Chleb za taczkę marek: tak wyglądała hiperinflacja w 1923 roku

Pieniądz tracił na wartości szybciej, niż można było biec; ucieczka do dóbr materialnych była już niemal fizycznie niemożliwa. Tempo, które było konieczne, aby nadążyć za galopującą inflacją, wymuszało przyśpieszenie we wszystkich dziedzinach.
Harald Jähner
Sto bilionów marek w 1923. Fot. Reichsbank

Niemcy mogli utracić zdolność słyszenia i widzenia, ale nie liczenia. Nigdy później operowanie liczbami z dwunastoma zerami nie zostało opanowane z taką wirtuozerią jak jesienią 1923 roku. Niektórzy w ciągu kilka sekund potrafili obliczyć, jak długo będą w stanie się utrzymać z trylionami, które mieli w kieszeni. Na banknocie o nominale stu bilionów marek zakończono emitowanie kolejnych. Wyższa suma nigdy więcej nie została wydrukowana.

Od czerwca 1922 roku wartość marki wobec dolara zmalała o pięćdziesiąt procent, a wraz z początkiem 1923 roku nastąpił jej zupełnie niekontrolowany spadek. Za hiperinflację odpowiadały dwa główne czynniki: wycofanie się inwestorów zagranicznych po zabójstwie Walthera Rathenaua i kolejny, tym razem niemal niewiarygodny wzrost wydatków rządowych w następstwie francuskiej okupacji Zagłębia Ruhry.

Opowieść o Ameryce jako najdoskonalszej demokracji świata to jakiś żart

Zabójstwo szanowanego na całym świecie ministra spraw zagranicznych, który zawsze dążył do równowagi i kompromisu, było jednym z wielu aktów przemocy ze strony ekstremalnej prawicy. Ale ten zamach zwrócił szczególną uwagę międzynarodową i potwierdzał obawy wielu zagranicznych inwestorów, że Niemcy podążają w kierunku republiki bananowej i pogrążą się w chaosie politycznym.

Zagraniczni inwestorzy stawali się coraz bardziej niepewni, chociaż tonąca marka sprawiała, że zaangażowanie gospodarcze w Niemczech nadal było bardziej niż kuszące, ale rosła też pewność, że interesy tam mogą się nie udać. Likwidacja kapitału zagranicznego kosztowała wiele miejsc pracy i dodatkowo obciążała budżet państwa przez związany z nią dalszy wzrost sumy świadczeń socjalnych.

Wraz z zajęciem Zagłębia Ruhry w styczniu 1923 roku inflacja całkowicie wymknęła się spod kontroli. Sto tysięcy francuskich żołnierzy wkroczyło na teren Niemiec po tym, jak Niemcy celowo nie wywiązały się z płatności reparacji wojennych. Aby wzmocnić swoje żądania, Francuzi chcieli odciąć niemiecki przemysł od surowców z Zagłębia Ruhry i skierować koks, węgiel i stal do własnego kraju. Pomimo brutalnych prób zastraszenia robotnicy odmawiali jednak obsługiwania wielkich pieców oraz wjeżdżania do szybów i pracy na rzecz okupantów.

W rezultacie ponad sto pięćdziesiąt tysięcy osób, w tym robotników, urzędników państwowych i pracowników administracji, zostało przymusowo wydalonych z Zagłębia Ruhry. Inni jednak nadal prowadzili strajki lub dokonywali sabotażu, czasem korzystali przy tym z pomocy Freikorpsów.

Niemiecka opinia publiczna na chwilę znów się zjednoczyła, tak jak podczas rozejmu w czasie wojny. Tylko skrajna prawica jak zawsze szydziła z „polityki wypełniania”. Ale rzekomej uległości niemieckiego rządu wobec zwycięskich mocarstw raczej się nie wyczuwało. Wręcz przeciwnie, aby utrzymać nieugięty opór wobec okupacji, państwo nadal wypłacało odszkodowania koncernom z Zagłębia Ruhry i nieprzerwanie płaciło wynagrodzenia około dwóm milionom strajkujących robotników. Z tego powodu zostali oni nazwani „emerytami Cuno” na cześć urzędującego bezpartyjnego kanclerza Wilhelma Cuno – szóstego na tym stanowisku za kadencji prezydenta Rzeszy Friedricha Eberta.

Ambasador Niemiec mówi trudną prawdę o historii. Polska nadal kłamie

Aby wyżywić taką masę ludzi przez prawie dziewięć miesięcy, drukowano jeszcze więcej pieniędzy – niewyobrażalne ich ilości. Ponad pięć tysięcy drukarni pracowało w tym czasie na zlecenie Banku Rzeszy. Nieustannie projektowano nowe banknoty, aby pieniądze – przynajmniej pod względem wagi – były łatwe w obsłudze i żeby ludzie nie musieli do piekarza wybierać się z taczką banknotów. Funt ciemnego chleba kosztował w listopadzie tysiąc miliardów. W lutym 1923 roku wszedł do obiegu banknot stutysięczny. Potem, w ciągu ośmiu miesięcy, pojawiły się banknoty o nominałach pięćdziesięciu milionów marek i dwustu miliardów marek, aż wreszcie banknot o wartości stu bilionów marek.

Niemcy mogli utracić zdolność słyszenia i widzenia, ale nie liczenia. Nigdy później operowanie liczbami z dwunastoma zerami nie zostało opanowane z taką wirtuozerią jak jesienią 1923 roku. Niektórzy w ciągu kilka sekund potrafili obliczyć, jak długo będą w stanie się utrzymać z trylionami, które mieli w kieszeni. Na banknocie o nominale stu bilionów marek zakończono emitowanie kolejnych. Wyższa suma nigdy więcej nie została wydrukowana.

Zupełnie jakby rekord został wcześniej przewidziany, a banknot o wartości stu bilionów marek prezentował się wyjątkowo pięknie – prawdziwe arcydzieło sztuki wyrobu pieniędzy. Fakt, że zadano sobie tyle trudu w wypadku tej śmiertelnie chorej waluty, był naprawdę przejmujący. Na prawym brzegu banknotu znajdował się portret będącego uosobieniem kultury niemieckiej humanisty Willibalda Pirckheimera autorstwa Albrechta Dürera. Znak wodny składał się z paska ostów; to skomplikowane żłobkowanie linii w kunsztowny sposób zabezpieczało banknot przed fałszerstwem. Tylko kto miałby chcieć go fałszować? Ta absurdalna dokładność nie sprawiła, że banknot stawał się choć trochę cenniejszy. Legenda głosi, że pewnego razu złodzieje ukradli kosz na bieliznę wypełniony pieniędzmi. Kosz jako wartościowszy zabrali, a pieniądze bez zastanowienia wyrzucili.

*

Im szybciej postępowała hiperinflacja, tym trudniejsze stawało się robienie interesów z jej pomocą. Wielu bowiem stawało się bogatymi i coraz bogatszymi nie pomimo hiperinflacji, lecz dzięki niej.

Hugo Stinnes, magnat przemysłowy z Zagłębia Ruhry, zwany wówczas Królem Inflacji, dokonał tego na wielką skalę. W przeciwieństwie do większości klasycznych baronów przemysłu stalowego Stinnes był bystrym żonglerem finansowym, który w zawrotnym tempie wymieniał swoje zyski w walutach obcych na marki niemieckie i kupował za nie firmy, które miesiąc później – w papierowej walucie – były warte dwa razy więcej. Kiedy w 1924 roku zmarł w wieku pięćdziesięciu czterech lat, posiadał tysiąc pięćset trzydzieści pięć przedsiębiorstw, trzy tysiące fabryk i filii. Wśród nich było osiemdziesiąt jeden kopalń, pięćdziesiąt sześć hut, pięćdziesiąt siedem banków i towarzystw ubezpieczeniowych, trzydzieści siedem rafinerii i pól naftowych oraz trzysta osiemdziesiąt dziewięć firm handlowych i transportowych. Trzydzieści statków pływało tam i z powrotem między Hamburgiem a Ameryką Środkową pod banderą Stinnesa, a także w służbie Azji Wschodniej.

Niemcy zmierzyły się ze swą przeszłością. Teraz pora na teraźniejszość

Takich jak on biznesmenów było wielu, zarówno w wielkim, jak i małym stylu. Sprzedawali swoje produkty za granicą, a za zyskujące w zawrotnym tempie na wartości dolary nabywali w kraju jedną firmę po drugiej. W tej ucieczce do rzeczy wartościowych ważne było, aby być szybszym niż inflacja. Mając w zanadrzu nowo zakupione aktywa, można było zaciągnąć ogromne pożyczki i śmiało zakładać, że gdyby trzeba było zacząć je spłacać, byłyby one o wiele mniej warte. Na kredyt można więc było bogacić się coraz bardziej – oczywiście ten sposób pozostawał niedostępny dla osób z mniejszą wiarygodnością kredytową.

Dlatego nawet podczas hiperinflacji u tych, którzy już stali w pełnym świetle, robiło się jeszcze jaśniej. Samochody były coraz elegantsze, a rewie coraz błyskotliwsze. Sport jeździecki rozkwitał, odbywały się regaty żeglarskie. Wielu odnosiło wrażenie, że socjaldemokratyczna republika w jeszcze większym stopniu niż Cesarstwo Niemieckie stawała się igraszką wąskiej elity. Do przebiegłej części posiadaczy dołączył teraz nowy szczególny ich rodzaj: „chciwcy” i „spekulanci”, jeszcze bardziej demonstracyjnie obnoszący się ze swoim bogactwem. Osiągali oni ogromne zyski z operacji na czarnym rynku i spekulacji walutowych.

W posłowiu do swojej powieści Raffke & Cie z 1924 roku odnoszący sukcesy pisarz Artur Landsberger scharakteryzował typ spekulanta jako „nowy gatunek, który w czasie wojny” nauczył się działać: „Budzący odrazę! Ze szczeciną na zębach. Który pieni się bitą śmietaną i sieka zatrutym ostrzem. Gibon, którego ramiona są tak długie, jak jego sumienie jest daleko. […] Z najlepszym węchem i zupełnie nowym nastawieniem. Który z człowiekiem z przeszłości nie ma nic więcej wspólnego niż język”.

Stan gospodarki można było odczytywać z kursu dolara. Dolar rósł z godziny na godzinę, nowe kursy ogłaszane były codziennie o północy i wyrażały werdykt o wartości i bezwartościowości majątku. Każdy, kto zarabiał w markach niemieckich, musiał jak najszybciej wymienić je na silniejszą walutę. Wszędzie w Berlinie stały tak zwane dolarowe domki, „domki ze szkła na środku ulicy, gdzie można było wymieniać obcą walutę”. Szczególnie dziwacznie prezentowały się interesy na czarnej giełdzie w Düsseldorfie. Tutaj, na granicy z okupowanym Zagłębiem Ruhry, na otwartej ulicy handlowano walutami obcymi – dolarami lub frankami francuskimi i belgijskimi. Czarną giełdę przy Kaiser-Wilhelm-Strasse tworzyła masa ludzi, którzy falowali tam i z powrotem, podając szeptem kursy wymiany.

Podobno masło kosztuje więcej, bo teraz zarabiamy lepiej. Prawda to?

„W tłumie bardzo dwuznacznych, przestępczych postaci mieszają się zmęczone kobiety, starcy, młode łobuziaki, którzy oferują na sprzedaż odzież i bieliznę” – tak opisywał giełdę uliczną w Düsseldorfie pisarz Joseph Roth, zszokowany tym, że musiałby tam zapłacić za swój obiad jeszcze więcej niż w Berlinie, czyli pięćdziesiąt miliardów. W takiej sytuacji uznawał więc, że lepiej za dwadzieścia miliardów kupić kiełbasę z kapustą w hali piwnej.

Kto nie podejmował gry z dewaluacją waluty, osuwał się w nędzę. Mnożyły się bankructwa, przybywało bezrobotnych i żebraków. Wszędzie stawali się oni charakterystycznym elementem obrazu miasta, włóczyli się po kawiarniach, czekali przed bramami fabrycznymi i biurowcami. Pewien monachijski żebrak z oburzeniem odrzucił plik dziesięciu stumarkowych banknotów ze słowami: „Możesz sobie zatrzymać to łajno”.

Wielu z tych, którzy nadal mieli pracę, wiedziało, jak szybko może dosięgnąć ich los bezrobotnych, dlatego ubóstwo przestawało stygmatyzować. Wszędzie powstawały jadłodajnie finansowane ze zbiórek i darowizn. Poczekalnie dla głodujących przemierzali reporterzy, sam Egon Erwin Kisch pozwolił się zamknąć w noclegowni. Hans Fallada przybliżał czytelnikom biedę, pozwalając bohaterom swoich powieści poruszać się jak windą przez poszczególne warstwy społeczne, raz w górę, raz w dół.

Dynamicznie zwiększała się mobilność społeczna i – jak wszystko inne w tamtych latach – podlegała dyktatowi szybkości. Robiono zawrotne kariery, gdy obok ktoś doświadczał gwałtownego upadku. Podczas gdy jedni wzniecali zamieszki głodowe i plądrowali sklepy spożywcze, inni mieli dość pieniędzy, by iść do teatru za dwa biliony marek, choć za bilet można było również zapłacić dwoma jajkami. W programie berlińskiego Komödienhaus (Dom Komedii) w programie przewidziano sztukę Mein Vetter Eduard (Mój kuzyn Eduard). Premiera wypadła w szczycie inflacji. „Było już wiele śmiechu – pisała gazeta „Lokal-Anzeiger” – ale jeszcze nigdy tak dużo, jak tym razem. Po prostu nie można przestać się śmiać”.

Surfowanie po falach inflacji było możliwe nawet przy użyciu małych desek. Pewien student z Heidelbergu wyciągnął właściwe wnioski z ruiny majątku swojej rodziny, której oszczędności, pierwotnie wynoszące osiemset tysięcy marek, skurczyły się do wartości, która w początkach hiperinflacji wystarczyła na zakup biletu do Holandii. Młody człowiek udał się więc do Limburga, gdzie pracował w kopalniach węgla, dopóki nie zarobił pięćdziesięciu guldenów. Po powrocie do Heidelbergu pieniądze te posłużyły mu jako zabezpieczenie krótkoterminowego kredytu bankowego, który wkrótce spłacił zdewaluowanymi pieniędzmi. Następnie wziął nowy kredyt, potem kolejny i tak dalej. Ostatecznie pięćdziesiąt guldenów, którymi sfinansował cały rok studiów, wciąż miał w kieszeni.

Inflacyjne herezje

Tylko ludzie, których nadmiernie nie krępowały tradycyjne wartości, mogli zdobyć się na taką zaradność. Każdy, kto trzymał się starej niemieckiej maksymy „Żebranie jest lepsze niż pożyczanie”, wkrótce stwierdzał, że naprawdę jest bliski żebrania. Inflacja nagradzała zaradnych, a nie pracowitych.

Starzy ludzie nie nadążali już za zachodzącymi zmianami. Łatwiej było młodym i bystrym, którym nie ciążył żaden światopoglądowy bagaż. Poleganie na wcześniejszych doświadczeniach skutkowało głodem, a działanie impulsywne – nagrodą w postaci ogromnego bogactwa, wspominał dziennikarz Sebastian Haffner, który w 1923 roku był szesnastoletnim młodzieńcem. W swojej retrospektywie napisanej w roku 1939, podczas pobytu na emigracji w Wielkiej Brytanii, relacjonuje zdumiewające metamorfozy niewiele starszych od siebie kolegów: „Pojawił się dwudziestojednoletni dyrektor banku, jak również uczeń, który trzymał się porad giełdowych swych nieco starszych kolegów. Nosił krawaty w stylu Oscara Wilde’a, organizował przyjęcia z szampanem i utrzymywał swego zakłopotanego ojca. Pośród tak wielkiej ilości cierpienia kwitła gorączkowa, gorącokrwista młodzieńczość, pożądliwość i ogólny duch karnawału. Nagle młodzi, a nie starzy mieli pieniądze”.

Pieniądze, które zachowywały swoją wartość tylko przez kilka godzin: „Wydawano je jak nigdy przedtem i nigdy później; i na rzeczy inne niż te, na które starzy ludzie wydają swoje pieniądze”. Inflacja podsycała charakterystyczny dla Republiki Weimarskiej kult młodości, utwierdzała młodych w arogancji, a starych w niepokoju. Wśród zamożnych licealistów modne stało się inwestowanie pieniędzy z kieszonkowego w akcje. Pisarz Georg Hirschfeld opisał tę wychowywaną przez inflację młodzież jako „obywateli świata bez świata”. Ta młodzież „śmieje się ze strasznej bezcelowości” i chce wyjść daleko poza „wczorajsze trupy”.

Haffner doświadczył tego, jak inflacja przyśpieszyła życie zarówno jego ojca, wysokiego urzędnika pruskiego, jak i całej jego rodziny. Pierwszego dnia miesiąca, gdy tylko przychodziła pensja, kupowano za jednym razem niepsujące się produkty, robiąc zapas na cały miesiąc. Cała rodzina biegała tam i z powrotem, aby zdobyć ogromne sery, szynkę i sprzedawane na cetnary ziemniaki. Służąca wózkiem przywoziła te produkty do domu. Bilety miesięczne na metro również kupowano tego samego dnia, zanim nazajutrz podrożały.

„Tempo! Tempo!” także przy wydawaniu pieniędzy; szybko pozbyć się banknotów, zanim staną się bezwartościowe. „Szybko, kobieto, tu jest dziesięć tysięcy marek, kup coś za to. Nieważne co, funt marchewki, spinki do mankietów, płytę z piosenką »Bananów domaga się ode mnie« czy stryczek, żeby nas powiesić… Biegnij, śpiesz się, prędko!” W powieści Hansa Fallady Wolf unter Wölfen (Wilk wśród wilków) mężczyzna ponagla żonę, by nadążała za dewaluacją. Pieniądz tracił na wartości szybciej, niż można było biec; ucieczka do dóbr materialnych była już niemal fizycznie niemożliwa. Tempo, które było konieczne, aby nadążyć za galopującą inflacją, wymuszało przyśpieszenie we wszystkich dziedzinach. W 1923 roku Siemens zaoferował specjalny telefon giełdowy do handlu walutami, za którego pomocą firmy mogły szybciej realizować swoje transakcje. Negocjując zakup i sprzedaż walut przez telefon, można było skorzystać z drugiej linii, aby zatelefonować z zapytaniem do swojego szefa bez konieczności przerywania pierwotnej rozmowy – wczesna forma nowoczesnego połączenia konferencyjnego.

Akcja na ekranie [rozmowa z Elżbietą Janicką]

czytaj także

Doświadczenie nieuchronnej śmierci waluty nieodwracalnie zmieniało ludzi. Szerzyło się poczucie złożonej nierealności. Dobrze znany związek między nerwowością a transakcjami pieniężnymi osiągał nowy wymiar. Tych, którzy nie bali się dziwnego uzależnienia od pieniędzy, ogarniało szaleństwo, dziwaczne poczucie czegoś po prostu niemożliwego, poczucie ogromnych możliwości, które skrywały się za coraz bardziej wątpliwą rzeczywistością. Już samo hasło „głodujący miliarderzy” jasno pokazywało stopień groteski, który sprawiał, że codzienne życie bywało na swój sposób śmieszne pomimo wszystkich trudności. Miało się miliardy w kieszeni, a jednak pusty brzuch. Z każdym dniem było coraz gorzej. Gdyby wszystko dalej miało iść w tym kierunku, już dawno osiągnięte zostałoby dno przepaści. I tak ci, którzy z głodu nie odchodzili jeszcze od zmysłów, nie mogli przestać się dziwić.

Ciągle cytowano sformułowanie „przewartościowanie wszystkich wartości” autorstwa Nietzschego. Wydaje się, że wraz z wartością pieniądza osuwał się też cały system wartości kulturowych. Rodzice martwili się o moralność dzieci. Z miłością również, jak się zdawało, było podobnie jak z pieniądzem: jej wartość spadała, im częściej o niej zapewniano. Pragnienie stawało się żądzą. „Młodzi, którzy uczyli się kochać w tamtych czasach, porzucali romantyzm i przyjmowali cynizm” – pisał Haffner. Oczywiście, starsze pokolenie zawsze uważało, że młodym brakuje przyzwoitości, ale teraz młodzi sami byli o tym przekonani. „Każdy pasuje każdemu, to bez znaczenia. Ta dziewczyna pasuje zarówno do tego chłopca, jak i do kolejnego. […] Dolar idzie w górę, upadajmy! Dlaczego mielibyśmy być bardziej stabilni niż nasza waluta? […] Miliony niedożywionych, zepsutych, rozpaczliwie napalonych, wściekle szukających przyjemności mężczyzn i kobiet chwieją się i zataczają w jazzowym delirium”.

*

Fragment książki Rausz. Niemcy między wojnami, która ukazała się w Wydawnictwie Poznańskim. Przełożyła Monika Kilis. Dziękujemy wydawnictwu za zgodę na przedruk. 

**
Harald Jähner – niemiecki dziennikarz i pisarz, studiował literaturę, historię i historię sztuki we Fryburgu, a doktorat ukończył w Berlinie. Przez wiele lat pracował jako niezależny dziennikarz i krytyk literacki dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, następnie redaktor w „Berliner Zeitung”. Obecnie pełni funkcję honorowego profesora dziennikarstwa na Uniwersytecie Sztuk Pięknych w Berlinie. W 2019 roku zdobył nagrodę Targów Książki w Lipsku za Czas wilka.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij