Kraj

Flis: Trzaskowski nie ma się co frustrować brakiem władzy, bo ma jej realnie więcej niż Tusk

„Wejście Tuska związane jest z największym zagrożeniem, w jakim kiedykolwiek znalazła się jego partia” – ocenia w rozmowie z Michałem Sutowskim prof. Jarosław Flis.

Michał Sutowski: Do kogo w sobotę mówił Donald Tusk na Radzie Krajowej Platformy Obywatelskiej?

Prof. Jarosław Flis: To jest pewna słabość tego wydarzenia, że on nie mówił do wszystkich Polek i Polaków, tylko do swoich koleżanek i kolegów. Wskazuje to, że kontekst jego powrotu nie był tak prosty i oczywisty, skoro trzeba go było wyjaśniać, i że sytuacja w Platformie jest bardzo poważna, skoro aż trzeba jej było poświęcić pierwsze wystąpienie po powrocie.

Prezes Kaczyński też mówił do partii, a nie do narodu. I nawet dziennikarzy nie wpuścił.

Owszem, ale on jest u władzy, a Tusk dopiero chciałby być, więc jego poprzeczka ustawiona jest dużo wyżej. Polityk nie może zapominać, że najważniejszy odbiorca jego przekazu nie siedzi na sali, a ci, którzy na niej są, powinni raczej nauczyć się czytać między wierszami z tego, co się mówi do wyborców. Eleanor Roosevelt mówiła, że dzieci najuważniej słuchają wtedy, jak się nie mówi do nich – wiemy już, że dorośli też. Dlatego byłoby może sensowniej, gdyby to koledzy i koleżanki uważnie słuchali, jak Tusk mówi do narodu, niż odwrotnie.

Tusk wraca i stawia na totalną polaryzację. „Jakby istniały tylko PO i PiS”

Mnie najbardziej w obydwu wystąpieniach – wcześniej przemawiał Borys Budka – uderzyło, jak często i dobitnie powtarzano słowa „Platforma Obywatelska”. W poprzednich latach miało się wrażenie, że jej politycy raczej wstydzą się własnej nazwy, jakby im ciążyła…

Tym bardziej widać, że wejście Tuska związane jest z największym zagrożeniem, w jakim kiedykolwiek znalazła się jego partia.

To jest zagrożenie egzystencjalne? Bo chyba nie tylko wielu wyborców, ale też coraz więcej działaczy zaczynało się zastanawiać, czy warto ten interes ciągnąć…

Na pewno, bo mówimy o zejściu do poziomu kilkunastu procent poparcia i spadku na trzecie miejsce w sondażach, trwającym od ponad pół roku, a nie w jednym sondażu. Niby to już było w 2016 w konkurencji z Nowoczesną. Tylko że teraz to już jest recydywa. Co prawda Platforma dała się wyprzedzić Szymonowi Hołowni, o którym trzeba powiedzieć, że się jednak wciąż głównie dobrze zapowiada.

Politycy mimo to przechodzą raczej w tamtą stronę, a nie w przeciwnym kierunku.

Owszem, ostatnio przeszło ich z Platformy kilkoro, ale główną informacją, jaką można znaleźć na ich temat, jest właśnie ta, że przeszli do Hołowni. Może z wyjątkiem Tomasza Zimocha i Joanny Muchy, ale nawet w ich wypadku trudno mówić o jakichś aktualnych politycznych sukcesach. Jeden czy dwóch burmistrzów miast powiatowych, którzy zadeklarowali przyłączenie się do Hołowni, to może i jest jakiś przyczółek, lecz przecież nie masowy ruch. Wybory prezydenckie pokazały jednak, że PO przy odpowiedniej mobilizacji ma siłę powrócić do gry – i to z wynikiem, którego nikt wcześniej w tej partii nie uzyskał.

A jednak przegrali.

Bo też nikt wcześniej nie trafił na tak silnego przeciwnika. Zresztą mało brakowało – inny gambit w wieczorze wyborczym po pierwszej turze, i tura druga mogły potoczyć się zupełnie inaczej.

A co to znaczy: inny gambit?

Gdyby Trzaskowski powiedział, że pierwszą decyzją jego prezydentury będzie zgłoszenie Władysława Kosiniaka-Kamysza na premiera, a drugą uczynienie Szymona Hołowni szefem Narodowej Rady Rozwoju, który w tej roli będzie patronem społecznego ruchu na rzecz modernizacji…

Toby nie była zdrada kolegów z PO? Sygnał, że Trzaskowski chce iść na swoje?

Gdyby wygrał, kto by mu to wypomniał?! Spróbowaliby! No ale jak czyjąś główną myślą jest to, co sobie koledzy pomyślą, czy będą lojalni, gdy przegram – no to się przerzyna wybory. Przecież to były kluczowe dla zwycięstwa elektoraty, cokolwiek o tym myślała partia. Zresztą w filmie Angielski pacjent pada stwierdzenie, które dobrze rozstrzyga takie dylematy: co właściwie legitymizuje bunt?

Co?

Zwycięstwo! To ono rozstrzyga spór. Zresztą bez przesady, w końcu na szefa rządu zgłosiłby kolegę z Europejskiej Partii Ludowej. Że co, że Budce byłoby chwilę przykro? Teraz nie musiałby odstępować miejsca przewodniczącego, bo Trzaskowski jako prezydent nie mógłby być szefem partii, a Tusk nie miałby powodu do wracania.

A tak Budka jest już na przedwczesnej emeryturze?

Już wiemy, że nie nosi buławy marszałkowskiej w plecaku, ale na jakiegoś ministra pewnie jeszcze się nada. Niemniej ciekawszym tematem jest Trzaskowski.

Redaktor Wielowieyska w audycji Tok FM niemal łez w jego oczach się dopatrzyła. No i chyba Trzaskowski faktycznie ma powody do niezadowolenia? Jeszcze kilka miesięcy temu wszyscy go wypytywali, kiedy chwyci stery partii, i zastanawiali się, czy nie stworzy własnej. A teraz?

Ale nie wyglądało, żeby się do tego przejęcia partii specjalnie garnął. Obecna sytuacja ma dla niego same plusy. Jak się Tuskowi się uda, no to przecież nie będzie miał miny jak Grzegorz Schetyna w 2011 roku, kiedy przestawał być marszałkiem Sejmu. Trzaskowski jest młody, gdyby został w 2025 roku prezydentem, to będzie miał 55 lat, w sam raz. Potem dwie kadencje i emerytura, będzie mógł sobie chodzić po klubach i decydować o muzyce. Wcześniejsze zwycięstwo może być pułapką – tak jest chyba w przypadku Dudy. Grozi złapaniem potem filipińskiej choroby…

A jak Tusk zechce wystartować?

Trzaskowski nawet za 15 lat będzie w dobrym wieku do kandydowania. A zresztą, jeśli Tusk będzie kandydatem, to potem będzie chciał kogoś zrobić premierem… Jednocześnie Trzaskowski nie ma się co frustrować brakiem władzy, bo ma jej realnie więcej niż Donald Tusk. I większą niż np. marszałek wielkopolski, bo budżet Warszawy jest dziesięć razy większy nawet od budżetu największej jednostki, jaką w Polsce rządzi Platforma. Nie mówiąc o tym, że w żadnych rankingach zaufania żadnego marszałka województwa nie ma, a prezydent Warszawy i owszem.

Deszczowy weekend w polskiej polityce

Czyli Trzaskowski nie jest przegranym tego rozdania?

Nie, jeśli już, to ewentualnie jego otoczenie może być, gdyby Tusk zachował się tak, jak to miał w zwyczaju, trochę jak książę Bogusław Radziwiłł w Potopie. Kmicica nie ruszy, ale już Sorokę na pal to chciał nadziewać… W PO wiedzą dobrze, kto mu sekundował i go podpuszczał, żeby się Tuskowi nie dał, bo razem z nim wróci Schetyna i Sikorski, no i skończą się fajne czasy.

To znaczy, że Trzaskowski się wyżywi, ale już Sławomir Nitras niekoniecznie?

Może tak być, ale to też niepewne, dopiero przekonamy się, co zrobi Tusk z Cezarym Tomczykiem, z Marcinem Kierwińskim, z Robertem Kropiwnickim. Czy wyśle ich na misję wojskową do Mongolii Wewnętrznej? Ale to wcale nie jest takie oczywiste. To będzie rzeczywista próba jego przywództwa – czy myśli, że sam sobie poradzi, z Budką i ze Schetyną, a może zhołduje Kierwińskiego i Tomczyka, zaproponuje im bycie „prawymi rękami”.

Działacze i sporo wyborców mogło się dobrze poczuć po wystąpieniu Tuska – powiedział, co chcieli i tak, jak chcieli. Że teraz idą do boju z nową energią, że PiS to zło, że ma dość opowiadania, że PiS coś tam jednak zrobił dobrze. Rozumiem, że to ma sens, jak się buduje morale, ale czy to nie utrudnia walki o najwyższą stawkę później? Nie tyle o zwycięstwo nad PiS, ile nawet o jednoczenie opozycji pod własnymi skrzydłami?

Obok PO mamy na opozycji aż cztery podmioty, czyli Lewicę, PSL, Konfederację oraz Hołownię, a układ sił jest inny względem każdej strony. Z punktu widzenia Tuska optymalny byłby oczywiście powrót do 2007 roku. W tym celu Hołownię trzeba najpierw obgryźć z wyborców, a potem zrobić z niego drugiego Kukiza, czyli wepchnąć w koalicję z PSL, tak żeby na pewno przekroczyli próg. Lewicę z kolei trzeba zostawić jako odgromnik miłości „Gazety Wyborczej”.

Co to znaczy?

Żeby nie skupiać na sobie całej niechęci i mieć szansę na to, by zostawiając Lewicę na zewnątrz, jednocześnie oskubać z wyborców Konfederację, najlepiej do poziomu podprogowego.

A Lewicę też chcą zepchnąć pod próg?

Nie… Jakby tak wyszło, to nikt w Platformie nie będzie płakał, ale gdyby Lewica znalazła się tuż pod progiem, to będzie kłopot związany z systemem przeliczania głosów. Jednak gdy Lewica wejdzie do Sejmu, to mając wybór koalicjanta, nie pójdzie na współpracę z PiS, ich elektorat by tego nie zdzierżył, a więc posłowie też, cokolwiek sobie kierownictwo pomyśli.

Czyli Lewicy Tusk potrzebuje, ale słabej?

W takim scenariuszu, jaki zasugerował Tusk, jest całkiem pożądane, żeby PO była atakowana przez Lewicę, bo to pomoże w podbieraniu poparcia Konfederacji. Im bardziej będzie się ich przedstawiać jako wrednych liberałów, co chcą odebrać socjal, tym gorzej dla Konfederacji i pośrednio dla PiS-u też. A jednocześnie można spróbować czegoś, co Donald Tusk już raz wykonał w 2007 roku, w debacie z Aleksandrem Kwaśniewskim. On się zwrócił wtedy do jego wyborców i powiedział z grubsza tak: ja rozumiem wasze uczucia, ale to my jesteśmy więksi i to my pokonamy PiS. No i trudno mu będzie odmówić racji, a na pokonaniu PiS elektoratowi Lewicy zależy najbardziej.

Co w takim razie z Hołownią? Według niektórych badań on może za sprawą Tuska utracić nawet połowę wyborców na rzecz Platformy.

Na pewno nie ma interesu w dołączaniu do Lewicy, raczej w podbieraniu jej wyborców. Za to z punktu widzenia PSL byłoby idealnie, żeby Tusk załatwił Hołownię.

Albo chociaż go zmniejszył?

Do takiego poziomu, żeby już trzeba było robić wspólną listę. Chcieliby mieć u siebie Hołownię jako taki miejski PSL, że młodzi, że otwarci na nowe siły, że oddolni i demokratyczni, ale nie ze zbawiksu. Mają już doświadczenie tego rodzaju: eksperyment z Kukizem wypadł ludowcom bardzo udanie, bo jego już nie ma, a PSL jest w parlamencie. Strat nie było żadnych, ewentualnie minimalne, bo można go było wypychać, dopiero jak był zupełnie martwy politycznie, a nie tylko ledwie żyw, no niemniej nikt już dziś nie pamięta, z jakich powodów go właściwie wyrzucili.

I PSL tak się może swobodnie łączyć z innymi partiami? U Hołowni są przecież nie tylko konserwatyści.

Dołączenie Kukiza to był żaden problem, nie licząc drobnych kompromisów i wyjścia z PSL posła Kłopotka, ale jeśli on będzie chciał znowu być posłem, to go z pocałowaniem ręki wezmą na listy. Za to już przytulanie się do PO boli lokalnych działaczy dość mocno, nie wspominając o Nowej Lewicy, Zandbergu czy zwłaszcza Biedroniu, bo ze starym SLD nie było kiedyś większego problemu.

Bendyk: Ani klimatu, ani demokracji bez wyborców PiS nie uratujemy

Z tego wszystkiego wynika, że powrót Tuska może się nie tylko Platformie opłacić, OK. Ale czy to ustawienie konfliktu w ostrej dychotomii – PiS jako zło, z którym nie ma co dyskutować, umoralizowanie konfliktu – nie przeszkodzi później szukać wyborców szeroko?

To są dwie różne rzeczy. Jedna to opowieść pod tytułem: my, PO, jako baza organizacyjna zwycięstwa opozycji, zwyciężaliśmy wielokrotnie i jeszcze nieraz wygramy. Natomiast ten wątek moralny odczuwam jako słabość przekazu Tuska. Bo o ile to się zbiega z oczekiwaniami własnego aparatu i aktywu, który przez ostatnie lata przestał w siebie wierzyć, to już na zewnątrz pójście w taką jednoznaczność moralną broni się tylko w jednym wypadku…

W jakim?

Jeśli planują zostawić siebie jako huf walny, zaś innych wystawić w roli hufu czelnego. Na zasadzie, że od mówienia, że PiS może nie wszystko robi źle, to mamy PSL i Hołownię, jak się do ludowców dołączy, zaś my odzyskujemy pozycję i siłę, skupiając elektorat, dla którego głosowanie na PiS jest niewyobrażalne. Czyli tych wszystkich uczestników „codziennego armagedonu”, tę naszą część „spółki z o.o. Nienawiść”.

I to się może udać?

Jeśli prawdziwe jest założenie, że PiS tak już sobie nagrabił – to byłoby pójście tropem badania Sadury i Sierakowskiego – że urok 500+ minął, podobnie jak całej tej rewolucji godnościowej, i że PiS już nie gra w tym spektaklu roli obrońców ludu, tylko skorumpowaną elitę.

Koniec hegemonii 500 plus. Raport z badań

To też miałaby być powtórka z 2007 roku, tego „jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie” i „tu jest Polska”?

Nie do końca, bo wówczas jednak Tusk – i w kolejnych latach też – puszczał oko do wyborców drugiej strony. W debacie z Kaczyńskim powiedział nawet: zrobimy taki kraj, w którym nawet prezes Kaczyński dobrze się poczuje. Co było oczywiście dobrą szpilą, bo jak ktoś ma problemy z tym, że wygląda na zgreda i „strasznego dziadunia”, to żal byłoby tego nie przypomnieć. Niemniej to było przede wszystkim wbicie klina między Kaczyńskiego a jego wyborcę.

A teraz przez to „PiS to po prostu zło” wrzuca się ich do jednego wora?

Tak, taki manicheizm, że ja już nie mam ochoty słuchać, że PiS coś tam zrobił dobrze, kupuje mniej więcej 40 proc. wyborców. Ale do zwycięstwa potrzeba kilka ładnych procent więcej. Częściowo jest to gra obliczona na przejęcie tych wyborców Konfederacji, dla których PiS to jest właśnie ta skorumpowana elita, do tego jeszcze socjalistyczna.

Stąd te „3D” Tuska, czyli „dług, daniny, drożyzna”? A więc groźne rozdawnictwo kosztem przyszłych pokoleń, za wysokie podatki i na koniec inflacja?

Niejeden korwinowiec może się pod taką krytyką podpisać. A patrząc na całość, strategia opiera się na nadziei powrotu starej PO, która ma dwóch giermków. Nieuchronnego, czyli PSL, być może z Hołownią, oraz potencjalnego, czyli Lewicę, która może odegrać swoją funkcję, choć liczymy na to, że nie będzie potrzebna. Tak czy inaczej, trzeba się będzie z nią dogadać w sprawie Senatu. Można ją trzymać na dystans, wystarczająco duży, żeby nikt nie miał żalu, że się nie jednoczymy w wyborach sejmowych, ale też, żeby było oczywiste, że idziemy razem w senackich.

Ostatnio dużo było słychać o tym, że Lewica jest gotowa pokumać się z PiS-em, pan mówi, że żadne koalicje nie wchodzą tu w grę. Czy dziś relacja PO i Lewicy jest obiektywnie konfrontacyjna? Czy to są jakoś komplementarne elektoraty?

PO ma nadzieję, że uda jej się pokonać PiS jak 14 lat temu, czyli samotrzeć, tzn. jedna partia będzie w koalicji, a druga raczej zostanie w opozycji. No trzeba powiedzieć jasno, że w Europie, poza Portugalią jako wyjątkiem, perspektywa Lewicy przejmującej samodzielnie władzę jest dość… ograniczona. Z tego względu też to nie jest główny przeciwnik.

Powrót Tuska? Znam jego poglądy, pamiętam, jak klęczał obok biskupów

Na marginesie dodam, że jak się spojrzy na to, co w dyskursie eksperckim łączy tradycyjną lewicę i liberałów, to ostatnią rzeczą jest bycie w opozycji do populizmu. Populiści to wszyscy ci, którzy nimi nie są, nie są liberalno-lewicowi – zarówno konserwatywni wspólnotowcy, interwencjoniści, jak wyborcy PiS, ale też bardziej klasyczna prawica, jak brytyjscy konserwatyści.

Pana zdaniem ten pomysł na budowanie opozycji, jaki naszkicował Tusk, z nowym-starym hegemonem, może się zmaterializować?

A jest jakiś inny na stole? To dobrze widać po zachowaniu się prezydentów stutysięcznych miast. Hołownia ich serca na razie nie zdobył, tzn. widzą, że on nie ma takiej pozycji, żeby trzeba było do niego dołączać i że wiadomo, jak to zadziała. Lewica z kolei ma problemy z przekroczeniem 10 proc. Może wygrywać w Częstochowie i Dąbrowie Górniczej, ale już szanse, że prezydenci Radomia, Płocka czy Torunia utrzymają się dzięki przytuleniu się do Lewicy, są raczej nikłe. Im jest potrzebne ponad 50 proc. poparcia.

A dlaczego to te samorządy mają być probierzem zdolności koalicyjnych?

W 2023 roku mamy wybory samorządowe i parlamentarne. PiS realnie grozi tym samorządowcom, coraz częściej przychodzą do prezydentów skarbnicy i mówią wprost: ale pan ma świadomość, że przed wyborami to chodnika pan nawet nie wyremontuje? To jest zupełnie nowa sytuacja z punktu widzenia prezydenta miasta stutysięcznego. On potrzebuje kogoś, kto w Warszawie sprawi w przewidywalnej przyszłości, że będzie za co te chodniki remontować.

Rząd PiS dba, żeby jego ludzie mieli wstęgi do przecinania

Może się zapisać do PiS.

I w stutysięcznym mieście przerżnie wybory jak kiedyś Ryszard Grobelny w Poznaniu. Ale jak się nie zapisze, to też nie będzie przyjemnie.

Rozumiem, to ma znaczyć, że nikt inny nie kandyduje do roli hegemona. Ale może jest jeszcze opcja bardziej równościowego układu?

Kwartet egzotyczny, z PO, PSL, Hołownią i Lewicą? W teorii tak, ale to się może skończyć wielką smutą, bo różne ambicje i napięcia będą się pojawiać każdego dnia, przy okazji każdego głosowania. Problem polega na tym, że ci, co wołają o zjednoczenie opozycji na jakichś równych prawach, to zarazem chcą, żeby sztandar był wbity w tym miejscu, gdzie oni stoją. Chęć uwzględniania stanowiska inaczej myślących jest raczej umiarkowana. Lewica też powie: zjednoczmy się, ale jak odpowie na pomysł referendum w sprawie aborcji z pytaniami ułożonymi przez Kosiniaka-Kamysza i Hołownię?

Że nie robi się referendum w kwestii praw człowieka, zresztą słusznie. A PO powie pewnie, że progresja podatkowa to hańba i okradanie przedsiębiorców.

Ja nie wykluczam sytuacji, że Tusk będzie jednak żył tym marzeniem zjednoczenia, ale właśnie w stylu: przyłączcie się do mnie, bo ja trzymam sztandar najwyżej. Powiedzą, że trzeba zrobić jedną listę, ale powtórzą błąd Trzaskowskiego w wieczór wyborczy, tzn. będą tego próbować, nie mając żadnej oferty dla PSL, Lewicy i Hołowni, która byłaby do przyjęcia.

A czy ten cały powrót Tuska nie wikła nas w toksyczny spór dwóch nienawidzących się samców alfa? Nie cofamy się tak naprawdę o kilka, a nawet kilkanaście lat? Czy polaryzacja nie będzie całkowicie dysfunkcjonalna, bo podkręcona osobistymi animozjami?

Jest takie zagrożenie, ale też pytanie brzmi, na ile PiS zdoła zejść z linii strzału, tzn. Kaczyński schowa się jeszcze głębiej niż w ostatnich kampaniach. Co, jeśli reaktywuje Dudę, albo jeszcze lepiej – przekaże sterowniki do Dudy Morawieckiemu? Wyobrażam sobie taką scenę: przychodzi premier do prezydenta i mówi: słuchaj, Andrzej, wyobraź sobie, że to ja jestem Kaczyński i ja ci mówię, co masz robić. Ja chcę ci podać rękę, odtąd będziesz dobrym gliną, a ja tym złym – bo tylko tak wygramy. Nie chcesz? No to popatrz na Tuska, wyobraź sobie, że przekazujesz mu klucze do pałacu, oprowadzasz go… Fajnie ci z tym? I co, zaprosisz na tę uroczystość Kaczyńskiego…?

I to załatwi duopol? Brak Kaczyńskiego?

Po prostu nie wiemy, jak by sobie Tusk poradził z duetem Morawiecki–Duda działającym na pełnych obrotach zamiast Kaczyńskiego, z którym wie przynajmniej, jak walczyć. Może być tak, że jeden koniec liny będzie trzymał Tusk, ale po drugiej nie będzie Kaczyńskiego. To nie jest zupełna abstrakcja, bo Kaczyński coraz częściej zachowuje się jak imieninowy gawędziarz – niedawne wywiady na temat Polskiego Ładu sugerują, że coraz mniej panuje nad przekazem. A Morawiecki się uczy, coraz rzadziej plecie, co mu ślina na język przyniesie. Dał się wprawdzie ograć Sasinowi i Kamińskiemu przy okazji wyborów kopertowych, ale on też potrafi się uczyć.

Tylko dalej mamy wojnę PO z PiS. Polacy nie mają dość tego podziału?

To bardzo chwytliwe uogólnienie, ale dotyczy może około jednej trzeciej wyborców. W pierwszej turze między Rafałem Trzaskowskim a Dudą wybierało 70 proc., a ci, którym się to nie podobało, złożyli się na mniej niż 30 proc. A było z kogo wybierać, jeden chłopiec z plakatu fajniejszy od drugiego, z lewa, z prawa, nowy, stary… Tak, 30 proc. wyborców ma dość tego strasznego podziału na PiS i PO, ale 70 proc. ma dość tylko połowy tego podziału.

À propos połowy – wspomniał pan, że w wyborach 2020 roku chłopców z plakatu było mnóstwo do wyboru. Czy po tym, co się wydarzyło jesienią, po masowych protestach kobiet, które wyrażały chyba dużo więcej niż tylko sprzeciw wobec konkretnego orzeczenia TK, to oczekiwanie na przyjazd kolejnego wodza na białym koniu, któremu zresztą musi ustąpić miejsca jedyna kobieta w zarządzie partii – nie jest zwyczajnie anachroniczne? Wiem, że na programy Tusk jeszcze ma czas, niemniej można odnieść wrażenie, że poza kwestią klimatu, opowiedzianą jako nowy europejski standard, nowy-stary lider PO opowiada nam politykę sprzed dekady.

Nie wygląda, żeby próba przejęcia przywództwa politycznego przez Martę Lempart zakończyła się oszałamiającym sukcesem. Zdominowanie swojej bańki informacyjnej to jednak coś innego niż przechwycenie kontroli nad aparatem państwa lub choćby masowymi wyobrażeniami elektoratu. Nawet jeśli się ma szczerą wiarę, że historia jest po naszej stronie.

A jest?

Jeśli porównamy sondaże z września 2020 z dzisiejszymi, to nie wygląda na to, żeby podpinanie sprawy aborcji pod cały postępowy pakiet ideowy pozwalało wyjść poza już przekonaną ćwiartkę. Raczej prowadzi do zabunkrowania się w jej obrębie. Może i młodzi się zradykalizowali (choć na razie wszyscy powołują się wciąż na ten sam jeden sondaż CBOS), lecz muszą mieć świadomość, że ich rodzice przetrzebili to pokolenie już w zarodku. Rocznik 2003 jest o jakąś połowę mniej liczny niż roczniki 1983 czy 1978. Gdyby każdy dzisiejszy 20-latek miał jeszcze dodatkową siostrę lub brata, może siła ich argumentacji byłaby większa. Lecz to już temat na inną rozmowę.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij