Kraj, Weekend

Leder: Byliśmy ostentacyjnie dobrzy dla Ukraińców, by ratować nasze własne mniemanie o sobie, zszargane konfliktem politycznym ostatnich lat

Andrzej Leder. Fot. Jakub Szafrański

Ostentacyjna pomoc, po prostu bycie szlachetnym, wydaje mi się próbą poprawy własnego samopoczucia, samoleczeniem, próbą powrotu do wizerunku „my, Polacy, złote ptacy”, dorastania do ideału bardzo silnie zakodowanego w polskiej historii – mówi profesor Andrzej Leder w rozmowie z Jakubem Majmurkiem.

Jakub Majmurek: Co takiego wydarzyło się w ciągu kilkudziesięciu dni od inwazji Putina na Ukrainę?

Andrzej Leder: Mieliśmy do czynienia z wielką mobilizacją, jakiej sam doświadczyłem swoim życiu wcześniej dwukrotnie. Po raz pierwszy przy okazji pierwszej „Solidarności”, po raz drugi – na znacznie mniejszą skalę – w trakcie wielkiej powodzi w 1997 roku. Skala tego, co działo się w ostatnich miesiącach, jest większa niż wysiłek z 1997 roku, ale jest to podobny typ energii społecznej.

Polskie społeczeństwo jest ogólnie zdolne do tego rodzaju zrywów. Pytanie, co dokładnie uruchomiło tę energię? Jest to dla mnie do tej pory dość zagadkowe.

Nie spodziewałeś się takiej reakcji polskiego społeczeństwa?

Niespecjalnie. W ogóle nie przewidziałem, że to będzie wydarzenie w takiej skali, także jeśli chodzi o migrację Ukraińców. Gdy ona narastała, a wraz z nią mobilizacja, społeczna, zacząłem zastanawiać się, co się właściwie dzieje, co motywuje Polaków. Myślę o tym w zasadzie do dziś. Zastanawiam się też, gdzie jest granica tej mobilizacji i co się stanie dalej.

Masz jakąś teorię, co mogło wyzwolić tak wielką skalę pomocy dla uchodźców?

Wsłuchuję się w różne głosy. Zarejestrowałem na przykład bardzo wyrazistą wypowiedź profesora Czapińskiego, który ostatnio nie wypowiadał się często na bieżące tematy. Stwierdził, że pomoc uchodźcom z Ukrainy to tak naprawdę mobilizacja przeciw wspólnemu wrogowi: Rosji. To znaczy, że Rosja ma tak złą sławę w Polsce i Polacy mają takie poczucie krzywdy i zagrożenia ze strony Rosji, że kiedy Rosjanie napadają na Ukrainę, krzywdzą kogoś innego, to pojawia się odruch ratowania napadniętego. Myślę, że jest coś w tej tezie. Pomagamy Ukraińcom przeciwko Rosji. Odgrywamy się na niej w ten sposób.

Pojawiały się też tezy, że zerwaliśmy się do pomocy, bo w ostatnich latach Ukraińcy stali się nam bliscy: jako sąsiedzi, współpracownicy, osoby, które obsługują nas w sklepie czy w kawiarni.

Nie do końca przekonuje mnie to jako wyjaśnienie tej wielkiej mobilizacji. Choć z pewnością do pewnego stopnia Ukraińcy są nam bliscy. Historie ludzi, którzy w ostatnich kilku latach przyjechali tu pracować, nadały legitymację ogólnemu poczuciu wspólnoty i pokrewieństwa, przekonaniu, że to do pewnego stopnia są swoi. Nałożyła się na to historia osobistych kontaktów między Polakami i Ukraińcami.

Wiele znanych mi historii pomocy uchodźcom z Ukrainy z ostatnich tygodni zaczynało się od tego, że ktoś miał znajomego pracownika czy opiekunkę do dzieci z Ukrainy. Ta osoba ściągała tu swoją rodzinę, jej polscy znajomi często jechali po tę rodzinę autem na granicę, ktoś znajomy udostępnił pusty dom czy mieszkanie itd.

Polska wolontaryjna. Na jak długo wystarczy nam sił?

Nie przekonuje cię jednak, że tego rodzaju kontakty wyjaśniają skalę tej mobilizacji. Masz jakąś własną hipotezę na ten temat?

Moim zdaniem okres rządów PiS wywołał w Polsce ogromne zmęczenie konfliktem. I własnym wizerunkiem, który wyłania się w lustrze tego konfliktu; złej krwi i złych emocji przezeń generowanych, złych emocji, które – ku swojemu zdumieniu – w sobie odkrywamy. Nienawiści, gniewu, małoduszności. Tak silny spór polityczny, z jakim mamy do czynienia w ostatnich siedmiu latach, stawia nas wszystkich w złym świetle. To, jak my nienawidzimy tej drugiej strony, i to, jak ona nas nienawidzi, stawia pod znakiem zapytania ogólne poczucie, że należymy do dobrej wspólnoty.

Ostentacyjna pomoc, po prostu bycie szlachetnym, wydaje mi się próbą poprawy własnego samopoczucia, samoleczeniem, próbą powrotu do wizerunku „my, Polacy, złote ptacy”, dorastania do ideału bardzo silnie zakodowanego w polskiej historii. Walka o własny wizerunek we własnych oczach – to jest moim zdaniem ważne tło tego, co się działo w ostatnich miesiącach.

Pomoc uchodźcom z Ukrainy była ekspiacją za te wszystkie „mordy zdradzieckie”, „drugie sorty”, „pisowskie szarańcze”, „pięćsetplusy”?

Do jakiegoś stopnia tak – i próbą zmiany wizerunku samych siebie, który w związku z tym się wyłonił. Nawet mniej bym mówił o ekspiacji, bardziej o próbie zobaczenia siebie w innym świetle jako po prostu dobrych ludzi.

I to się jakoś udało. Myślę, że mimo wszystko warto do tego podejść nie tylko analitycznie, na chłodno, ale też zauważyć, jak niezwykłe było to, co się stało. To jest niesamowite, że w sytuacji, gdy do Polski przyjechało ponad trzy miliony osób, nie powstały tu prawdziwe obozy dla uchodźców. Inaczej niż we Francji czy w Niemczech.

Tej poprawy naszego wizerunku nie utrudnia to, że wcześniej jako społeczeństwo odmówiliśmy pomocy uchodźcom z Bliskiego Wschodu i Afryki koczującym przy granicy z Białorusią?

Tak, to rozdwojenie jaźni jest zadziwiające. Na dodatek odmowa solidarności trwa przecież nadal, równolegle z pomocą Ukraińcom. Wobec uchodźców przybywających z Białorusi państwo stosuje przecież cały czas politykę pushbacków, wywożenia ludzi do lasów, nadal jest na to przyzwolenie społeczne.

Granica – ta druga, o której nikt nie chce słuchać

Skąd się ono bierze?

Dla mnie to jest uderzający przykład zdolności do rozszczepiania. Osoby przybywające ze świata, który uznajemy za obcy i gorszy, mogą sobie po prostu umierać w lasach. Zbrodnicza polityka rządu spotyka się w zasadzie ze społecznym przyzwoleniem. Ci, którzy przybywają z bliższego nam regionu, są otaczani opieką.

Ten ostatni okres, nie tylko to, co się działo w Polsce, nasuwa mi też refleksję na temat siły dyskursu władzy. Władza okazuje się mieć naprawdę duży wpływ na postawy społeczne. Dyskurs władzy na temat uchodźców na granicy z Białorusią, przedstawianych jako ludzie, którzy powinni w nas budzić poczucie obcości i agresję, po prostu zadziałał. Mimo to, jak prymitywne, a czasem wręcz kuriozalne formy przybierał – pamiętamy zdjęcia z krową, które na konferencji prasowej przedstawiał minister Kamiński.

Dla mnie to jest autentycznie zaskakujące, że to działa. Doświadczenie późnego PRL-u nauczyło mnie raczej, by do dyskursu władzy być zawsze w opozycji, a przynajmniej pozostawać wobec niego nieufnym. Tymczasem PiS-owi udało się skutecznie wzbudzić w ludziach wręcz wrogość do uchodźców na granicy z Białorusią, a jednocześnie – trzeba im to przyznać – władze robiły wiele, by ocieplić wizerunek uchodźców z Ukrainy.

Rozmawiałem o tym z Amerykanami i oni mi mówili, że obserwowali podobne zjawiska w trakcie prezydentury Trumpa. Dyskurs byłego prezydenta na temat migrantów potrafił sprawić, że przynajmniej jego wyborcy byli zdolni przejść do porządku dziennego nad polityką separowania dzieci od rodziców na granicy z Meksykiem. A dzieci potem chorowały i często umierały w podejrzanych ośrodkach opieki.

Dwie granice, dwie Polski

Na podstawie różnicy w naszym podejściu do uchodźców z Bliskiego Wschodu i z Ukrainy można powiedzieć, że polskie społeczeństwo jest po prostu rasistowskie? Czy to zbyt duże uproszczenie?

Myślę, że w Polsce jest dużo odruchów rasistowskich, ale rasizm jest tu słabo skodyfikowany. Poza antysemityzmem, który jest skodyfikowany bardzo mocno i może stanowić matrycę dla różnych innych rasizmów. Jednak polski rasizm wobec ludzi z odległych regionów świata ciągle wymaga zbudowania. Dlatego trudno porównywać go na przykład z amerykańskim rasizmem wobec Afroamerykanów czy francuskim wobec ludzi pochodzących z Afryki Północnej. W Polsce często jest to jakaś zadawniona ksenofobia, która łatwo zamienia się w postawę pogardy i odcięcia.

Prawica nie próbuje od kilku lat skodyfikować polskiego rasizmu, głównie antymuzułmańskiego? Mamy konsekwentne ataki na multikulturową, rzekomo „islamizującą się” Europę, Kaczyńskiego straszącego przenoszonymi przez uchodźców chorobami, okładki prawicowych tygodników opinii straszące muzułmańską inwazją i Wiadomości TVP, które gdy mówią o problemach Francji, pokazują muzułmanów modlących się na ulicy – choć może nie tak często jak Tuska mówiącego „für Deutschland”.

Tak, na pewno mamy do czynienia z konsekwentnym sączeniem ksenofobii i rasizmu. I to oczywiście działa, choć upierałbym się, że nie odgrywa aż tak kluczowej roli jak inne obiekty nienawiści. Widać tu choćby różnicę w stosunku do tego, jak traktowana jest kwestia LGBT+. Ona w ostatnich latach stała się sztandarem ciemnoty. Kwestie migracji, poza kilkoma wypowiedziami i sączonym pomału przekazem, nie stały się jednak aż tak sztandarowym tematem. Morawiecki czy nawet Kaczyński nie wygłosili na przykład mowy, która w całości poświęcona byłaby deklaracjom, jak to będziemy bronić Europy przed islamskim zalewem. To jest o wiele bardziej podskórne, choć ten podskórny przekaz niewątpliwie działa, zostawia swoje ślady w mentalności.

Ja w ogóle mam przekonanie, że społeczeństwa tradycyjne, agrarne i chrześcijańskie są naturalnie, acz nieświadomie, rasistowskie. I potem dokonuje się ewolucja tej ksenofobicznej postawy, może się ona zamienić w nowoczesny rasizm albo ewoluować ku otwartości i postawie demokratycznej. To taka różnica jak pomiędzy tradycyjnym chłopskim, chrześcijańskim antyjudaizmem a nowoczesnym, politycznym antysemityzmem w stylu Dmowskiego.

Zaremba Bielawski: Antysemityzm Dmowskiego jako projekt integracyjny

Polska nadal jest tradycyjna, chrześcijańska i agrarna?

Od dawna stawiam tezę, że w Polsce nie wykształciła się – albo dopiero się wykształca – kultura miejska, tworząca alternatywę dla tej przyniesionej ze wsi. Łatwo to zobaczyć choćby dzięki badaniom antropologów miasta, którzy pokazują, że wielkie obyczajowe momenty życia – wesela, chrzciny, pogrzeby – to w Polsce, także w miastach, w przeważającej mierze ciągle tradycja wiejska.

Wielkie mobilizacje mają to do siebie, że pewnym momencie się kończą. Kiedy dotrzemy do momentu, gdy zacznie się wypalać energia ożywiająca tę obecną?

Na pewno mobilizacja, która zaczęła się pod koniec lutego, wytraca swój impet. Ale powoli. Wspomniana już teza profesora Czapińskiego jest taka, że mobilizacja będzie trwała tak długo, jak długo będzie trwał atak Rosji na Ukrainę – choć może zmniejszyć się jej siła. Ale siła wrogości, przekory wobec Rosji, potrzeba udziału w rzucaniu jej na kolana, będzie ją utrzymywała.

Uchodźcy z Ukrainy znaleźli tu – przynajmniej jak dotąd – miejsce do życia. I to za chwilę może okazać się szczególnie wrażliwym punktem. Taka pomoc może się stać na dłuższą metę zbyt trudna: wspólne życie z obcą rodziną w jednym mieszkaniu, wynajmowanie uchodźcom hotelu, który mógłby lepiej zarobić na turystach. Wreszcie dobra publiczne – opieka zdrowotna, legalna praca, pomoc społeczna. Polska jest krajem bezwzględnym wobec własnych słabych. Słabi więc mogą zacząć się obawiać, że Ukraińcy zabiorą im to minimum, które jeszcze posiadają. Może w efekcie dojść do konfliktu wokół dostępu do opieki zdrowotnej, edukacji czy różnego rodzaju pomocy społecznej.

Czemu do tej pory nie jest skuteczna gra antyukraińską kartą, w czym specjalizuje się zwłaszcza skrajna prawica na prawo od PiS-u? W momencie zmęczenia, o którym mówiłeś, taki język może politycznie zadziałać?

To rzeczywiście bardzo ciekawe, że przy sile rosyjskiej propagandy i polskiego nacjonalizmu antyukraińska mobilizacja nie działa, a Konfederacji poparcie spada w okolice progu wyborczego.

Jest to podobnie zagadkowe jak fakt, że Ukraina jest dziś przede wszystkim narodem politycznym. Mogą mieć prezydenta Żyda, mogą mieć w jednym okopie ukraińsko- i rosyjskojęzycznych żołnierzy. To jest kolejny sygnał pokazujący, że społeczeństwa Europy Wschodniej przechodzą transformację, która jest na tyle nieuchwytna, że nie potrafimy jej dobrze opisać.

Bilewicz: Ukraińcy dokonali wyboru i są gotowi oddać za to życie

Może też dać wiatru w skrzydła skrajnej prawicy? Zwłaszcza w połączeniu z drożyzną i lękiem przed wojną z Rosją? Choć on jest chyba mniejszy, niż można się było spodziewać?

Myślę, że jest jeszcze jedno źródło odruchu pomocowego – Polacy mogą się wreszcie poczuć jak zachodni Europejczycy w czasie stanu wojennego. To my jesteśmy tymi, na których nie wysłano czołgów, to my mamy – do pewnego stopnia – lepiej i możemy pomóc tym „po złej stronie drutu kolczastego”, na których czołgi faktycznie wypuszczono. Odwieczny strach przed Rosją co najmniej u części z nas jest redukowany przez przekonanie, że weszliśmy w obręb Zachodu, a Moskale nie napadną na kraj, który jest w Unii i w NATO. Tym bardziej że ciągle przyjeżdżają tu najwyżsi rangą amerykańscy politycy, a rosyjskiej armii idzie w Ukrainie, jak idzie. To redukuje strach, choć na początku wojny dało się go odczuć.

Wrócę do kwestii skrajnej prawicy: czy jej polityczna oferta, grająca antyukraińską kartą, może zażreć, gdy będzie pojawiać się coraz więcej problemów związanych z długotrwałym pobytem milionów Ukraińców w Polsce? Możliwy jest scenariusz, gdy Konfederacja zrobi na takiej polityce dwucyfrowy wynik?

Na razie nie widać tego w żadnym sondażu, choć od początku wojny minęły już blisko trzy miesiące. Jeśli ktoś korzysta na wojennej sytuacji, to pewnie sam PiS, choć im też poparcie jakoś bardzo nie rośnie. Pewnie, gdyby nie wojna, bardziej by spadało – głównie przez drożyznę.

Konfederacja na razie raczej traci, niż zyskuje. Być może opcja prorosyjska została w Polsce całkowicie zdyskwalifikowana, a Kaczyńskiemu udało się ukraść trumnę Dmowskiego, tak jak wcześniej udało się z trumną Piłsudskiego. Kaczyński ma teraz obie kluczowe dla Polaków polityczne trumny i w zależności od potrzeby różnie nimi manewruje. Czy to się nie zmieni, jeśli dojdzie do naprawdę głębokiego kryzysu ekonomicznego, tego oczywiście nie wiemy – bo to jest zjawisko, którego polityczne konsekwencje bardzo trudno w Polsce przewidzieć. Ale rządy tutaj zwykle upadały z powodu drożyzny.

Zostaną? Wrócą? Czy potrafimy zmapować wyzwania związane z sytuacją ukraińskich uchodźców w Polsce?

W ostatnich miesiącach pojawiają się także głosy, że napływ Ukraińców w końcu skończy z obrazem Polski w naszych własnych oczach jako państwa jednonarodowego. Widzisz przestrzeń do takiej przemiany? Polskie imaginarium jest się w stanie zmienić w ten sposób?

Dziś prawie 10 procent osób w Polsce to obywatele, a raczej obywatelki Ukrainy. Jednak wiele z nich wróci do domu, gdy tylko będzie to możliwe. Więc pewnie wrócimy do stanu sprzed wojny – mniej więcej 2 miliony ukraińskich rezydentów. Oni tu byli już od dawna, a przecież wcale nie zmieniło to poczucia Polaków, że żyją w monoetnicznym społeczeństwie. Bo imigranci ekonomiczni, jeśli nie różnią się kolorem skóry, są mało widoczni. Nie czują się „u siebie”, nie roszczą sobie praw do reprezentacji politycznej i kulturowej. Dopiero wojna doprowadziła do zaistnienia Ukrainy w przestrzeni widzialności, nawet w niektórych mediach.

Czy to będzie trwała zmiana? Nie wiem. Istotne jest na przykład to, że to są w przeważającej mierze kobiety i dzieci. Więc nawet jeśli zostaną tu na dłużej, to nie wiemy, jak będzie wyglądała dynamika tworzenia się społeczności ukraińskiej w Polsce, na ile nie będą ulegać presji asymilacyjnej. Szczególnie że endeckie skrzydło PiS-u już ostrzy sobie na nich zęby, można powiedzieć, że minister Czarnek reprezentuje opcję asymilacyjną: przeróbmy dzieci z Ukrainy na Polaków, niech zdają maturę z Mickiewicza… A z drugiej strony, za chwilę będzie można poszczuć zrozpaczonych Polaków, dla których coraz więcej dóbr jest niedostępnych, na gości z Ukrainy. Ten konflikt może posługiwać się językiem antyukraińskim. Językiem odwetu za Wołyń.

Przedwojenne wzorce szczucia na Żydów też są tu na wyciągnięcie ręki, tkwią w zbiorowej pamięci. Obawiam się tego momentu. Tego, że uchodźcy z Ukrainy mogą się po prostu w pewnym momencie znaleźć na ulicy, że będzie się mówiło o ich przywilejach. I wtedy niestety państwo zacznie dla nich budować obozy.

Jak o tym mówić? Może lepiej milczeć?

Może polska polityka będzie krążyć wokół interpretacji tego, co stało się w Ukrainie, co dało Ukraińcom siłę do stawiania oporu Federacji Rosyjskiej: tożsamość narodowa rozumiana w kategoriach prawicy nacjonalistycznej czy pewien projekt cywilizacyjny i koncepcja narodu politycznego?

Przede wszystkim sądzę, że konflikt wokół tego wybuchnie w samej Ukrainie. Jeśli Ukraina wygra tę wojnę, jeśli uda jej się obronić przed rosyjską napaścią, to za chwilę będziemy mieli rozliczanie Zełenskiego, tak jak u nas było z Wałęsą: że tańczył w kabarecie, że jest Żydem, że za mało zrobił dla Mariupola itd. Do nas ten spór też się wtedy przeniesie.

I pogłębi inne konflikty?

Możliwe. Myślę, że mimo wszystko powoli przyzwyczajamy się do tego, że nowoczesne społeczeństwo jest skonfliktowane, nawet jeśli trudno nam to przychodzi. To jeden z elementów modernizacji. To jest zresztą coś, co łączy nas z wieloma społeczeństwami zachodnimi. We Francji mamy konflikt między zwolennikami Le Pen i Macrona, co jakoś można porównać do naszego sporu PO–PiS.

Teraz do tego dochodzi jeszcze blok lewicy wokół Mélenchona.

Tak, i takiej silnej opcji lewicowej w Polsce akurat nie ma.

Polska lewica ma jakąś swoją interpretację ostatnich wydarzeń, którą mogłaby wykorzystać, by się politycznie wzmocnić?

Można próbować przełożyć doświadczenia ostatnich miesięcy na odrodzenie solidaryzmu społecznego i idei spójności społecznej. Fundamentalny jest przekaz na temat dóbr wspólnych: nie da się mieć w kraju trzech milionów uchodźców, jeśli nie ma się funkcjonującej ochrony zdrowia, transportu publicznego, publicznej edukacji, praw pracowniczych. Lewica może tu mieć bardzo mocny przekaz.

„Gdyby coś się działo, natychmiast wracajcie”. Reportaż o powrotach do Ukrainy

Jak ostatnie miesiące zmieniły stosunek Polaków do Zachodu? Okres 1989–2015 był czasem imitacji i uczenia się od Zachodu. Wygrana PiS w 2015 roku zakwestionowała, że jest sens się czegokolwiek od Zachodu uczyć, zamiast tego władza chciała bronić Polski przed płynącymi stamtąd zagrożeniami. 24 lutego 2022 roku stanie się podobnie symboliczną datą?

W sprawie stosunku do Zachodu Polska ciągle pozostaje bardzo głęboko podzielona. Jest ogromny odłam reprezentowany przez PiS, wierzący w obraz upadającego Zachodu i przekonany, że misją katolickich państw, takich jak Polska i Węgry, jest przywrócić Zachodowi jego chrześcijańską duszę. Jest też odłam, który uważa, że jesteśmy po prostu częścią demokratycznego Zachodu.

Jeśli chodzi o przyszłość Unii Europejskiej, to w tej części społeczeństwa wojna i kryzys energetyczny będą moim zdaniem wzmacniać tendencje federalistyczne. To jest wspierane przez fakt, że w ciągu ostatnich trzech, czterech lat Europa coraz bardziej przybliża się do bieguna federacyjnego. Bez hałasu, ale konsekwentnie, bo wobec globalnych wyzwań okazuje się to niezbędne. Ma też o wiele większy mandat w obrębie europejskich społeczeństw, które coraz częściej artykułują przekonanie, że demokracja powinna mieć skalę europejską. W większości krajów, również w Polsce, to będzie źródłem bardzo poważnego konfliktu. Dostrzegają to też niektórzy politycy prawicy, jak Ziobro, grający na polaryzację wokół tego tematu.

Myślisz, że ta proeuropejska postawa ma szansę politycznie wygrać z interpretacją wojny w Ukrainie, jaką już przedstawia PiS: Ukraina się broni, bo silne jest tam poczucie narodowe i trzeba je też wzmacniać w Polsce, przeciw „pedagogice wstydu”?

Myślę, że jeśli nie dojdzie do jakiegoś kompletnego wywrócenia stolika, to w dłuższym okresie wygra narracja obywatelsko-proeuropejska. Choć PiS oczywiście chce wykorzystać okazję, by na fali wojennego zagrożenia budować nastroje nacjonalistyczne, sprzyjające autorytaryzmowi. Jeśli wygrają trzecią kadencję, to zapewne czeka nas scenariusz kompletnego rozbioru sądów i innych instytucji. Na razie się im to nie bardzo udaje, ale niestety raczej z przyczyn zewnętrznych – Duda stawia na Amerykę, tamtejsza administracja broni TVN, Unia naciska…

Doświadczenia wojny nie skłonią elity PiS, by przemyśleć pewne rzeczy? Zmienić stosunek do wartości liberalnej demokracji albo chociaż do społeczeństwa obywatelskiego – którego samoorganizacja okazała się kluczowa do ogarnięcia pomocy uchodźcom w pierwszych dniach po 24 lutego?

Nie sądzę. To jest siła, która walczy o wprowadzenie klientelistycznej dyktatury, takiej, w której partia rozdaje władzę i jej konfitury swoim stronnikom, oraz o wymianę elit, o przywrócenie klimatu, jaki panował w Polsce w najgorszym okresie międzywojennym. Kaczyński chciałby Polski jak za późnej sanacji, nacjonalistycznej, klerykalnej, zhierarchizowanej, wrogiej mniejszościom, zamkniętej na świat zewnętrzny… Nic innego ich nie obchodzi, niczego więc nie będą rewidować.

To nie może być kolejna wojna, do której świat się przyzwyczai

Jak te ostatnie miesiące długoterminowo zmienią Polskę?

Nie jestem pewny, czy będą jakieś długofalowe efekty samej tej mobilizacji, którą przeżywamy. Wracając do porównania z początku, obecne wydarzenia podobne są znacznie bardziej do tych z czasów powodzi z 1997 roku niż do „Solidarności”. Powódź oznaczała wielką mobilizację, ale ta mobilizacja szybko znikła. Teraz może być podobnie. Liczą się raczej długofalowe procesy cywilizacyjne – starzenie się społeczeństwa, wyludnianie wsi, napływ imigrantów, laicyzacja, tworzenie się nowoczesnej kultury miejskiej.

Choć gdyby faktycznie w Polsce zostało na dłużej, powiedzmy, 1,5 albo 2 miliony Ukraińców i zaczęliby oni czuć prawo do wyraźniejszej obecności w przestrzeni publicznej, to długofalowo mogłoby to być początkiem jakiejś trwalszej, głębszej zmiany. Chciałbym wierzyć, że godność, jaką wywalcza sobie dziś Ukraina, będzie promieniować także na obecną tu społeczność. Polska przestałaby być aż tak monoetniczna i monoreligijna, co oznacza, że pojawiłyby się wszystkie plusy i minusy charakteryzujące bardziej różnorodne społeczeństwa. Bogactwo różnorodności i ogniskowane przez nią konflikty. Wbrew pozorom to jest dobra wiadomość.

**
Andrzej Leder – filozof kultury, profesor Polskiej Akademii Nauk, absolwent Akademii Medycznej i Uniwersytetu Warszawskiego. Wykładowca w Instytucie Filozofii UW. Autor książek: Przemiana mitów, czyli życie w epoce schyłku. Zbiór esejów (1997); Nieświadomość jako pustka (2001); Nauka Freuda w epoce Sein und Zeit (2007) oraz Rysa na tafli (2016). W 2015 roku nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukazała się jego książka Prześniona rewolucja. Ćwiczenie z logiki historycznej, nominowana do Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Historycznej im. Kazimierza Moczarskiego.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij