Kraj

Czy w Polsce bije się dzieci? Jeszcze jak! Najwyższy czas to zmienić [rozmowa]

Wśród osób o wysokim kapitale społeczno-kulturowym nie brakuje takich, które uważają, że nie tylko klaps, ale czasem także „porządne lanie” nie zaszkodzą dziecku. Ba, ich zdaniem może się ono w ten sposób czegoś nauczyć. Owszem, może – tego, że świat jest agresywny i tylko agresją można się przed nim bronić – mówi nam współredaktorka trzeciej edycji raportu o zagrożeniach dla bezpieczeństwa i rozwoju dzieci, Renata Szredzińska z Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę.

Paulina Januszewska: Mogłoby się wydawać, że w 2022 roku Polacy już wiedzą, że nie można bić dzieci – nawet jeśli w grę wchodziłyby „tylko” klapsy. Tymczasem opublikowany niedawno raport Dzieci się liczą sugeruje, że ten rodzaj kary fizycznej wciąż nie jest wystarczająco stanowczo piętnowany społecznie ani w ogóle uznawany za przemoc, której ze strony bliskich dorosłych w różnej formie doświadcza aż 41 proc. małoletnich. Z czego wynika tak duże przyzwolenie na przemoc?

Renata Szredzińska: To bardzo złożony problem. Nie bez znaczenia pozostaje tu fakt, że Polska w porównaniu np. z krajami skandynawskimi, upominającymi się o prawa dzieci od lat 70., dopiero niedawno, bo w 2010 roku, wprowadziła całkowity zakaz stosowania kar fizycznych wobec małoletnich. Dobrą wiadomością jest jednak to, że – zgodnie z oczekiwaniami – zmiana w prawie częściowo spełniła swoją edukacyjno-opiniotwórczą rolę. Choć mamy jeszcze wiele do zrobienia, nasz raport i jego poprzednie edycje wskazują, że w tym aspekcie zmierzamy jako społeczeństwo w dobrym kierunku. Akceptacja przemocy maleje. Osób przekonanych o tym, że dzieci nie wolno bić w żadnej sytuacji, przybywa.

Krwią i blizną, czyli o wychowaniu dzieci do przemocy

Jednak nie dzieje się to tak szybko i powszechnie, jak byśmy chcieli.

To prawda, ale też nie możemy się łudzić, że kiedyś dojdziemy do zerowego przyzwolenia. W Szwecji, która jako pierwsza na świecie prawnie zabroniła stosowania kar cielesnych i wykonała mnóstwo pracy, by wyedukować swoich obywateli w tym zakresie, blisko 10 proc. społeczeństwa wciąż twierdzi, że „nie ma co przesadzać z tymi klapsami”. W Polsce ten odsetek jest z pewnością większy i sporo osób wciąż w ogóle nie wie, że obowiązuje zakaz, ponieważ państwo niewystarczająco skutecznie go komunikuje.

Często jako fundacja spotykamy się także z przekonaniem, że wprawdzie bicie dzieci należy potępiać, ale istnieją sytuacje, gdy fizyczne „dyscyplinowanie” jest usprawiedliwione. Twierdzi tak 37 proc. badanych dorosłych. Dlatego w naszym raporcie sugerujemy rządowi, który od lat nie zrobił żadnej ogólnokrajowej kampanii na temat bezpieczeństwa dzieci, by publicznie przypominał o zakazie. Obecnie wkładamy bowiem zbyt mało zbiorowego wysiłku w edukację i profilaktykę. Rodzice bardzo potrzebują takich działań i sami przyznają w badaniach, że zdarza im się stosować kary fizyczne, ale wcale nie uważają ich za dobre metody wychowawcze.

Dlaczego więc biją dzieci?

Wśród respondentów przeważają ci, którzy mówią o swojej bezradności. Nie wiedzą, jak zareagować na trudne zachowania dziecka i poradzić sobie z własnymi emocjami w takich momentach. Nie potrafią się zatrzymać i sięgają po przemocowe sposoby, nie zdając sobie sprawy, że w stresowej sytuacji można zachować się inaczej. To nie jest usprawiedliwienie, lecz sygnał dla instytucji publicznych, które chcąc przyspieszyć procesy zmian i zapewnić bezpieczeństwo siedmiu milionom dzieci, muszą zainwestować w edukację społeczną i wsparcie rodziców.

Może to jest też dobry moment na wszczęcie dyskusji o świadomym rodzicielstwie i uczeniu się tej roli? Zdaje się, że wciąż wielu i wiele z nas myśli, że kompetencje opiekuńczo-wychowawcze przychodzą naturalnie, jak instynkt macierzyński, którego istnienie zdążyło już przecież obalić wielu naukowców.

Zdecydowanie musimy zacząć rozmawiać o tym, że nikt nas nie przygotowuje do bycia rodzicem. Możemy, rzecz jasna, wynieść dobre wzorce z własnego domu, jeżeli mieliśmy troskliwych rodziców, wychowujących nas nieprzemocowo i zdrowo stawiających granice. Niestety, nie wszyscy mają kogo naśladować. Biorąc pod uwagę to, że przyzwolenie na kary fizyczne jeszcze kilkanaście, a na pewno kilkadziesiąt lat temu było powszechne, możemy przypuszczać, że znacząca część rodziców i opiekunów w dzieciństwie sama doświadczyła przemocy i wychowania metodami, których dziś nie uznalibyśmy za akceptowalne. Słowem: wielu z nas nie miało się od kogo nauczyć bycia rodzicem.

Nasza fundacja próbuje to zmieniać i prowadzi m.in. program dla osób, które mają małe dzieci i chcą nauczyć się nieprzemocowych metod wychowawczych. Od uczestników i uczestniczek słyszymy, że sami byli bici, ale nie chcą tego robić swoim dzieciom, więc świadomość problemu na szczęście rośnie. Ale takie systemy wsparcia nie są powszechne. Poza dużymi ośrodkami miejskimi może być o nie trudno. Mimo że dysponujemy wieloma instrumentami prawnymi gwarantującymi społeczeństwu różne istotne usługi, np. wizyty patronażowe, instytucje państwowe nie dały rady jak dotąd zapewnić ich powszechnego zastosowania.

Wolę ciche wieczory niż dziecięcy śmiech. I czuję się z tym doskonale

Czyli wizyty położnych w domach noworodków? Ale jak to ma pomóc w antyprzemocowej profilaktyce?

Każda rodzina, w której rodzi się dziecko, ma prawo – jak wskazuje ustawodawca – do co najmniej czterech nieodpłatnych domowych wizyt położnej i jednej wizyty pediatry, ale niestety bardzo duża część rodziców w ogóle o tym nie wie. To duży, ale niewykorzystany potencjał wsparcia. Dobrze wyszkolone i przygotowane położne mają bowiem kompetencje do tego, by nie tylko monitorować zdrowie samego noworodka i samopoczucie matki, ale także zwracać uwagę na relacje w rodzinie, ewentualne symptomy depresji poporodowej, czy to, w jaki sposób partner/ka, krewni czy przyjaciele włączają się w opiekę nad dzieckiem.

W razie jakichkolwiek niepokojących symptomów albo po prostu profilaktycznie personel medyczny mógłby udzielać wskazówek dotyczących chociażby tego, gdzie szukać pomocy i jak sobie radzić w niełatwych i stresogennych sytuacjach, a taką dla każdego w ten czy inny sposób jest opieka nad noworodkiem.

A więc tu także szwankuje komunikacja na linii państwo–rodzice?

Obecnie pomiędzy momentem opuszczenia oddziału położniczego przez dziecko i jego zadomowieniem się w miejscu zamieszkania brakuje dobrego połączenia. W założeniach legislacyjnych zadaniem ośrodka zdrowia, który ma na swoim terenie noworodka, jest informowanie wszystkich pacjentów o wizytach patronażowych, a nie oczekiwanie, że rodzina zgłosi się sama. Jednocześnie wiemy, że część rodziców jest ubezpieczona w prywatnych przychodniach, a te z kolei w ogóle nie prowadzą takich wizyt.

Ale to chyba nie jest kwestia złej woli lekarzy czy złej komunikacji, lecz problemów z systemem ochrony zdrowia, brakiem rąk do pracy, dofinansowaniem?

Myślę, że zawodzi zarówno model informowania, jak i wszystko, o czym pani mówi. To jednak nie oznacza, że nie możemy wymagać od państwa, by realizowało wszystko, co gwarantują nam przepisy. Powiem więcej, prawo w Polsce jest naprawdę nieźle skonstruowane. Kuleje jego wykonywanie. Oczywiście w wielu województwach średnia wizyt patronażowych wynosi blisko cztery, ale są i takie miejsca, gdzie spada poniżej trzech, co oznacza, że do wielu rodzin ani położna, ani pediatra nie docierają nigdy.

Celem publikacji takich raportów jak nasz jest alarmowanie o tym, że państwo zawodzi rodziców już na pierwszym etapie życia dziecka, kiedy można wyłapać pierwsze sygnały o ewentualnych trudnościach w rodzinie i już wtedy organizować pomoc. I kierować obywateli do odpowiednich instytucji, a nie czekać do momentu, aż wydarzy się coś złego.

Wspomniała pani, że raport Dzieci się liczą ukazuje się cyklicznie – co pięć lat. Jakie dane uwzględnia ten aktualny i co nowego w porównaniu do dwóch poprzednich edycji nam pokazuje?

Naszą publikację należy traktować jako kompendium zbierające dostępną wiedzę i statystyki. Nie prowadziliśmy dodatkowych badań na potrzeby raportu, pozyskujemy i porównujemy te dane, którymi dysponują instytucje publiczne, jak policja, system ochrony zdrowia itd., z najświeższymi analizami fundacyjnymi oraz naukowymi, opartymi na wiarygodnej metodologii. Zestawiając ze sobą kilka źródeł informacji – danych statystycznych z wynikami badań socjologicznych – możemy otrzymać najpełniejszy, najbliższy rzeczywistości obraz sytuacji dzieci w Polsce.

Przykładowo, gdy zajmujemy się przemocą doznawaną od bliskich dorosłych (najczęściej rodziców) i spoglądamy wyłącznie na oficjalne statystyki, np. liczbę zakładanych Niebieskich Kart, możemy łatwo wysunąć wniosek, że jest coraz lepiej, bo takich procedur wszczyna się z roku na rok coraz mniej. Nadal dotyczą one ponad 11 tys. dzieci rocznie, jednak przed kilkoma laty normą było 30 tys., więc postęp państwa w zapewnianiu bezpieczeństwa wydaje się oczywisty.

Ale nie jest prawdziwy?

Jeśli spojrzymy na inny – na razie wciąż oficjalny – wskaźnik odebrań dzieci w sytuacji bezpośredniego zagrożenia i nagłych interwencji, które może przeprowadzić pracownik socjalny w asyście policji i pracownika medycznego bez nakazu sądu, zobaczymy z kolei, że liczby rosną. W tym roku są one najwyższe od kilku lat, a więc sytuacja wygląda odwrotnie niż w przypadku Niebieskich Kart.

Jak interpretować ten rozstrzał?

Nasza hipoteza jest taka: nie wykorzystujemy dobrze procedury pomocowej, jaką jest Niebieska Karta, więc rośnie liczba zagrożeń dla dzieci. W efekcie musimy sięgać po najostrzejsze środki i odbierać dzieci rodzicom. Gdy do tego wszystkiego dołączymy jeszcze badania socjologiczne, okaże się, że skala przemocy jest znacznie większa niż ta odzwierciedlona w oficjalnych statystykach, bo aż 41 proc. dzieci przyznaje, że doznaje przemocy psychicznej lub fizycznej ze strony swoich bliskich dorosłych. Ten odsetek dzieci niestety od kilku lat pozostaje na niemalże niezmienionym poziomie. Innym przykładem tego, w jaki sposób dane instytucji publicznych mijają się z rzeczywistością, są przypadki wykorzystania seksualnego dzieci.

A ty widzisz w dziecku człowieka?

Jak często się to zdarza?

Gdybyśmy patrzyli na same dane policyjne i sądowe, moglibyśmy uznać, że problem wprawdzie istnieje i nie można go ignorować, ale nie jest tak powszechny, jak donoszą media. Liczba skazań takich czynów ściganych ze wszystkich paragrafów dotyczących wykorzystania małoletniego (w tym m.in.: stosunku seksualnego z dzieckiem, zmuszenia do oglądania pornografii lub jej tworzenia, groomingu) wynosi około 2 tysięcy.

Tymczasem badania socjologiczne pokazują, że 7 proc. dzieci ma za sobą przemoc seksualną, np. w postaci gwałtu, niechcianego dotyku. Z kolei 20 proc. nieletnich respondentów przyznaje, że co najmniej raz doznało wykorzystania seksualnego bez udziału kontaktu fizycznego: ekshibicjonizmu, próby uwiedzenia czy zmuszenia do oglądania pornografii. Słowem: znów widzimy nieskuteczność działań systemowych i reagowania na przemoc. Nie potrafimy doprowadzić do ujawnienia, a potem przeprowadzenia postępowania i skazania za przestępstwa wykorzystania seksualnego dzieci.

Dysproporcje widać także pomiędzy tym, co mówią rodzice, i wyznaniami dzieci. Dorośli nie chcą się przyznać do stosowania przemocy? A może nie są świadomi tego, że wyrządzają swoim podopiecznym krzywdę?

Nie da się jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Na pewno jest tak, jak wspominałam wcześniej: spora część z nas nie ma dobrych wzorców z domu, nie zna innych metod wychowawczych niż przemocowe, a zmiana pokoleniowa niekoniecznie wiąże się z ukróceniem krzywdzących praktyk. Zwłaszcza że nie istnieje coś takiego jak szkoła rodzicielska czy edukacja przygotowująca do roli rodzica w zwykłych szkołach.

Na pewno jednym z powodów nieumiejętności dostrzeżenia przemocy i jej uprawiania jest brak kompetencji wychowawczych i relacyjnych. Wciąż spora grupa rodziców twierdzi, że kary fizyczne to skuteczna metoda wychowawcza, choć nauka udowadnia, że jest zupełnie odwrotnie. Co więcej, nie możemy mówić o wyraźnej korelacji pomiędzy takim przekonaniem a poziomem wykształcenia rodziców.

Czyli można raz na zawsze między bajki włożyć tezę o braku przemocy w tzw. dobrych domach?

Wśród osób o wysokim kapitale społeczno-kulturowym nie brakuje takich, którzy uważają, że nie tylko klaps, ale czasem także „porządne lanie” nie zaszkodzą dziecku. Ba, ich zdaniem, może się ono w ten sposób czegoś nauczyć. Owszem, może – co najwyżej tego, że świat jest agresywny i tylko agresją można się przed nim bronić. Bicie dziecka nie jest wychowawcze – dziecko może na to reagować, że lepiej ukrywać przed rodzicem swoje emocje lub popełnienie jakiegoś błędu niż się do nich przyznać, skoro szczerość oznacza karę cielesną.

Literatura naukowa zwraca jednak uwagę także na fakt, że sięganiu po przemoc fizyczną sprzyjają: niepewność czasów, wysoki poziom stresu w rodzinie, niepokój o pracę, finanse, zdrowie swoje czy bliskich. Dość często w naszym społeczeństwie mamy do czynienia z sytuacją, gdy dorosły jednocześnie opiekuje się dziećmi i starszymi rodzicami, więc i tu poziom zmęczenia, frustracji, braku czasu dla siebie itd. jest bardzo duży. To sprawia, że matka lub ojciec szybko tracą cierpliwość i mogą reagować nieadekwatnie do sytuacji.

Inni z kolei uciekają w niedostępność emocjonalną, która także jest przemocą. Dotyczy również osób, które dużo pracują i są wiecznie nieobecne w domu. Przy czym od razu podkreślę, to nie musi być regułą, bo istnieją zapracowani rodzice, którzy dbają o wysoką jakość czasu spędzanego z dziećmi i faktycznie poświęcają go w całości na budowanie relacji z córką czy synem.

Mówi pani o relacjach, w których – jak się domyślam – dziecku należałoby przyznać rolę podmiotu. A jednak wciąż traktujemy je przedmiotowo, jak swoją własność. To się da jakoś odgórnie zmienić?

Bardzo żałuję, że poprzedniemu rzecznikowi praw dziecka nie udało się przebić z nowym podejściem do opieki nad dzieckiem. Marek Michalak pod koniec swojej kadencji przygotował propozycję nowego kodeksu rodzinnego i opiekuńczego, gdzie sformułowanie „władza rodzicielska” miało zostać zastąpione „odpowiedzialnością rodzicielską”. Słowa mają ogromne znaczenie.

Jeśli w oficjalnych dokumentach państwowych relacje między rodzicami i dziećmi określamy w sposób jasno wskazujący pewne poddaństwo, a nie zdrową zależność, to niestety w życiu codziennym trudno będzie odejść od przekonania, że rodzic ma absolutną dowolność w wychowywaniu swoich dzieci i nikomu nic do tego. Odpowiedzialność zakłada, że dziecko nie doznaje krzywdy od swoich najbliższych, jest traktowane podmiotowo. Dbanie o dobrostan najmłodszych obywateli jest naszą zbiorową odpowiedzialnością. W tym osób publicznych.

To znaczy?

Wprawdzie nie ma wyników badań literalnie potwierdzających to, że polityk albo dziennikarz, który bagatelizuje przemoc i mówi publicznie: „mnie też bito i wyszedłem na ludzi”, wpływa bezpośrednio na ogólne przyzwolenie na bicie dzieci. Można jednak domniemywać, że skoro wielu z nich nazywamy opiniotwórcami, to ich poglądy mogą kształtować społeczne postawy. Nie zaszkodziłoby zatem, gdyby przedstawiciele rządu i mediów mówili głośno o tym, że stosowanie kar fizycznych jest niedopuszczalne i kropka, a nie sugerowali swoim wyborcom czy widzom, że „nikt nie ma prawa mówić im, jak mają wychowywać swoje dzieci”. Ta jednoznaczność – zgodna zresztą z obowiązującym prawem – jest bardzo pożądana.

Ale wytrawny polityk powie, że to zawstydzanie rodziców lub ingerencja w ich prywatność.

W takim razie, skoro komunikat „nie bij dziecka” nie wystarcza, można dodać: „jeśli nie potrafisz inaczej poradzić sobie z trudnymi emocjami dziecka, poszukaj pomocy i wsparcia dla siebie”.

A jak radzimy sobie w Polsce z reagowaniem na przemoc rodzicielską w naszej obecności?

Według badań, które opublikowaliśmy na początku listopada tego roku, duża część społeczeństwa – ponad 40 proc. – nie reaguje na przemoc w ogóle. Bierność niekoniecznie wynika z przekonania: „to nie moja sprawa”, choć zdarzają się osoby, które uważają, że w cudze wychowywanie dziecka nie należy się wtrącać nawet wtedy, gdy rodzic stosuje zakazane metody. Część naszych respondentów przyznaje, że rozumie konieczność interwencji, ale nie wie, jak to zrobić. Z kolei ci, którzy reagowali, robili to często w nieskuteczny sposób, np. poprzez wyrażenie dezaprobaty „znaczącym spojrzeniem”. W udzielanych nam odpowiedziach pojawia się też dużo obaw. Z jednej strony boimy się, że ktoś nas zwymyśla, a z drugiej – że zaszkodzimy atakowanemu dziecku.

Niby jak?

Jeśli trudna sytuacja dzieje się w miejscu publicznym, niektórzy martwią się, że ich interwencja będzie pretekstem dla przemocowego rodzica do odegrania się na dziecku w zaciszu czterech ścian domu. Fundacja Dajemy dzieciom siłę prowadziła w tym zakresie kampanię Reaguj skierowaną do ogółu społeczeństwa i przekonywaliśmy w niej, że interweniować trzeba zawsze. Jeśli tego nie zrobisz, nikt inny nie obroni atakowanego dziecka. Zostanie samo.

Jak zatem reagować skutecznie?

Gdy nie mamy do czynienia z bezpośrednim zagrożeniem poważną przemocą fizyczną, ale widać, że rodzic jest bardzo zdenerwowany, krzyczy czy szarpnie dziecko na ulicy, warto podejść i po prostu spytać, czy możemy w czymś pomóc, zrobić coś dla tej osoby. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to proste zadanie, ale tego wymaga postawa obywatelska. Jednocześnie wiem, że czasami racjonalne zwrócenie się do kogoś nie przynosi żadnego skutku, bo dana osoba jest tak zalana emocjami, że nie potrafi w swoim zdenerwowaniu wyhamować.

Co wtedy możemy zrobić?

Można zwrócić się z neutralną prośbą typu: „przepraszam bardzo, czy ma pan/pani zegarek i wie, która jest godzina?”. Wówczas rodzic czy opiekun musi na nas przekierować swoją uwagę i przez chwilę skupić się na kimś innym niż dziecko. To może przynieść pożądany efekt, bo – tak jak podkreśliłam wcześniej – duża część rodziców stosuje nieadekwatne metody wychowawcze ze zdenerwowania. Jeśli zdoła się uspokoić, istnieje duża szansa, że po ochłonięciu minie chęć uderzenia dziecka czy dalszego krzyku. Natomiast jeśli słyszymy za ścianą u sąsiadów awanturę, wyzwiska, to raczej miękkie metody nie wystarczą, ale już telefon na policję – owszem. Opcji i kontekstów jest, rzecz jasna, wiele. Najważniejsze jest to, by nie przechodzić nad przemocą do porządku dziennego z myślą, że „to nie nasze dziecko i nie nasza sprawa”.

Być może to jest moment na rozmowę także o większym włączaniu dzieci do udziału w życiu społecznym i korzystania z przestrzeni publicznej? Może rodzicielska frustracja wynika również z faktu, że ich dziecko to persona non grata w kawiarni czy hotelu?

Ta dyskusja już niejednokrotnie wybrzmiewała przy okazji doniesień medialnych o tym, że tworzy się strefy bez dzieci. Zdaję sobie sprawę, z jakich pobudek wynikają te postulaty – dzieci bywają głośne i to może wzbudzać pewien dyskomfort. Ale z drugiej strony zastanawiam się, jak dzieci mają być częścią społeczeństwa, jeśli je z niego wykluczamy? Gdzie powinny nabyć kompetencje społeczne, dowiedzieć się, jak zachowywać się w hotelu czy restauracji, skoro nie są w nich mile widziane? Gdzie mają uczyć się postaw obywatelskich? I kiedy, skoro nie traktujemy ich podmiotowo do 18. roku życia? 17-latek nie ma żadnych praw i wszystkiego się mu zabrania, a rok później nagle może kupować alkohol i głosować. Gdzie w tym logika? Myślę, że musimy nie tylko włączać dzieci do życia społecznego, ale przede wszystkim przyznać, że 7 milionów obywateli w tym kraju to dzieci i że są one częścią społeczeństwa.

W raporcie dość ważną statystyką okazuje się także wysoki wskaźnik przemocy rówieśniczej. Aż 57 proc. badanych dzieci doświadczyło jej od kolegów i koleżanek. To efekt reprodukcji przemocy, której doświadczają w domu, czy czegoś jeszcze?

Rzeczywiście, problem jest poważny. Sprawcami przemocy rówieśniczej najczęściej są koleżanki i koledzy ze szkoły, ale także znajomi spoza niej i rodzeństwo. Jedną z przyczyn z pewnością jest fakt, że dziecko, doznając przemocy od dorosłych, przejmuje bojową postawę w życiu i odpowiada na wszystkie trudne sytuacje agresją po to, by samemu nie oberwać. Ale to też konsekwencja zaniedbań w zakresie profilaktyki.

Nie potrafimy zapobiegać przemocowemu rozwiązywaniu problemów relacyjnych nie tylko w domu, ale także w szkole, która skupia się na realizacji modelu twardej nauki – przekazywaniu informacji i faktów – ale nie kładzie nacisku na rozwijanie tzw. kompetencji miękkich: skutecznej komunikacji, empatii, nieprzemocowego reagowania na konflikty, zawierania kompromisów, radzenia sobie ze stresem, rozpoznawania emocji, a także stawiania granic. Bez odpowiednich narzędzi trudno wymagać od dziecka, że będzie reagować czymś innym niż agresja na sytuację, gdy ktoś źle je potraktuje.

Co jeszcze mogłaby zrobić szkoła?

Potrzeba zmian dotyczy także edukacji w obszarze zachowań w sieci, w której panuje jeszcze znacznie większe przyzwolenie na przemoc, bo nikt jej tam nie kontroluje. Dzieci nie zdają sobie sprawy, że jeśli napiszą w internecie coś, co w ich mniemaniu znika po kilkudziesięciu godzinach czy sekundach, mogą wyrządzić komuś krzywdę ważącą na jego całym życiu. Szkoły często w ogóle nie biorą pod uwagę cyfrowej rzeczywistości, która zdominowała nasze życie i relacje. W niektórych placówkach prywatnych czy tzw. szkołach demokratycznych prowadzi się treningi umiejętności społecznych. W efekcie problem przemocy rówieśniczej jest niższy niż w większości pozostałych przedszkoli, podstawówek i liceów.

W raporcie rekomendujemy więc położenie nacisku na kompetencje zarówno rodziców, jak i dzieci. To droga do zapewnienia dzieciom bezpieczeństwa i takiej rzeczywistości, w której interwencje z odbieraniem dzieci czy próby samobójcze staną się rzadkością. Nie chcę przez to oczywiście powiedzieć, że systemy interwencyjne i psychiatria nie wymagają poważnych ulepszeń, jednak bez działań zapobiegawczych nie rozwiążemy piętrzących się problemów naszych dzieci.

Uciec od przemocy: jakich zmian potrzebują domy dziecka i DPS-y?

Czy w raporcie widać, by pandemia odcisnęła jakieś piętno na dobrostanie psychicznym dzieci?

Im dalej w las, tym więcej pytań. W trakcie trwania pandemii prowadziliśmy liczne badania, bo pierwsze sygnały były dość dramatyczne, zwłaszcza w przypadku ofiar przemocy, dla których zamknięcie w domach oznaczało przebywanie non stop ze swoimi oprawcami. Dzieci, które dzwoniły na nasz telefon zaufania dla dzieci i młodzieży 116111, skarżyły się także na ogólne zagubienie, poczucie niepewności, strachu i bezsensu w rodzaju: „po co ja mam się uczyć do egzaminu, skoro może go wcale nie będzie?”.

Ale gdy pytamy o pandemię dziś, w pewnej odległości od pierwszego lockdownu, najbardziej drastycznego okresu, w którym na szybko wprowadzana obowiązkowa edukacja zdalna, chaos i stres dały się wszystkim we znaki, te wnioski nie są tak jednoznaczne. Ponad połowa respondentów wskazuje, że czuje się tak samo, a nawet lepiej niż przed pandemią. Myślę, że na kategoryczne interpretacje jest jeszcze zbyt wcześnie, zwłaszcza w kontekście wpływu pandemii na zdrowie psychiczne. Niemniej jednak dzieci mają duże zdolności adaptacyjne i po pierwszym szoku, który dla dorosłych również był bardzo trudny, dzieci znalazły sobie sposoby radzenia sobie z nim. Inne czerpały z tego korzyści.

To znaczy?

Oprócz prozaicznych – jak to, że nie musiały jeździć do szkoły i mogły się wyspać – część wskazywała, że mogła w końcu spędzić więcej czasu z rodzicami. A już na pewno pandemia była ulgą dla tych osób, które doznawały w szkole przemocy rówieśniczej. Nie demonizowałabym pandemii i nie kwalifikowała jako jednoznacznie negatywnego zjawiska.

Spowodowane pandemią czy nie problemy psychiczne dzieci zdają się jednak silnie wybrzmiewać w waszym raporcie. Co szczególnie powinno nas niepokoić?

Aż 170 tys. dzieci potrzebowało pomocy, 6,5 tys. wymagało hospitalizacji na oddziałach psychiatrycznych w ostatnim roku. Na pewno w trakcie pandemii szczególnie dały o sobie znać kwestie zaniedbania ochrony zdrowia, w tym psychiatrii dziecięcej, i musimy domagać się kompleksowej i skutecznej zmiany systemowej w tym zakresie, bo dostęp do lekarza specjalisty, zwłaszcza na obszarach poza miastami, jest, mówiąc delikatnie, niewystarczający. Nas szczególnie martwi fakt, że według oficjalnych danych NFZ-etu, porównywanych w dwóch miesiącach – kwietniu i lipcu tego roku – liczba kontraktów podpisanych z nowymi ośrodkami pierwszego i drugiego stopnia referencyjności spadła o 36 proc.

To sygnał, który otrzymaliśmy od organizacji pozarządowych, które pełniły funkcję takich ośrodków, m.in. Słoni na balkonie z Łodzi. Mówię o tym, dlatego że być może zaczynają się poważne kłopoty z finansowaniem reformy psychiatrii dziecięcej, która ma dobre założenia, ale zbyt wolne tempo realizacji.

Cały czas jednak w dyskusji o dobrostanie psychicznym dzieci nie ma mocnego podkreślenia konieczności prowadzenia działań profilaktycznych. A to właśnie one mogłyby zapobiec wielu przypadkom zaburzeń zdrowia psychicznego i próbom samobójczym, nad którymi tak chętnie pochylamy się, czytając artykuły w prasie, ale o których szybko zapominamy, gdy mowa o konkretnych rozwiązaniach.

**

Renata Szredzińska – absolwentka Wydziału Nauk Społecznych i Humanistycznych w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie oraz Wydziału Neofilologii Uniwersytetu Warszawskiego, ukończyła podyplomowe studium Komunikacja społeczna i media w Polskiej Akademii Nauk. Współautorka publikacji naukowych i popularnonaukowych, a także programów edukacyjnych dotyczących ochrony dzieci przed krzywdzeniem. W Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę odpowiada m.in. za obszar rzecznictwa, badań i ewaluacji.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij