walczyła, by uwolnić się od łatki partii siwogłowych nostalgików dawnego systemu, stronnictwa emerytowanych oficerów Ludowego Wojska Polskiego. Dziś jest odległa w dużym stopniu od tego, ma w dużym stopniu młody elektorat. Ale paradoksalnie, gdy już go zdobyła, teraz sama musi z powrotem powalczyć o kolejne generacje seniorów. Bo warto pamiętać, że np. SPD rządzi dziś w Niemczech głównie dlatego, że zapewniło sobie poparcie emerytów z byłej NRD.

**

Rafał Chwedoruk − politolog, doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor nadzwyczajny Uniwersytetu Warszawskiego.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij