Świat

„Gdyby coś się działo, natychmiast wracajcie”. Reportaż o powrotach do Ukrainy

Alona mówi mi, że chce sama decydować o swoim życiu, dlatego decyzji o powrocie do Kijowa nie zamierza uzależniać do tego, w jaki sposób Putin zechce w tym roku uczcić Dzień Zwycięstwa, który przypada na 9 maja.

To było niecałe dwa tygodnie po wybuchu wojny. Miałem do przewiezienia na drugi koniec Warszawy cztery torby wypchane ubraniami. Wolontariuszka Serca Miasta opiekowała się rodziną, która potrzebowała w zasadzie wszystkiego. Zniosłem torby na dół i zamówiłem ubera. Kierowca pomógł mi załadować je do bagażnika i zagaił, co to za ciężary. Wyjaśniłem, że wiozę rzeczy dla jednej rodziny z Ukrainy.

– Z Ukrainy? Ja też z Ukrainy.

– A skąd?

– Z Charkowa…

– Kurwa mać – wyrwało mi się niechcący, bo wciąż miałem przed oczami zdjęcia z charkowskiego metra, które w tamtych dniach służyło mieszkańcom za schron przeciwbombowy.

To nie może być kolejna wojna, do której świat się przyzwyczai

Mężczyzna ruszył bez słowa. Jechał nerwowo, trąbił i przeklinał innych kierowców, łączył się na WhatsAppie ze swoją siostrą, której właśnie udało się dojechać do Francji, a gdy tracił połączenie, znów przeklinał. Jednocześnie przepraszał mnie, tłumacząc, że ma już wszystkiego dość.

W pewnym momencie pokazał mi na ekranie telefonu zdjęcie młodego chłopaka w mundurze.

– To mój syn, walczy w Charkowie. Też bym pojechał walczyć, ale mam w Polsce żonę i drugiego syna. Ma niecały roczek. Mam ich zostawić? A z czego tu będą żyć?

Na początku wojny z Ukrainy uciekały kobiety z dziećmi, a mężczyźni wracali, by walczyć – a przynajmniej taki obraz pokazywały nam media. I choć obraz ten nie odbiegał rażąco od rzeczywistości, to próżno było szukać historii, jaką w drodze na drugi koniec Warszawy opowiedział mi Serhij.

Ten spłaszczony obraz budował w odbiorcach przekonanie o bohaterskich cechach narodu ukraińskiego i wpisywał się w ukraińską narrację kolportowaną na Zachód. W pewnym sensie był dla walczących wsparciem – gdy wy bronicie swojego kraju, my bronimy waszych rodzin tu, w Polsce. I choć to narracja wspierająca, to jednak niepełna, pozbawiona jakichkolwiek prób niuansowania sytuacji. Od wybuchu wojny minęło już ponad dwa miesiące i nadal trudno o zniuansowany obraz migracyjnych trendów z Ukrainy.

W okresie Świąt Wielkanocnych po raz pierwszy liczba wracających do Ukrainy przewyższyła liczbę osób z Ukrainy uciekających, co przyniosło krótkotrwały powiew optymizmu – Ukraina wygrywa, sytuacja się stabilizuje, ludzie wracają.

Tyle że było to jedynie chwilowe odwrócenie trendu. Dodatkowo naukowcy obserwujący migrację przyznają, że nie dysponują na tę chwilę rzetelnymi badaniami, które mogłyby nam przybliżyć motywację wracających i tym samym pozwolić na wysnucie konkretnych wniosków.

Z danych publikowanych przez straż graniczną wynika, że codziennie granice Polski z Ukrainą przekracza około 20 tysięcy osób, a około 30 tysięcy wjeżdża do Ukrainy z Polski. Od 24 lutego z Ukrainy do Polski wjechało już ponad 3 miliony osób, a wyjechało niewiele ponad milion. Badacze przyznają jednak, że trudno tu o dokładne dane, które pokażą nam jednoznacznie, ile osób w Polsce zostaje, ile wyjeżdża na stałe, a ile między dwoma krajami cały czas krąży. W tej chwili sytuacja cały czas jest zbyt dynamiczna.

Zostaną? Wrócą? Czy potrafimy zmapować wyzwania związane z sytuacją ukraińskich uchodźców w Polsce?

A dlaczego ludzie decydują się na powrót?

– Teraz wszyscy czekają na 9 maja, co to się wydarzy – mówi mi w poczekalni dworca Warszawa Wschodnia 36-letnia Alona.

Jeszcze kilka tygodni temu był tu kącik dla dzieci, które bawiły się wraz z wolontariuszkami, podczas gdy ich mamy i babcie ustalały, co dalej. Zostać w Warszawie, wyjechać ze stolicy, a może spróbować znaleźć bezpieczną przystań, na przykład w Niemczech? Dziś po telewizorze, na którym leciały bajki, nie ma śladu, z hali dworcowej zniknęło też centrum informacyjne zorganizowane przez miasto. Przyjeżdżający do Polski uchodźcy kierowani są za dworzec, gdzie białe namioty, przy wsparciu Norwegian Refugee Council, rozstawiło Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej. A na ławkach w poczekalni siedzą osoby, które o 17.49 wsiądą w nocny pociąg do Kijowa.

Alona wyraźnie się odznacza na tle innych oczekujących. Ma na sobie długi piaskowy płaszcz, dobrane pod kolor skórzane spodnie oraz żakiet, spod którego wystaje kołnierzyk białej bluzki. Biżuteria i nienaganny makijaż dopełniają całość. Jest z synem, który ma na sobie elegancki płaszczyk, pasujący kolorystycznie do kreacji mamy. Inni podróżni ubrani są skromniej, ale przede wszystkim wygodniej – w końcu do Kijowa jedzie się 15 godzin.

Alona mówi mi, że chce sama decydować o swoim życiu, dlatego decyzji o powrocie do Kijowa nie zamierza uzależniać do tego, w jaki sposób Putin zechce w tym roku uczcić Dzień Zwycięstwa, który przypada właśnie na 9 maja. Rocznica zakończenia drugiej wojny światowej w Europie to w Putinowskiej Rosji najważniejsze święto narodowe, którego kulminacyjnym punktem jest wojskowa parada przekonująca obywateli o potędze Rosji. Na tegoroczny 9 maja scenariusze są różne, od zakończenia wojny w Ukrainie zwycięską defiladą w niemal całkowicie zburzonym Mariupolu, po oficjalne wypowiedzenie wojny Ukrainie wraz z ogłoszeniem powszechnej mobilizacji.

Naszego miasta, Mariupola, już nie ma

czytaj także

– Moi znajomi panikują, ale ja panikować nie mogę. Mam syna, muszę zachować zimną krew, żeby nie przenosić swojej traumy na niego. Ale prawda jest taka, że nikt z nas nie wie, co robić. Nikt nas przecież nie uczył, jak się zachowywać, gdy wybuchnie wojna.

Alona do Kijowa wraca na własnych zasadach, tak samo jak z niego wyjechała. W centrum stolicy, gdzie mieszka, jest względnie bezpiecznie, ale droga na początku wojny była niepewna, więc cierpliwie odczekała miesiąc, a potem kupiła bilet na bezpośredni pociąg do Warszawy, spakowała syna i wyjechała. Wraca tak samo, połączeniem bezpośrednim.

– Za granicą spędziłam miesiąc. Byłam w Warszawie, potem wyjechałam na Cypr. Pracuję w branży turystycznej i mam pieniądze, więc było mnie stać, by zabrać syna na miesięczne wakacje. Ale wiem, że wielu Ukraińców zdążyło spakować jedną torbę i dziś nie ma co ze sobą zrobić. Ja w Polsce płaciłam za wszystko i nie korzystałam z żadnej pomocy. Nie chciałam odbierać jej potrzebującym – tłumaczy.

Już wcześniej na warszawskich dworcach spotykałem takie osoby jak Alona. Przede wszystkim podkreślały, że nie są uchodźcami. Jedni od dawna pracowali w Polsce albo i dalej – na Zachodzie, innym wiodło się dobrze w Ukrainie. Wyjechali z kraju, bo mogli, wrócą, gdy będzie bezpiecznie. Z pomocy nie korzystali, bo stać ich na „normalne, nieuchodźcze” życie. Niektórzy pytali o taksówkę i nie zważali na ostrzeżenia, że kurs sporo kosztuje. – To nieważne, ja chcę tylko dojechać do hotelu i odpocząć. Darling, mam już dość tłoku, tu jest za dużo ludzi – mówiła mi elegancka kobieta, która docelowo wybierała się do Niemiec, gdy proponowałem jej skorzystanie z podstawianych przez miasto autobusów.

Polska wolontaryjna. Na jak długo wystarczy nam sił?

Alona zdaje sobie sprawę ze swojego uprzywilejowania ekonomicznego. Gdy opowiada mi o tym, że jej dziadkowie są w połowie Rosjanami, że losy obu narodów są ze sobą splecione, że ona nie chce żyć nienawiścią i że Ukraińcy nic złego Rosjanom nie zrobili – kilka ławek dalej na ten sam pociąg czekają dwie kobiety z piątką dzieci i dwoma wózkami.

– Dlaczego wracamy? Tam dom, rodzina, praca. Tu nawet nie ma miejsca dla dziecka w przedszkolu, a i z pracą ciężko. Czy straszno? Mnie nie straszno – mówi jedna z nich, a druga wyznaje, że akurat jej to straszno, że boi się wracać.

Z Aloną rozmawiam płynnym angielskim, z kobietami łamanym polsko-ukraińskim. O 17.49 i one, i ona wsiądą do tego samego pociągu do Kijowa, a ja pomacham im na pożegnanie.

W gronie żegnających na peronie są też polskie rodziny, które gościły Ukraińców.

– Mieszkali u nas w zasadzie od początku wojny, pewnie, że się zżyliśmy. Ja im mówiłam, żeby nie wracali, bo strach, ale tęsknota zbyt duża – tłumaczy mi jedna z żegnających pociąg kobiet.

Tę tęsknotę zobaczę wymalowaną na twarzy Ewy, która wraz z córeczką Julią, wielką walizką i torbą z toną zabawek czeka na autobus w innej części miasta – na dworcu Warszawa Zachodnia, skąd również do swoich domów wracają Ukraińcy.

– Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej – mówi, cały czas rozglądając się nerwowo za swoim autobusem. Z międzynarodowego stanowiska numer 10 można jechać w kierunku Lwowa, Tarnopola, Iwano-Frankiwska, ale i Odessy. Wczesnym wieczorem ustawia się tu kolejka autokarów – pierwszy jest Lwów, ale Ewa jedzie dalej, za Tarnopol. Od wyjazdu z kraju nie widziała się ze swoim mężem. Oprócz córki, którą cały czas trzyma w ramionach, będą mieć jeszcze jedno dziecko, choć na razie nic po Ewie nie widać. To dopiero drugi miesiąc.

Odprowadzający Ewę mężczyzna, u którego mieszkała cały ten czas, wyjaśnia, że czekali, aż sytuacja się nieco ustabilizuje.

– U nich na zachodzie spokój, a rodzice mają dom na wsi. Tam bezpieczniej. Już się nie mogą doczekać, aż wrócą – mówi, a Ewa tłumaczy Julii, że zaraz autobus zrobi „brum” i pojadą do taty.

W Ukrainie trwa kolejny Majdan, tym razem ogólnonarodowy [rozmowa]

W tłumie czekających na autobusy zauważam jeszcze jedną ciężarną kobietę. Nie do końca rozumie moje pytanie, dlaczego zdecydowała się na wyjazd.

– No jak to dlaczego? Tam jest mój dom – ucina szybko ledwo co rozpoczętą rozmowę.

Wsiądzie do tego samego autobusu co Ewa z Julią, ale odprowadzający ją mężczyzna – być może brat, a być może mąż – będzie musiał zostać na dworcu. Jest w wieku poborowym, dla niego nie ma powrotu do Polski.

Wiele autobusów jedzie stąd na zachód Ukrainy, gdzie jest raczej bezpiecznie, bo wojskom rosyjskim nie udało się wedrzeć w głąb kraju. Tyle że tego bezpieczeństwa nikt nie jest w stanie zagwarantować. Gdy rozmawiałem z wyjeżdżającymi stąd uchodźczyniami z Ukrainy jeszcze w okolicach świąt, jedna z kobiet opowiadała mi, że wraca do Odessy. Wieczorem tego samego dnia pojawiła się informacja o ostrzale rakietowym miasta.

Cytowany na łamach OKO.press dr hab. Paweł Kaczmarczyk z Ośrodka Badań nad Migracjami Uniwersytetu Warszawskiego zwraca uwagę na wojnę propagandową oraz fakt, jak bardzo w interesie Ukrainy leży to, aby sytuację w kraju przedstawiać optymistycznie. „Obawiam się, że ten często nadmierny optymizm może być dla wielu zachętą do powrotu – być może za wcześnie” – stwierdza Kaczmarczyk.

Pesach w czasach specjalnej operacji

czytaj także

Pesach w czasach specjalnej operacji

Aleksander Palikot, Maria Tymoshchuk

Z drugiej strony władze miast, które są bombardowane albo w których toczą się walki, odradzają mieszkańcom powrót, ale są rzeczy silniejsze niż strach.

– W sobotę żegnaliśmy znajomego – mówi mi spotkany na Zachodniej Jarosław, który razem ze swoją żoną Tatianą do pociągu jadącego w stronę przygranicznego Przemyśla właśnie zapakował ciotkę. Ciotka przyjechała z córkami w odwiedziny, bo chce przekonać dziewczyny do studiów w Polsce. Co prawda ich uniwersytet prowadzi jeszcze zajęcia online, ale mieści się w Melitopolu, a Melitopol okupują Rosjanie i nikt nie wie, jak długo te zajęcia będą się mogły odbywać.

Dziewczyny jeszcze nie wiedzą, co zrobią, Polska im się podoba, ale boją się, że nie poradzą sobie na studiach, bo nie znają języka. Mieszkają w spokojnej okolicy, na razie w każdej chwili mogą zdecydować, gdzie chcą mieszkać – ale dla znajomego Jarosława wyjazd może być drogą w jedną stronę, i to nie tylko z uwagi na wiek poborowy.

– Zdecydował, że jedzie do rodziców. Mieszkają pod samą granicą z Rosją. Powiedział, że nawet jeśli przyjdzie mu tam zginąć, to chce ostatnie chwile spędzić z razem z nimi. Nawet nie próbowałem go przekonywać, żeby został. To są trudne decyzje, nie chciałem mu już mieszać w głowie.

– Każdy z nas podejmuje swoje własne, trudne decyzje – powtórzy za Jarosławem Lena, którą zagadnę na Wschodniej, gdy już odjedzie pociąg, do którego wsiądzie Alona z synem, kobiety z wózkami, które wracają, „bo tam dom i tam praca”, oraz inni pasażerowie oczekujący na pociąg do Kijowa o 17.49.

Lena pożegnała swoją matkę, a gdy pociąg opuścił peron, ukryła twarz w dłoniach i się rozpłakała.

– Uważam, że powrót dziś jest zbyt niebezpieczny, ale jeśli to ma ją uspokoić, to niech jedzie. Mam tylko nadzieję, że wróci cała i zdrowa – mówi Lena, której matka uparła się, by pojechać do Kijowa i sprawdzić, co dzieje się w domu. – Nie mamy nikogo na miejscu, kto by przypilnował mieszkania. Mama obiecała pożegnać się z domem i wrócić do Polski – dodaje Lena, a mnie przypomina się rozmowa z Serhijem.

Nim wysiadłem z auta, którym dowiózł mnie wraz z czterema torbami ubrań dla uchodźców z Ukrainy na drugi koniec Warszawy, popatrzył mi długo w oczy przez wsteczne lusterko i powiedział: – Ale gdy to się wszystko skończy, to ja chyba wrócę. Wiesz, Bartek, tam jednak jest dom.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Bartosz Rumieńczyk
Bartosz Rumieńczyk
Dziennikarz
Dziennikarz zajmujący się migracjami, uchodźstwem, prawami człowieka i prawami zwierząt. Przez pięć lat związany z redakcją Onetu, obecnie niezależny. Publikuje na łamach „Tygodnika Powszechnego”, OKO.press czy Wirtualnej Polski. Współtworzy projekt Historie o człowieku.
Zamknij