Kraj

Brawo! Kaczyński rozwiązał problem, który sam stworzył. Teraz niech to samo zrobi opozycja

Kaczyński dogadał się z Gowinem. Widać, że władza jest na Nowogrodzkiej, a nie w KPRM, nawet jeśli to konferencje prasowe rządu decydują, dokąd możemy chodzić i czy będziemy mieli za co żyć w przyszłym miesiącu. Teraz pora na ruch opozycji. Być może czas na podział pracy – jedni zagrają o masowe poparcie dziś, inni o zdrowy rozsądek i polityczną wyobraźnię obywateli pojutrze.

A zatem wyborów w maju nie będzie (chyba, bo wyobraźnia i poczucie humoru prezesa PiS są, jak wiadomo, nieograniczone). Kaczyński i Gowin wydali wspólne oświadczenie, w którym zapowiedzieli, że większość sejmowa, w tym posłowie Gowina, jednak poprze ustawę o głosowaniu korespondencyjnym – i to już nastąpiło. Następnie Sąd Najwyższy stwierdzi nieważność wyborów, a marszałek Sejmu rozpisze nowe, w domyśle – najwcześniej za 60 dni. Kandydaci potwierdzili, że w nowym terminie w wyborach wystartują. Co się zmieniło?

Na krótką metę Jarosław Kaczyński wygrał po raz kolejny – odbudował zachwianą na moment relację sił w partii nie wysadzając w powietrze obozu władzy. Bo jeśli ktoś w połowie marca mógł pomyśleć, że rząd – taki, co rządzi – zaczynają tworzyć Morawiecki z Szumowskim, to dziś znów nie ma wątpliwości, kto trzyma stery i przestawia wajchy. Że władza na pewno jest na Nowogrodzkiej, a nie w KPRM, nawet jeśli to konferencje prasowe rządu decydują, dokąd możemy chodzić, w czym musimy oddychać i czy będziemy mieli za co żyć w przyszłym miesiącu. Kontrola własnej partii z przystawkami zawsze była priorytetem liderów politycznych w naszym kraju i Jarosław Kaczyński – choćby rządził całą scentralizowaną Polską – nie jest tu wyjątkiem.

Innego końca świata nie będzie. Jest 2020 rok, a Andrzej Duda występuje na TikToku

Jednocześnie prezes PiS bez utraty twarzy pozwolił swojej partii uniknąć klęski kopertowych wyborów 10 maja. Niewiele zmienia fakt, że rozwiązał w ten sposób problem, który sam pracowicie tworzył przez ostatnie tygodnie. Bajzel bajzlem, tupolewizm tupolewizmem, ale na koniec Sasinowe karty do głosowania pozostają tylko anegdotyczną pamiątką po dziwnych czasach, a nie rekwizytem organizacyjnej katastrofy.

Oczywiście, rację ma Edwin Bendyk pisząc, że nocne oświadczenie Gowina i Kaczyńskiego przynosi symboliczny koniec państwa PiS – nie żeby ta władza miała za chwilę już upaść czy skompromitować się w oczach Polaków, po prostu mechanizm „bez żadnego trybu” przesądził właśnie o tym, kiedy odbędą się wybory i według jakich zasad (a nie tylko, jak dotąd, komu wolno kraść i kto jest prawdziwym sędzią TK). Za sprawą umowy dwóch szeregowych posłów (choć jeden jest równy, a drugi wyraźnie równiejszy) powinniśmy już wiedzieć, że „państwo jako zestaw instytucji umocowanych prawem i zalegitymizowanych społeczną umową wyrażoną w konstytucji nie istnieje”, jak pisze Edwin.

Tyle że publiczna świadomość tego faktu jest wciąż, i na razie pozostanie, ograniczona. W sensie ustrojowym od dawna jesteśmy już ponad przepaścią, ale wciąż jeszcze – niczym bohaterowie starych kreskówek – biegniemy do przodu, bo nie zdążyliśmy spojrzeć w dół. Okazją do spojrzenia w otchłań byłyby wybory, w których miliony obywateli przez logistyczny fakap nie miałyby prawa głosu. W końcu je jednak dostaną, z łaski prezesa, bo nawet kopertowe głosowanie do lipca da się zorganizować i może nawet nie trzeba będzie do tego zatrudnić poczty.

No dobrze, ale co dalej? Poza tym, że przez dwa miesiące maleją szanse Andrzeja Dudy na zwycięstwo w pierwszej turze? Przez co, dodajmy, wrócimy do „europejskiego” paradygmatu wyborów jako wydarzenia, które (już za chwilę) wiemy, kiedy się odbędzie, ale którego wyniku nie znamy z pewnością?

Kontrowersje wokół kampanii nie znikną. Czy da się ją prowadzić w internecie, a może restrykcje zostaną na tyle zluzowane, by można się było spotykać publicznie? Cokolwiek by rząd w nowej ustawie wyborczej zawarł, opozycja i tak będzie miała pod górkę. Nawet jeśli nowe reguły pozwoliłyby największej opozycyjnej partii wymienić kandydatkę.

Najważniejszy doraźny problem podzielonego obozu demokratycznego jest taki, że wzajemna jatka dopiero się zacznie. Dramatycznie rośnie bowiem stawka: w perspektywie dwóch miesięcy do głosowania szanse na wejście kogoś do drugiej tury wydają się dużo mniej iluzoryczne niż dotąd. Jeśli KO zastąpi kimś sensownym Kidawę-Błońską, formacja ta wróci do gry już nie o twarz, minimalizowanie wizerunkowych strat czy moralne zwycięstwo, lecz o szansę na pojedynek mistrzowski. A same wybory będą prostą walką o wynik, w państwie i na opozycji, bez kół ratunkowych w rodzaju bojkotu.

Czy Kidawa-Błońska może chociaż raz pomóc, czyli po prostu odejść?

Walka zaczyna się zatem od początku, co nie znaczy, że wszyscy startują od zera. Na dwóch ostatnich miesiącach zyskał z pewnością Hołownia, ale teraz musi wykombinować, jak tu przyciągnąć naraz wkurzone sieroty po Unii Wolności i Kościele otwartym, młodych mieszczan kochających przyrodę i jeszcze te tradycyjne naście procent liczących na „kogoś nowego, spoza układu”. Kosiniak-Kamysz już był w ogródku lidera opozycji, już się witał z chadecką gąską, ale teraz musi znaleźć pomysł na drugą ofensywę, zwłaszcza że na rynku „ostatnich nadziei cywilizowanych ludzi” zrobiło się nieco ciaśniej. Sztab Biedronia ma przed sobą tytaniczne wyzwanie utrzymania elektoratu postępowego, który PiS-u nie cierpi nawet bardziej niż platformersi, więc będzie miał silną skłonność, by poprzeć najsilniejszego pretendenta do tronu.

Biedroń: Bojkot wyborów nie jest rozwiązaniem. Trzeba walczyć do końca

Dramat opozycji w perspektywie lipcowego głosowania jest podwójny. Kampania majowa dowiodła, że nie ma mowy o żadnych trwałych układach wzajemnych – walka o status wśród nie-PiS-owskiej „reszty świata” prowadzi partyjnych kandydatów do wojny na wyniszczenie, po której może ich pogodzić w pierwszej turze Andrzej Duda. Co gorsza, choć to PiS odpowiada za skandal majowych („nieodbytych, więc nieważnych”) wyborów, to opozycję, skazaną na wzajemną konkurencję, łatwiej będzie oskarżyć o doraźne politykierstwo w czasach zarazy. Tym bardziej, jeśli zacznie prześcigać się w argumentach, kto miał rację w sprawie bojkotu czy negocjacji z Gowinem.

Opozycji nie wystarczy, żeby się PiS spektakularnie wyłożył na walce z kryzysem, o co przez dwa miesiące będzie zresztą trudno. Musi przekonać Polaków, że zwycięstwo jej kandydata to nadzieja na ograniczenie szaleństw Kaczyńskiego i uporządkowanie działań państwa, ale niekoniecznie wstęp do politycznego przewrotu i np. nowych wyborów parlamentarnych. A dlaczego? Bo czasy są trudne, a „skupienie wokół flagi”, czyli obozu władzy, to wyraz nie nacjonalizmu, lecz pragnienia stabilizacji.

Katalog lęków polskich, przebadany ostatnio w badaniu think-tanku ECFR, sugeruje potrzebę stabilizacji – wyborcy opozycji demokratycznej boją się „wzrostu cen”, „choroby”, „wzrostu podatków” i „osłabienia demokracji” dużo bardziej niż tzw. ogół. Czwarty z tych lęków w oczywisty sposób kieruje ich w stronę głosowania przeciw Andrzejowi Dudzie (wśród jego wyborców to bardzo poważny problem dla ledwie 20 procent, u reszty – od blisko 50 do ponad 70 procent), trzeci i pierwszy zresztą też – wyborcy opozycji boją się większych danin publicznych i inflacji nawet o połowę częściej niż zwolennicy obecnego prezydenta. Katalog oczekiwań wobec rządu z kolei – nie podwyższać podatków i przywrócić wzrost gospodarczy, a potem długo nic i dopiero zwalczanie nierówności – również sugeruje, że na sile blokującej prezydenta może Polakom zależeć.

Jednocześnie zarządzanie epidemią przez rząd nawet wyborcy opozycji oceniają wcale nie najgorzej – najbardziej wśród nich sceptyczni wyborcy Małgorzaty Kidawy-Błońskiej w aż 70 proc. twierdzą, że rząd radzi sobie tak samo jak inne kraje, a nawet lepiej (!); zwolennicy Biedronia, Hołowni i Kosiniaka-Kamysza są jeszcze bardziej przychylni. Co prawda zapytani bardziej konkretnie (w temacie przygotowania systemu ochrony zdrowia czy zabezpieczania firm przed skutkami kryzysu) zwolennicy opozycji są już w przytłaczającej mierze krytyczni, ale to wszystko nie sugeruje potrzeby wielkiej zmiany politycznej, lecz raczej pragnienie, by „rząd się ogarnął”.O stanie ochrony zdrowia Polacy wypowiadają się zresztą źle od lat, ale żadnej ekipie politycznej temat ten nie zaszkodził – tak jakbyśmy pogodzili się z losem i uznali, że na istotną zmianę na lepsze i tak nie ma szans.

Ogólny wniosek byłby taki: Polacy chcą, żeby władzy ktoś patrzył na ręce i nie pozwolił jej „wydrenować naszych kieszeni”, ale także, by robił dobrze to, co zapowiada, czyli chronił gospodarkę. Liczący na zwycięstwo kandydat musi ich więc przekonać, że prezydent z opozycji to dobry hamulec awaryjny na wypadek antydemokratycznych ekscesów, a także inspirator konkretnych polityk, które poprawią ich los. Człowiek, który zgromadzi przy stole samorządowców, pracodawców, związki zawodowe – i rząd, aby „tę epidemię przeżyło się lepiej, wszystkim”, ale niekoniecznie stanie na czele rebelii przeciw władzy. Oczywiście, jeśli ekipa premiera Morawieckiego zawali sprawę w zdrowiu i gospodarce, nastroje mogą się odwrócić – ale raczej nie nastąpi to, zanim wyślemy swoje koperty, względnie pójdziemy głosować.

Czy jesteśmy zatem skazani na wybór zachowawczy? Co z tym fantem zrobić – skoro diagnoza głęboka, ta o wyczerpaniu się PiS-owskiego modelu państwa i konieczności budowy czegoś nowego przez najbliższe dwa miesiące, raczej nie dotrze do większości Polaków gotowych głosować? Wizje przebudowy i wymyślania Polski na nowo są domeną błyskotliwych intelektualistów, czasem też zespołów eksperckich. Ale oczekiwaniom obywateli w maju, czerwcu i lipcu raczej nie wychodzą naprzeciw. Mogą, to prawda, ukształtować myślenie Polaków za rok i dwa.

Kosiniak-Kamysz nie musi wygrać z Dudą, by zrealizować swoje polityczne cele

Być może zatem nadchodzi czas na podział pracy wśród opozycyjnych sztabów – zamiast dotychczasowej wycinki wzajemnej, podgryzania i podkładania świni. Jedni zagrają o masowe poparcie dziś, inni o zdrowy rozsądek i polityczną wyobraźnię obywateli pojutrze. W ten sposób pierwsza tura może być starciem na wizje, druga – walką o minimalizowanie strat dla demokracji i cywilizowanie polityki w Polsce. A jeśli każdy będzie robił swoje, przez szerokie spektrum wyboru uda się zmobilizować obywateli tak, by do drugiej tury w ogóle doszło.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij