Kraj

Plac Wilsona zamiast placu Komuny Paryskiej, czyli rasizm w zamian za wolność

„Pamiętanie nie jest przeciwieństwem zapominania. Pamiętanie jest formą zapominania” – pisał Milan Kundera. Nasze życie to między innymi narracja o naszej przeszłości. Nie opowiadajmy sobie baśni o amerykańskim rasiście. Skupmy się na europejskiej wolności i solidarności.

Nie dziwi, że Warszawa celebruje stalinowskich urzędników (Kruczkowski – może latte w takim towarzystwie smakuje lepiej). Nie bulwersuje, że stolica honoruje pacyfikatorów lwowskiego getta (Abraham – szeroka aleja to zapewne symbol moderny). Nie zaskakuje też, że największe polskie miasto dumnie, razem z całym narodem, pielęgnuje pamięć o faszystach (Dmowski) i dyktatorach (Piłsudski). Ale konia z rzędem temu, kto zgadnie, dlaczego emancypacyjny symbol wolności (Komuna Paryska) zamieniono na hołd dla skrajnego i odrażającego rasisty Thomasa Woodrowa Wilsona.

„Zabić, powiesić, poćwiartować” – prawica wobec pierwszych rządów niepodległej Polski

Gdyby na Tarchominie czy w Piasecznie jakąś boczną uliczynę czy nierówną skwerzynę nazwano imieniem Wilsona, można by to potraktować jako działanie w granicach normy. Ot, co prawda szuja i kanalia, ale w polityce międzynarodowej czasu wojny, w kluczowym dla swej odradzającej się ojczyzny momencie, lansując interes swojego kraju, zadbał też o nas. Taki gest ze strony prezydenta Stanów Zjednoczonych uzasadniałby zapewne patronat dla kilku ulic w całym kraju, a może nawet jakąś aleję w stolicy powiatu.

Ale nie, imieniem Woodrowa Wilsona postanowiono w 1926 roku nazwać jeden z bardziej charakterystycznych, reprezentacyjnych i klimatycznych placów w mieście. Wpisywało się to i wpisuje w pełną uwielbienia dla jankeskiej przemocy logikę – właściciel niewolników, Jerzy Waszyngton, ma swoją arterię w obecnej stolicy Polski, a sponsor zamachów i bombardowań państw Globalnego Południa, Ronald Reagan, plac w dawnej stolicy kraju. Business as usual. Ale w 1990 roku dzisiejszy plac Wilsona od blisko 40 lat nosił nazwę jednego z najwspanialszych w historii zrywów ludzkiej godności i solidarności, upamiętniającej powstanie paryżan przeciwko opresji, tyranii i terrorowi. Jak to się stało, że stolica państwa rozpamiętującego Janusza Korczaka i Jana Pawła II zdilowała wolność za rasizm? I jak to się stało, że już czwartą dekadę nikomu to nie przeszkadza?

Czym była Komuna Paryska? Buntem przeciwko ostatnim podrygom feudalizmu i absolutyzmu. Sprzeciwem wobec arystokratycznej i burżuazyjnej przemocy. Krzykiem rozpaczy w obliczu państwowego gwałtu na francuskiej biedocie, robotnikach i robotnicach. Ten okres dwumiesięcznego samorządu osób wykluczonych i proletariatu we francuskiej stolicy to rzeczywisty i namacalny debiut idei progresywnych, które do dziś w wielu miejscach na świecie i dla milionów ludzi są nieosiągalne. Komuna Paryska to inkubator samorządności, praw kobiet i praw dzieci, separacji państwa od Kościoła. Bez tego zrywu ośmiogodzinny dzień pracy czy urlop wypoczynkowy stałyby się normą dużo później i znacznie trudniej byłoby je osiągnąć.

7 najprawdziwszych prawd, jakie znajdziecie w materiałach Polskiej Kroniki Filmowej

Komuna Paryska była matką chrzestną nabierającej rozpędu emancypacji klasowej, płciowej i rasowej. Stanowiła tym samym fundament współczesnej solidarności. Można z tego czerpać, nadając ulicom i placom imiona wspaniałych komunardzkich postaci. Można też bardziej zaznaczyć w polskiej świadomości jednego z przywódców Komuny, Jarosława Dąbrowskiego – co prawda w Rzeszowie czy Lesznie jedne z głównych arterii miejskich noszą jego imię, ale jak na prawie 40-milionowy kraj o ambicjach regionalnych to chyba nieco za skromnie.

A że Komuna Paryska to nie nasze święto i nie nasza bajka – cóż, nie mamy przecież problemu, by rondo w centrum Warszawy upamiętniało francuskiego wojskowego, zaś matronką lubelskiego uniwersytetu była Marie Curie. Komuna Paryska to symbol uniwersalny i ponadczasowy. To transcendentalna rama, pozwalająca lepiej rozumieć świat, precyzyjniej nadawać mu sens i wzmacniać ogólnoludzkie, ale też partykularne (np. europejskie) idee wspólnotowe.

Chleb za taczkę marek: tak wyglądała hiperinflacja w 1923 roku

Kim był natomiast 28. prezydent Stanów Zjednoczonych? Pierwszym od zakończenia wojny secesyjnej przywódcą kraju pochodzącym ze stanu tworzącego Konfederację. Był też demokratą. A sto lat temu, będąc południowcem i członkiem Partii Demokratycznej, nie można było uznawać czarnoskórych Amerykanów za posiadających takie samo DNA jak biali. Po objęciu urzędu Wilson zaczął od wprowadzenia segregacji rasowej we wszystkich federalnych urzędach – od tej pory czarnoskórzy mogli być w państwowych agendach portierami lub kierowcami, ale nie mogli awansować, ani tym bardziej pracować razem z białymi.

Biorąc pod uwagę nagrania Nixona i Reagana z lat 70., gdzie obaj politycy czarnoskórych nazywają „małpami”, konwenans administracyjny Wilsona nie powinien zaskakiwać. Ale był niespodzianką dla czarnoskórych wyborców, których większość w wyborach prezydenckich oddała na niego głos.

Przed polskim majem był korsykański listopad

Kolejnym krokiem Wilsona był pakiet ustaw petryfikujących tzw. prawo Jima Crowa, czyli stanowych i federalnych regulacji wprowadzanych od lat 70. XIX wieku, a mających na celu społeczne, ekonomiczne, kulturowe i symboliczne wykluczenie czarnoskórych z życia publicznego. O dziwo pomysłom nowego prezydenta sprzeciwił się Kongres. Skoro nie udało się szeroką ławą na gruncie ustawodawczym, Wilson lansował swój rasistowski światopogląd punktowymi decyzjami, jak choćby resegregacja amerykańskiej marynarki wojennej (od tej pory czarnoskórzy marynarze mogli co najwyżej filetować w kambuzie lub doglądać pokładowego bojlera) czy osobiste zaangażowanie, by statut Ligi Narodów nie zawierał klauzuli równościowej.

Getto ławkowe: „Szanowny Panie Kolego, przesyłam do wglądu, tak sprawę rozwiązaliśmy w Warszawie”

Fakt, że Thomas Woodrow Wilson nie uznawał prawa do samostanowienia państw azjatyckich i afrykańskich, a nawet odmówił podania ręki młodemu Ho Chi Minh’owi w trakcie konferencji wersalskiej, nie dziwi – kto by wtedy dopuścił myśl, że rdzenna ludność Beninu lub Laosu może sama o sobie decydować. Bulwersuje jednak, że blisko sześćdziesiąt lat po amerykańskiej wojnie domowej zdecydował się intensywnie wspierać organizacje głoszące supremację białej rasy. Z dumą zorganizował w Białym Domu pokaz „najbardziej rasistowskiego dzieła w historii”, czyli Narodzin narodu D.W. Griffitha, reżysera, który przyznawał, że dwutomowa historia państwa autorstwa Wilsona stanowiła istotną inspirację w pracy nad filmem. Narodziny narodu to pean na cześć Ku Klux Klanu, a konsekwencją popularności tej produkcji było odrodzenie w południowych stanach usychającego od dwóch dekad KKK.

Wilson był produkcją zachwycony i wielokrotnie ją chwalił. Był nie tylko rasistą, ale i natywistą. Za „prawdziwych Amerykanów” nie uważał również obywateli pochodzenia włoskiego czy irlandzkiego, a Greków czy Słowian nie uznawał w ogóle za białych (tak zresztą, jak i amerykańskie służby imigracyjne do końca lat 40. XX wieku).

Leociak: Nie jesteśmy w stanie jako ludzkość niczego się nauczyć

czytaj także

Leociak: Nie jesteśmy w stanie jako ludzkość niczego się nauczyć

Zofia Waślicka-Żmijewska, Artur Żmijewski

To, że Narodziny narodu, Ku Klux Klan i cały amerykański rasizm stanowiły istotny fundament intelektualny, psychologiczny i emocjonalny dla nazistów oraz obiekt fascynacji samego Adolfa Hitlera, to już osobny temat. Wraca jednak zwątpienie – dlaczego ktoś taki jak Wilson ma mieć swój plac w centrum stolicy jednego z państw Unii Europejskiej w trzeciej dekadzie XXI wieku?

Nie zbywajmy tego prostym wytłumaczeniem, że gdzie indziej też biją i kradną (europejskie miasta celebrują takich zbrodniarzy jak m.in. Leopold II czy Krzysztof Kolumb). Czy naprawdę musimy importować rasistów z drugiej półkuli? I jeszcze wstawiać ich w miejsce dedykowane pamięci o Komunie Paryskiej?

Czy możemy i umiemy w chronocentryzm? Ten poznawczy zabieg to ludzka przypadłość, polegająca na uznawaniu czasów, w których się żyje, za wyjątkowe, a panującej narracji i ideologii za adekwatnie opisującą rzeczywistość. Podchodząc zatem do Wilsona chronocentrycznie i paternalistycznie, można by uznać, że „takie były czasy”, rasizm był wtedy prawomocną heurystyką, więc utyskiwanie teraz, że prominentny polityk swojej epoki traktował osoby czarno- czy czerwonoskóre jak ludzki odpad, to jak odrzucanie dziedzictwa Mieszka I tylko z tego powodu, że głównym przedmiotem swojej aktywność uczynił porywanie Słowian i sprzedawanie ich muzułmanom.

Takie były zatem czasy w pierwszych dekadach XX wieku, że naturalnym było dla przedstawiciela wirgińskiej elity finansowej i intelektualnej czuć wstręt do ludzi o innym niż biały kolorze skóry i manifestować to wszystkim dookoła. Tyle że naturalne, normalne i obiektywne było to tylko dla białych – głównie bogatych i z chromosomem Y oraz lansujących ewangelię. Tym samym chronocentrycznie bagatelizowanie takich postaci jak Thomas Woodrow Wilson jest poznawczo fałszywe, a moralnie nonszalanckie.

**

dr Radosław Skowron – adwokat zajmujący się prawem pracy i prawem konstytucyjnym.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij