Lekarze kształcą się bardzo długo: sześć lat studiów, rok stażu i pięć-sześć lat specjalizacji, wszystko na koszt państwa. Pomysł, aby po zakończeniu tej ścieżki zmusić ich do kilku lat pracy w Polsce dla wielu może być przekonujący.
Jarosław Kaczyński wskazuje ostatnio na kolejną grupę – tym razem zawodową – z której jest niezadowolony. W Częstochowie podkreślał, że nakłady na opiekę medyczną rosną. „W tym roku to już około 170 milionów złotych […] a wciąż są pretensje” – mówił.
Dlaczego ten wzrost nie przekłada się na lepszą opiekę nad chorymi? Według Kaczyńskiego odpowiedzialni za ten stan rzeczy są lekarze. Jak przekonywał w Stargardzie Szczecińskim, choć sami zarabiają krocie – ich kontrakty mają sięgać 70 i 120 tysięcy złotych – to o pacjentów nie dbają i świadomie przetrzymują w poczekalni SOR chorych na sepsę z 40-stopniową gorączką.
czytaj także
Słowa wzbudziły protesty lekarzy, którzy uznali je za oszczercze. Prezes NRL wystosował pismo, w którym zapytuje, o jakich konkretnie przypadkach prezes PiS mówił, oraz stwierdził, że „przedłużony czas oczekiwania pacjenta na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym jest skutkiem wadliwej konstrukcji systemu ochrony zdrowia, niedoboru koniecznego finansowania oraz kadr medycznych w sektorze publicznym”.
„System działa tak, jak zarządza nim minister zdrowia i rząd. To Narodowy Fundusz Zdrowia buduje systemy kolejkowe, ustanawia zasady jako płatnik. Kryzys kadrowy w ochronie zdrowia jest potężny i to z niego wynika, że zamiast trzech, czterech czy pięciu lekarzy na SOR, jak wskazywałyby potrzeby, zatrudniony jest tylko jeden, a ludzie muszą czekać” − tłumaczył portalowi abcZdrowie prezes ORL w Katowicach, dr n. med. Tadeusz Urban.
Przymus pracy
Na niedobór kadr prezes Kaczyński ma rozwiązanie. Raptem pięć lat temu, w czasie protestów rezydentów, posłanka PiS Józefa Hrynkiewicz wołała w Sejmie „Niech jadą!”, kiedy lekarze przekonywali, że wyjeżdżać nie chcą, tylko żądają zmiany warunków pracy. Dziś PiS zmienia zdanie.
„Nie ma ich kim zastąpić” – martwił się w Częstochowie Kaczyński i zasugerował, że lekarze nadużywają dobroci państwa, bo kształcą się na koszt podatnika, po czym zbierają manatki i wyjeżdżają do Niemiec albo Szwecji.
Co z tym zrobić? Utrudnić. Prezes PiS uważa, że możliwość darmowego studiowania powinna zobowiązywać do pracy w Polsce przez jakiś czas.
Pomysł wielu może przekonać. Lekarze kształcą się bardzo długo: sześć lat studiów, rok stażu i pięć-sześć lat specjalizacji, wszystko na koszt państwa. Nie tak się jednak umawialiśmy – przypomina Marek Balicki, lekarz i polityk, minister zdrowia w gabinetach Leszka Millera i Marka Belki.
czytaj także
− Umówiliśmy się, że mamy bezpłatne szkolnictwo wyższe, choć oczywiście nie wyklucza to szkolnictwa prywatnego. Pomysł odpracowywania lub spłacania studiów podważa tę umowę, bo studia medyczne nie mogą być traktowane inaczej niż inne studia. W wielu miejscach bardziej niż lekarzy brakuje nam pielęgniarek – ich też nie mamy kim zastąpić. Tymczasem znaczna część absolwentek pielęgniarstwa, po trzyletnich studiach licencjackich, w ogóle nie podejmuje pracy w zawodzie. Im też każemy spłacać studia? Umówiliśmy się też w ramach UE, że mamy swobodny przepływ osób i każdy może wybrać sobie miejsce zamieszkania, studiów i pracy. Wprowadzenie przymusu pracy po studiach oznaczałoby w rzeczywistości naruszenie obu tych zasad. A jeśli przymus pracy, to czy będą to skierowania do konkretnego miasta, placówki, tak jak zostali skierowani moi rodzice na początku lat pięćdziesiątych? Czy to jest dzisiaj akceptowalne? Moim zdaniem, w społeczeństwie demokratycznym, otwartym – nie – mówi Balicki.
Czy rzeczywiście, ograniczając możliwość wyjazdu lekarzom, poprawimy jakość i dostępność opieki zdrowotnej w Polsce?
− Pomijając konstytucyjność takich pomysłów, doświadczenia europejskie mówią, że jeżeli brakuje kadr medycznych – i to nie tylko lekarzy, czasem brakowało np. farmaceutów – to racjonalnym rozwiązaniem jest przede wszystkim przemyślane zwiększenie liczby miejsc na studiach oraz skonstruowanie takiego systemu opieki zdrowotnej, by efektywnie wykorzystywać te zasoby kadrowe, które są. U nas cały system wymaga dużych zmian, jeśli ma odpowiadać na potrzeby pacjentów, dać bezpieczne i satysfakcjonujące miejsca pracy, umożliwić realizację aspiracji życiowych i zawodowych − tłumaczy Balicki.
Prezes Rady Lekarskiej Łukasz Janowski zwrócił uwagę na to, że kształci się teraz znacznie więcej lekarzy, ale jakość tego kształcenia wyraźnie spada. Ostrzegał nawet, że grozi nam felczeryzacja.
Marek Balicki zgadza się z tą opinią. − W tym roku mamy rekord, prawie 10 tysięcy miejsc dla studentek i studentów przyjmowanych na kierunek lekarski. To proporcjonalnie dwa razy więcej niż w Niemczech. Zwiększyć liczbę miejsc na studiach należało, pytanie do jakiego poziomu. Odpowiedź na to wymaga zapoznania się z rządową oceną potrzeb i strategią rozwoju kadr medycznych, w perspektywie długofalowej, czyli dziesięciu, dwudziestu lat. A takiej strategii nie widziałem. Jeśli zaś będziemy w krótkim czasie kształcić zbyt wielu lekarzy, to pomijając zagrożenia dla jakości kształcenia, wcale nie zmniejszy nam emigracji, a nawet może ją stymulować − przestrzega były minister zdrowia.
Ton wypowiedzi prezesa Kaczyńskiego i sam pomysł Marek Balicki uważa za element kampanii politycznej, raczej hasło niż realny plan, który dałoby się zrealizować do przyszłorocznych wyborów. Przypomina też, że nie jest to pomysł nowy i już w poprzednich latach go kontrował.
Pomysł nie pierwszej świeżości
O obowiązkowych stażach dla rezydentów lub zwrocie części kosztów rezydentury mówił już w 2007 roku prof. Zbigniew Religa, minister zdrowia w rządzie PiS. Popierał go między innymi Przemysław Gosiewski, stanowczo jednak zaprzeczał, jakoby chciał wprowadzić odpłatność za studia. Problemem nie do pokonania była też sprawa ograniczenia prawa do przemieszczania się między krajami Unii Europejskiej.
Pomysłu nie udało się wówczas zrealizować, ale wrócił w 2013 roku, kiedy Ministerstwo Zdrowia szykowało się do wypracowania zupełnie nowego modelu etatu rezydenckiego i wprowadzenia pożyczek. Koszty miały być umarzane, jeśli lekarz po uzyskaniu specjalizacji podjąłby pracę w publicznej placówce. Gdyby chciał wyjechać, musiałby spłacić dług.
Pomysł popierał Krzysztof Bukiel, przewodniczący Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy. Po latach Bukiel wsławił się tweetem z czerwca 2022 roku, w którym łączył powszechny problem depresji wśród młodych lekarzy z odrzuceniem wiary w boga.
Odrzucenie wiary w Boga i spójnego systemu wartości związanych z chrześcijanstwem – co jest niestety powszechne wśród studentów medycyny – utrudnia znalezienie sensu w tym życiu i sprzyja uczuciu depresji, do tego dochodzi iluzja skuteczności medycyny w każdym przypadku.
— Krzysztof Bukiel (@krzysztofbukiel) June 8, 2022
Rajmund Miller, laryngolog i poseł PO, w 2019 roku deklarował, że jest zwolennikiem zobowiązania lekarzy do odpracowania nie tylko rezydencji, ale i studiów: „Złośliwi powiedzą, że choć jestem z PO, to mówię niczym stary komunista. Jestem zwolennikiem zobowiązywania lekarzy do odpracowania przez nich okresu studiów, w którym koszty ponosiło państwo. Ewentualnie jeśli ktoś chce od razu po studiach wyjechać, powinien zwrócić do budżetu kilkadziesiąt tysięcy złotych”. Zaznaczał jednak, że warunkiem dla tego rozwiązania jest stworzenie lekarzom dobrych warunków pracy.
W 2021 roku o kredytach dla studentów medycyny (studiów niestacjonarnych w uczelniach publicznych i stacjonarnych w uczelniach niepublicznych), którym nie udało się dostać na studia bezpłatne, mówił obecny minister zdrowia, Adam Niedzielski. Kredyty byłyby umarzane pod warunkiem co najmniej 10-letniego stażu pracy w Polsce i zrobienia specjalizacji w obszarach szczególnie dotkniętych brakiem kadry: chirurgii, onkologii i geriatrii.
Ile kosztuje wykształcenie lekarza
Co jednak, jeśli absolwenci zdecydują się na wyjazd? „Niech student zapłaci 1,5 miliona zł” − tyle według Jarosława Kaczyńskiego kosztuje wykształcenie lekarza. Szymon Suwała, endokrynolog, diabetolog i edukator medyczny na Twitterze napisał, że to suma wyssana z palca.
Rozmyślnie działa na emocjach – jak się nie podoba, to niech lekarze płacą te 1,5 mln za studia. To wartość wyssana z palca, bez odzwierciedlenia w kosztach studiów, co można sprawdzić patrząc na ceny studiów niestacjonarnych.
Stara sztuczka – dziel i rządź. Jeszcze działa? 3/3— Szymon Suwała M.D. (@lekarzsuwala) October 18, 2022
W 2013 roku trzy lata rezydentury kosztowały około 118 tys. zł. W tym roku Ministerstwo Zdrowia obliczyło, że to 200–250 tys. zł. Możliwość zaciągania kredytu przewidziana jest w Krajowym Planie Odbudowy.
Czy ta kwota dla zagranicznych pracodawców, oferujących stabilne miejsca pracy i rozwoju, będzie nie do przekroczenia? Można sobie wyobrazić, że szpitale w Szwecji albo w Niemczech będą oferowały stypendia ułatwiające spłatę długu wobec ojczyzny, która woli zmuszać, bo nie wyobraża sobie, że lekarz mógłby pracować osiem godzin dziennie i po pracy spokojnie pójść do domu.
Warto zauważyć, że koszty ponosi również rodzina studenta, utrzymując go do momentu, w którym będzie mógł samodzielnie zarabiać, a także sam student, inwestując w swój rozwój. Przypomina o tym lekarz na czwartym roku rezydentury w dziedzinie neurochirurgii:
− Studia nie są bezpłatne. W czasie studiów ktoś studenta musi utrzymywać, najczęściej jest to rodzina. Nie ma realistycznej możliwości pracy zarobkowej przed ukończeniem studiów. Z moich znajomych tylko dwie osoby pracowały, i to raczej dorywczo. Zajęcia w ramach nauczania klinicznego (przy łóżku chorego) są od poniedziałku do piątku od 8 do 13–14, a jest jeszcze duża ilość materiału, który trzeba przyswoić w domowym zaciszu. Są też dodatkowe kursy, szkolenia, podręczniki. Są oczywiście programy stypendialne, jest Erasmus, ale i tak wyjazd zawsze kosztuje: to zajęcia, noclegi, transport, życie. Za kursy, na które ja jeżdżę, organizowane np. przez europejską organizację neurochirurgiczną EANS – oczywiście fakultatywne i dobrowolne – muszę zapłacić. To jest po stronie lekarza − opowiada.
czytaj także
Czy uważa, że dziesięć obowiązkowych lat pracy za spłacenie studiów to uczciwa transakcja?
− W większości krajów, gdzie istnieją systemy odpłatności za studia medyczne, ma to formę kredytu, tj. określonej sumy pieniędzy, którą dana osoba musi spłacić. W tych krajach każdy lekarz zarabia też na tyle dużo, że stać go na jego spłacenie. Co więcej, istnieją programy pozwalające odłożyć spłatę w czasie lub umorzyć jej część. Nie można zobowiązać ludzi do odpracowywania tego w ramach jakiegoś systemu, który w dodatku źle funkcjonuje. Jeżeli publiczna ochrona zdrowia w Polsce oferuje takie stawki, że nikt, kto nie musi, nie chce tam pracować, to przymuszanie lekarzy do pracy za pomocą kredytu uważam za nieuczciwe. Gdyby stawki w ochronie zdrowia były przyzwoite, ludzie nie pracowaliby tyle godzin w tygodniu, wtedy wyszłyby na jaw niedobory w systemie. Pierwsze dziesięć lat po zakończeniu rezydentury to ważny czas w karierze lekarza, w którym mógłby chcieć wyjechać, żeby szkolić się za granicą − mówi rezydent.
Dlaczego zmuszać, a nie zachęcać?
Zastanawiająca jest ta skłonność polityków do stosowania wobec lekarzy przymusu. Rezydent, z którym rozmawiamy, też nie chce wyjeżdżać. Zakłada, że z racji specjalizacji będzie pracował w publicznej ochronie zdrowia.
W podobnym tonie wypowiadali się studenci medycyny podczas Białego Miasteczka w zeszłym roku. Chcą móc pracować w miejscu, które respektuje czas pracy, nie zmusza do pracy ponad siły, do wielogodzinnych dyżurów, gdzie nie trzeba przekraczać pacjentów leżących na szpitalnych korytarzach.
To samo podkreślał w niedawnej rozmowie prezes NRL Łukasz Jankowski: młodzi chcą zarabiać godnie, dobrze żyć, utrzymać rodzinę, pojechać na wakacje, odpocząć po pracy, a nie pędzić do następnej, żeby uzupełnić luki w systemie czy budżecie. Chcą też nie bać się, że kiedy podejmą się pracy chirurga, z miejsca staną się domniemanymi podejrzanymi, których pracy dogląda specjalna komórka prokuratury.
100 tysięcy Polek i Polaków umarło na covid, ale „Polska zyskuje na pandemii”
czytaj także
Polski system opieki zdrowotnej to przedziwna hybryda myślenia o pracy lekarza jak o zawodzie misyjnym z systemem rynkowym i folwarkiem, w którym pielęgniarki i lekarze muszą łączyć etaty, brać nadgodziny i dyżury, a rządzący i tak mają przekonanie, że trzeba ich do pracy jakoś przymusić.
A może konsekwentnie wprowadzić odpłatność za wszystkie studia i jednocześnie nakazać i zagwarantować miejsca pracy wszystkim absolwentom? Pielęgniarkom, których też kształcimy więcej, niż potem przyjmujemy do pracy? Może nauczycielom, może pracownikom innych, kluczowych dla funkcjonowania państwa sektorów? Niech Europa już więcej nie straszy dzieci polskimi hydraulikami.