Kraj

Nie potrzebujemy pojednania, tylko ucywilizowania konfliktu

Naprawdę nie chodzi o to, by polityczni liderzy utworzyli rząd jedności narodowej, gdzie Ziobro zasiądzie obok Bodnara, Macierewicz obok Sienkiewicza, Zandberg obok Mentzena, Agnieszka Dziemianowicz-Bąk obok Elżbiety Witek.

Ruszył proces sprzątania bałaganu pozostawionego przez PiS. Jak można było przypuszczać, ten proces nie jest łatwy i wywołuje wielkie polityczne emocje. Konflikt inspiruje także głosy wzywające do deeskalacji, narodowego pojednania i zgody, przestrzegające przed pułapką totalnej polaryzacji.

Toksyczna polaryzacja nie jest oczywiście niczym dobrym, może być siłą rozkładającą nie tylko liberalną demokrację, ale też polityczną wspólnotę. Odpowiedzią na dzisiejszą polską polaryzację – w wielu obszarach faktycznie dysfunkcjonalną i niszczącą państwo – nie jest jednak „pojednanie”. Naprawdę nie chodzi o to, by polityczni liderzy nagle zaczęli publicznie się godzić, śpiewając „abyśmy byli jedno/podajmy sobie ręce”, by utworzyli rząd jedności narodowej, gdzie Ziobro zasiądzie obok Bodnara, Macierewicz obok Sienkiewicza, Zandberg obok Mentzena, Agnieszka Dziemianowicz-Bąk obok Elżbiety Witek.

Pierwsze posiedzenie Sejmu to sukces nowej większości. Ale mam zastrzeżenia [podsumowanie]

Problemem nie jest to, że Polskę dzielą ostre konflikty. Jest nim to, że konflikt polityczny w kraju radykalnie zdziczał. I podstawowym zadaniem stojącym dziś przed całym społeczeństwem i jego elitą polityczną jest to, by ponownie ująć go w cywilizowane ramy.

Jak się spierać i nie pozabijać

Liberalna demokracja jest zespołem instytucji pozwalającym społeczeństwu na wyrażanie dzielących go różnic – odmiennych, a często antagonistycznych interesów, wartości, koncepcji dobrego życia i wszelkiego rodzaju preferencji – tak by się przy tym nie tylko nie pozabijać, ale też nie rozerwać politycznej wspólnoty. Nie jest tu potrzebna żadna szczególna jedność, czy nawet sympatia między grupami, tylko uznanie pewnych wspólnych reguł i tego, że ostatecznie tworzymy jedną wspólnotę polityczną.

By spór służył liberalnej demokracji, konieczne są trzy elementy: uznanie przez jego poszczególnych uczestników prawomocności oponentów i reprezentowanych przez nich interesów, szacunek dla formalnych i nieformalnych reguł politycznej konkurencji, wreszcie zdolność do wypracowania pewnego minimalnego konsensusu, obejmującego kwestie dotyczące racji stanu, gwarantującego to, że polityka państwa nie będzie resetować się po każdej zmianie władzy.

PiS wychodzi na ulice w obronie milionerów i przestępców

Z każdym z tych trzech elementów mamy w Polsce poważny problem. Z pierwszym w zasadzie od początku III RP. Poprzedzający podział PO-PiS podział postkomunistyczny w dużej mierze zorganizowany był wokół sporu, kto ma prawo do uczestnictwa w polityce demokratycznej Polski na równych prawach. Istotna część prawicy próbowała na różne sposoby odmówić lub ograniczyć to prawo „postkomunistom” – głównie SLD. Społeczeństwo było przekonywane, że partiom takim jak Sojusz „mniej wolno”, straszono je, że jeśli wybierze Kwaśniewskiego na prezydenta, to pogrzebie polskie aspiracje związane z Unią Europejską i NATO.

Wydawało się, że nowy podział oparty na rywalizacji dwóch wywodzących się z tradycji solidarnościowej partii, które jeszcze rok przed otwierającymi nowy podział wyborami w 2005 roku wydawały się naturalnymi sojusznikami, uwolni się od problemu wzajemnej gry w delegitymację. Stało się jednak inaczej. Podobieństwo obu partii do 2005 roku – gdy ich drogi i tożsamości zaczęły się coraz bardziej dramatycznie rozchodzić – okazało się jednym z czynników sprzyjających wzajemnej demonizacji. Bo obie partie uznały, że jeśli będą demonizować konkurenta, uchronią przed przejęciem przez niego swojego elektoratu.

Po Smoleńsku PiS w zasadzie uznał, że PO jako partia w jakiś niejasny sposób „odpowiedzialna za Smoleńsk” nie ma moralnego prawa nie tylko do sprawowania władzy, ale też do normalnego udziału w politycznej grze. Partia uruchomiła wymierzoną w PO, Donalda Tuska i w zasadzie całą scenę polityczną na lewo od siebie kampanię insynuacyjno-deligitymizacyjną. Choć została ona zawieszona na czas podwójnie wygranej kampanii wyborczej w 2015 roku, gdy PiS bardzo sprytnie złagodził wizerunek, to gdy formacja Kaczyńskiego odzyskała władzę, kontynuowała ją przy pomocy takich narzędzi jak media publiczne.

W ciągu ostatnich ośmiu lat PiS przyjmował stanowisko: my jesteśmy „obozem patriotycznym”, reszta to obóz zdrady narodowej; my jesteśmy emanacją narodu i jego żywotnych interesów, nasi konkurenci różnych mętnych grup interesów. Klęska w 2023 nie zmieniła tej narracyjnej ramy, Jarosław Kaczyński powtarza nieustannie, że Tusk został „zainstalowany” w Polsce, by realizować niemiecką politykę zmierzającą do likwidacji niepodległej polskiej państwowości.

Oczywiście, szeroko rozumiany obóz lewicowo-liberalny też wielokrotnie demonizował PiS. Jak się jednak nieraz przekonaliśmy w ostatnich ośmiu latach, „straszenie PiS-em” okazało się mieć całkiem dobre podstawy. Liberałowie mieli też problem z uznaniem prawomocności interesów elektoratu socjalnego – ale jak wiele wskazuje, obóz liberalny przeszedł w tej kwestii w ostatnich latach na bardziej pragmatyczne pozycje.

Problem państwa bezprawia

Jeszcze większy problem mamy z drugim elementem: akceptacją wszystkich istotnych graczy dla pisanych i niepisanych reguł politycznej rywalizacji. Te drugie są nawet ważniejsze od pierwszych. Spisane prawo nie jest bowiem nigdy w stanie przewidzieć wszystkich strategii, przy pomocy których zdeterminowani do tego aktorzy mogą je obchodzić i wypaczać. Dlatego tak istotne jest, by wszyscy kluczowi polityczni gracze szanowali i podobnie rozumieli ducha konstytucji, respektowali pewne granice, za którymi interpretacja i stosowanie prawa zmienia się w jego subwersję.

W ostatnich ośmiu latach PiS nie był nigdy w stanie ani zdobyć konstytucyjnej większości, ani zaakceptować rządów w ramach konstytucji. Zrobił więc coś zupełnie niezwykłego: w dużej mierze rozmontował konstytucyjny porządek, nie zmieniając konstytucji. W efekcie koalicja 15 października otrzymała w spadku coś, co można by nazwać „państwem bezprawia”.

W państwie tym czołowe instytucje działają w sposób rażąco sprzeczny z tym, co przewidział dla nich ustawodawca. Media publiczne służą jako narzędzie propagandy jednej partii, spółki skarbu państwa i takie instytucje jak Fundusz Sprawiedliwości służą jako skarbonka jednego politycznego środowiska, Trybunał Konstytucyjny orzeka tak, jak oczekuje Nowogrodzka. W kluczowych miejscach prokuratury okopał się układ stworzony przez Zbigniewa Ziobrę, a w Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa przez neosędziów. Służby, jak wszystko na to wskazuje, były instrumentalizowane do inwigilacji opozycji.

Jednocześnie litera prawa chroni przed zmianą wszystkie te spatologizowane przez PiS instytucje. Stawia to koalicję przed bardzo trudnymi dylematami. Trzymanie się litery prawa sprawia, że kluczowe do funkcjonowania systemu instytucje dalej działają w sposób rażąco sprzeczny z ich zapisaną w prawie misją. Próba naprawy sytuacji może oznaczać konieczność „jazdy po bandzie”, działania na granicy prawa lub przynajmniej jego bardzo twórczą interpretację.

Duda chce, byśmy uznali, że Kamiński i Wąsik są jak Andrzej Poczobut

Każda taka „jazda po bandzie” – np. działania z wymianą zarządów TVP – intensyfikuje spór i radykalizuje obecną opozycję. Uprawdopodobnia też scenariusz, w którym po odzyskaniu władzy PiS będzie grać jeszcze ostrzej. Problem w tym, że wezwania do koalicji 15 października do samoograniczeń, deeskalacji i szanowania wrażliwości PiS przypominają dziś trochę wezwania kogoś, kto złapał złodzieja, który ukradł mu pół dobytku życia, by zostawił mu przynajmniej jedną trzecią tego, co zabrał, bo następnym razem weźmie jeszcze więcej i w dodatku boleśnie pobije.

Kurczący się konsensus

Najlepiej było zawsze z trzecim elementem: pewnym obszarem konsensu, gwarantującym ciągłość polityki państwa. Podział postkomunistyczny mimo wszystkich wpisanych w niego gier w delegitymację pozwalał utrzymać ciągłość polityki w kluczowych obszarach: atlantyckiej i europejskiej integracji oraz transformacji w kierunku demokratycznego państwa prawa.

Dziś jednak ten obszar konsensusu radykalnie się skurczył. Właściwie jedyny jego obszar to Ukraina. W polityce europejskiej, zwłaszcza stosunku wobec Niemiec, największa partia opozycji przesunęła się na skrajne pozycje. W sytuacji, gdy Polska zacznie być płatnikiem netto, a polityki klimatyczne Unii zaczną być dotkliwie odczuwalne przez Polaków, PiS może przesunąć się na mniej lub bardziej otwarcie polexitowe pozycje.

Z kolei po stronie części wyborców koalicji 15 października panuje przekonanie, że każda polityka PiS była populistyczna, nieprzemyślana, bezsensowna, złodziejska i państwo powinno zastosować wobec wszystkich opcję zero. Byłoby destrukcyjne dla państwa, gdyby każda nowa ekipa u władzy przyjmowała taką logikę.

Na szczęście, wbrew części swoich wyborców, obóz liberalny zaakceptował konieczność wprowadzonej przez PiS socjalnej korekty. Ważne jest, by podobnie pragmatyczną postawę przyjął wobec innych kluczowych polityk i projektów pozostawionych przez PiS, np. reform armii, ochrony granic czy CPK.

To PiS musi się ogarnąć

Nie można przy tym liczyć na to, że taka pragmatyczna postawa w jakikolwiek sposób ograniczy temperaturę sporu. Główna partia opozycyjna nie jest tym bowiem zainteresowana i będzie krzyczeć o dyktaturze tak długo, aż obóz władzy nie zaakceptuje „zinstytucjonalizowanego bezprawia”, jakie PiS po sobie zostawiło. Dlatego też wezwania do „konstytucyjnego resetu”, który miałby doprowadzić do uzdrowienia sytuacji wokół TK czy neosędziów, są skrajnie naiwne. Taki reset byłby dziś głównie w interesie Trzeciej Drogi, Lewicy i Konfederacji – bo wyzwoliłby politykę ze sporu o dziedzictwo PiS i stworzył więcej przestrzeni do artykulacji niezwiązanych z nią politycznych tematów – być może mógłby być zaakceptowany przez KO, ale z pewnością nie przez PiS. Partia ta wydaje się bowiem realizować strategię: trzeba teraz jak najwięcej krzyczeć o bezprawiu i dyktaturze, by po odzyskaniu władzy użyć tego, co robił rząd Tuska jako pretekstu do całkowitego rozmontowania systemu konstytucyjnego. W zasadzie wprost przyznał to Jarosław Kaczyński, gdy mówił, że gdy PiS dojdzie do władzy, będzie chciał zmienić konstytucję „nawet jeśli będzie to trzeba zrobić przy pomocy aktów uchwalanych na specjalnej zasadzie”.

Marsz PiS był sukcesem

Jednocześnie procesowi rozmontowywania spatologizowanych przez PiS instytucji towarzyszy chaos co najmniej informacyjny, a często prawny. W sytuacji, gdy zamontowany przez PiS układ odmawia uznania wprowadzanych przez nowy rząd zmian, pojawiają się takie problemy jak zastępcy prokuratora krajowego odmawiający uznania tego, że ich szef został przywrócony ze służby ze stanu spoczynku w nieprawidłowy sposób.

Rząd nie może jednak zostawić „zinstytucjonalizowanego bezprawia PiS” i chroniących go układów, np. w prokuraturze, bez zmiany. Jednocześnie ważne jest to, by wszelkie zmiany przeprowadzać spokojnie, nie eskalując emocji, nie w trybie zemsty, ale budowania dobrych instytucji. Jeśli można by mieć o coś pretensje w sprawie prokuratury, to nie o to, że skorzystano z tego, że Barski został nieprawidłowo powołany, ale o to, że koalicja 15 października nie miała od razu na stole ustawy ponownie oddzielającej funkcję prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości. Takiej, której zawetowanie wiązałoby się z poniesieniem znaczących kosztów, obciążających politycznie Andrzeja Dudę i cały polityczny obóz byłego prezydenta.

Najlepszą receptą przed zemstą populistów PiS po ich ewentualnym powrocie do władzy nie jest układanie się z Kaczyńskim w sprawie Barskiego czy neosędziów, ale budowa silnych, cieszących się szeroką społeczną legitymacją instytucji, których populiści nie będą mogli tak po prostu zaorać. Bez względu na to, czy będzie to niezależna prokuratura, czy media publiczne. Być może okazja do tego pojawi się dopiero po 2025 roku, ale już teraz trzeba bombardować prezydenta dobrymi projektami.

Duda sięgnął po opcję atomową i przegrał

Przy tym nie da się ukryć, że gniew i radykalizm PiS jest dziś wielkim problemem dla polskiej demokracji. Ale tego radykalizmu nie da się obłaskawić. Apele o deeskalacje powinny być dziś kierowane głównie pod adresem formacji Kaczyńskiego. Dopóki ta partia nie otrzeźwieje i nie zrozumie, że w latach 2015–2023 dopuściła się przekroczeń, których demokracja nie może zaakceptować, nie ma szans na uzdrowienie polskiego sporu. A biorąc pod uwagę wszystkie otaczające kraj wyzwania, jest to konieczne. Gdy za naszą granicą trwa wojna, potrzebujemy przynajmniej tego, żeby wojna polsko-polska z totalnego konfliktu z użyciem politycznej broni masowego rażenia zmieniła się w elegancką, regularną wojnę, toczącą się wedle pewnych minimalnych reguł. Niestety, nadzieja na to, że PiS stanie się normalną prawicą, albo na to, że w swoim radykalizmie trwale się zmarginalizuje, na razie wydają się dość płonne.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij