Gospodarka

Awans społeczny? Chyba nie w Polsce

Tylko w siedmiu krajach UE awans społeczny jest trudniejszy niż w Polsce. Nie przeszkadza to polskim elitom majątkowym przekonywać, że dołączenie do grona nadwiślańskich bogaczy zależy głównie od wiary w siebie.

Okazuje się, że jesteśmy niezwykle zamożnym społeczeństwem – zmontowanie bańki od starych na rozruszanie pierwszego biznesu to dla nas bułka z masłem. Gdy Tomasz Markiewka postanowił nieco nadkruszyć spiżowy pomnik Jeffa Bezosa, przypominając, że założyciel Amazona otrzymał na start całkiem spore kieszonkowe od rodziców, w wysokości ćwierć miliona (obecnie ok. 400 tysięcy) dolarów, szybko zareagował były prezes Novartis International. Otóż według Ryszarda Wojtkowskiego te kilkaset tysięcy dolarów to w sumie drobne, które są w zasięgu wielu młodych Polek i Polaków. Wystarczy tylko, że sprzedadzą apartament rodziców w Warszawie, Krakowie lub Gdańsku i już mogą odpalać polskiego jednorożca, nikt im nie broni.

Już pod koniec XX wieku ZIP Skład rymował, że „punkt widzenia się zmienia zależnie od stanu w kieszeniach”, co biznesmen niechcący potwierdził. Najwyraźniej według punktu widzenia statystycznego polskiego prezesa większość rodzin w Polsce spokojnie może upłynnić majątek wart milion złotych. Według twardych danych NBP (pdf) jest jednak nieco inaczej: gospodarstwa domowe, których majątek netto wynosi co najmniej milion złotych, należą do siedmiu procent najbogatszych. Można podejrzewać, że nawet reprezentanci tych kilku procent najbogatszych niekoniecznie zechcą sprzedać wszystko, co mają, by dać synalkowi wkład na założenie start-upu.

To, że reprezentanci polskich elit majątkowych mają niezbyt wyraźny obraz dolnych 90 procent społeczeństwa, wiadomo już od dosyć dawna. Ciekawsze jest jednak to, że wciąż kultywują w sobie przeświadczenie, że do wszystkiego doszli tylko własnym wysiłkiem i każdy może powtórzyć ich wyczyn, jeśli tylko się weźmie w garść. Niedostrzeganie własnego uprzywilejowania jest chorobą toczącą górne warstwy w Polsce – co gorsza, choroba ta jest najwyraźniej bardzo przyjemna, wprawia w doskonały nastrój i skłania do mało błyskotliwego dowcipkowania. Wielu rzeczy potrzeba, by osiągnąć sukces materialny, ale wiara w siebie i pracowitość nie są na tej liście zbyt wysoko.

Dane kontra anegdoty

Zwolennicy mitu self-made mana uwielbiają przywoływać historie pojedynczych sukcesów, które można opowiedzieć w sposób miły dla ucha. Nie ma ich znowu tak wiele. Zwykle przewija się ledwie kilka nazwisk, z Gatesem i Jobsem na czele, a gdy tylko trochę poskrobać, to szybko się okazuje, że bohaterowie tych historii wcale nie byli takimi gołodupcami i nie zaczynali od zera. Co szczególnie się tyczy Williama Henry’ego III Gatesa, pochodzącego z zamożnej rodziny i za sprawą matki posiadającego koneksje w IBM, który kupił od Microsoftu system operacyjny MS-DOS. Nawet gdyby te legendy były jednak prawdziwe, można by je skwitować prostym „mieli szczęście”. Bo młodych i pracowitych osób z głową na karku jest na świecie całe mnóstwo, a przecież ci, którzy nawet nie tyle osiągają gigantyczny sukces, ile w ogóle dokonują wyraźnego awansu społecznego, stanowią wyraźną mniejszość.

Jak zabrać bogatym i dlaczego trzeba

W krajach OECD rodzinie należącej do 10 procent najbiedniejszych osiągnięcie średniego dochodu w kraju zajmuje przeciętnie cztery i pół pokolenia. Statystyczna amerykańska albo brytyjska rodzina potrzebuje pięciu pokoleń, żeby wyrwać się z ubóstwa i osiągnąć średnią krajową, a francuska i niemiecka nawet sześciu. Jest kilka krajów na świecie, w których wystarczą tylko dwa–trzy pokolenia – mowa o Finlandii, Danii, Szwecji i Norwegii – ale one akurat nie są specjalnie lubiane przez zwolenników teorii self-made mana.

Co gorsza, możliwości awansu społecznego w krajach Zachodu nie rosną, ale spadają. Według raportu OECD Broken Social Elevator w 2010 roku ponad 58 procent osób należących do dolnych 20 procent społeczeństwa pod względem dochodów jest w tej grupie od przynajmniej czterech lat (mowa o przeciętnej dla 16 najbardziej rozwiniętych krajów tej organizacji). Tymczasem w 1990 roku w dolnym kwintylu tkwiło od co najmniej czterech lat „jedynie” 54 procent jego reprezentantów. Oczywiście odpowiednio wzrosła też stabilność sytuacji reprezentantów górnych 20 procent: w 2010 roku już prawie 70 procent obywateli i obywatelek z górnego kwintyla należało do najlepiej zarabiających od co najmniej czterech lat.

Przy okazji warto zaznaczyć, że górne 20 procent to zdecydowanie najbardziej spetryfikowana warstwa społeczna i wypaść z niej jest najtrudniej. Najbardziej mobilne są drugi i trzeci kwintyl, czyli gospodarstwa domowe z przedziału 20–60 procent. W ich obrębie możliwość awansu społecznego wciąż jest relatywnie wysoka, a od 1990 roku zmniejszyła się jedynie minimalnie.

Zaradni twardziele są twardzi i zaradni. Po co im społeczeństwo?

Tak więc dzieci z rodzin niezamożnych, ale też nie bardzo biednych, spokojnie mogą liczyć na awans w rejony mediany dochodu, a w krajach z niskimi nierównościami nawet w okolice średniej krajowej. Taki awans jest rzeczywiście prawdopodobny. Jeśli się naprawdę bardzo postarają, to może nawet dojdą nawet do czwartego kwintyla, który także jest jeszcze względnie otwarty. Za to wdrapanie się do najlepiej zarabiających 20 procent jest już piekielnie trudne. A pokonanie drogi od pucybuta do milionera, czyli z pierwszego do piątego kwintyla, zdarza się tylko w historyjkach z kart podręczników osiągania sukcesu.

Ekskluzywny polski sukces

Przy okazji tegorocznego Światowego Forum Ekonomicznego został opublikowany raport Social Mobility Index 2020 (pdf). Zbadano w nim mobilność społeczną w 82 krajach świata. Polska zajęła 30. miejsce, które na pierwszy rzut oka może się wydawać przyzwoite, ale za nami są już tylko jeszcze biedniejsze kraje Europy (plus Włochy), kraje rozwijające się lub całkiem zamożne reżimy (np. Arabia Saudyjska). Kraje były oceniane w dziesięciu kategoriach w skali od 0 do 100, a nasza nota przeciętna wyniosła 69. Znów na samym szczycie znalazły się cztery kraje nordyckie z notami 84–85 punktów. Fanów „American dream” może pocieszyć, że USA znalazły się ledwie kilka miejsc nad nami – dokładnie na 27. miejscu z 70 punktami.

Całkiem nieźle wypadliśmy w kategorii „zdrowie” i „jakość edukacji” (nieco ponad 80 punktów). Bo już pod względem dostępu do edukacji wypadliśmy zdecydowanie słabiej, zdobywając 66 punktów, na czym szczególnie zaważyły niski poziom szkolenia zawodowego oraz relatywnie wysoki odsetek dzieci niechodzących do szkoły, których według raportu jest w Polsce aż 4,4 procent. Zdecydowanie najgorzej ocenieni zostaliśmy w obszarze kształcenia ustawicznego (49 punktów), szczególnie z powodu braku aktywnej polityki rynku pracy oraz bardzo niskiego odsetka pracodawców oferujących dodatkowe szkolenia dla swojej kadry. Autorzy raportu bardzo nisko ocenili także polskie warunki pracy oraz „sprawiedliwy podział płac”. Pod względem upowszechnienia układów zbiorowych wypadliśmy katastrofalnie; nisko oceniono także nadwiślańskie relacje na linii pracodawca–pracownik. Dystrybucja płac w Polsce została uznana za niespecjalnie sprawiedliwą głównie z powodu niskiego udziału płac w PKB oraz wysokiego odsetka pracowników zarabiających poniżej dwóch trzecich mediany.

Także wspomniany wcześniej raport OECD wskazuje, że polska winda społeczna chodzi niezbyt żwawo. W całej grupie Polek i Polaków w wieku produkcyjnym tylko jedna trzecia dokonała jakiegokolwiek awansu społecznego, tj. przeszła do wyższej klasy społecznej (klas było siedem, przy czym rotacje pomiędzy trzema środkowymi klasami nie były brane pod uwagę z powodu zbyt niskich różnic między nimi). Całkowita mobilność społeczna (czyli zarówno w górę, jak i dół) była niższa niż w Polsce tylko w czterech krajach OECD – w Irlandii, Hiszpanii, Portugalii i we Włoszech.

W Polsce dziedziczona jest nie tylko klasa społeczna, ale też charakter wykonywanego zawodu. Połowa dzieci polskich menedżerów także należy do kadry kierowniczej, a mniej niż jedna piąta jest pracownikami fizycznymi. Potomkowie pracowników fizycznych mają ponad 40 procent szans, że także będą pracować fizycznie, a 20 procent szans na to, że trafią do kadry kierowniczej.

Dziedziczenie dyplomów

Ukończenie szkoły wyższej zdecydowana większość z nas uznaje za zasługę osobistą, okupioną ciężką pracą i wyrzeczeniami. Prawda jest jednak taka, że nasz poziom wykształcenia decyduje się już w momencie narodzin. Jeśli przyszliśmy na świat w rodzinie magistrów, to najpewniej także uzyskamy dyplom uczelni. Jeśli nie, to nasze szanse edukacyjne automatycznie spadają. Widać to czarno na białym w dwuczęściowym badaniu Uwarunkowania decyzji edukacyjnych, które przeprowadził warszawski Instytut Badań Edukacyjnych. Osiemdziesiąt sześć procent absolwentów szkół wyższych to osoby, których matka miała co najmniej maturę, przy czym aż dwie trzecie absolwentów uczelni to dzieci matek z wyższym wykształceniem. Wykształcenie ojca jest dziedziczone w jeszcze bardziej drastyczny sposób. Aż 70 procent absolwentów uczelni miało ojca z wyższym wykształceniem, a kolejne 20 procent z maturą. Tak więc zaledwie dziesięć procent absolwentów szkół wyższych to dzieci ojców, którzy nie mieli matury – a więc także takich, którzy ukończyli liceum lub nawet technikum, ale po prostu nie zdali egzaminu maturalnego.

Eribon: Jesteśmy pariasami, dziedziczymy wykluczenie

Oczywiście mechanizmów, które wpływają na dziedziczenie wykształcenia, jest sporo. Rodzice z dyplomem zwykle więcej zarabiają, są więc w stanie zapewnić dzieciom lepsze warunki materialne do rozwoju. Przede wszystkim jednak sami przekazują im wiedzę – inaczej mówiąc, dzielą się z nimi swoim kapitałem kulturowym: połowa gimnazjalistów, których ojcowie mieli wyższe wykształcenie, otrzymywała w domu wsparcie w nauce (pdf). Dzieci rodziców z wykształceniem podstawowym taką pomoc otrzymywały tylko w jednej trzeciej przypadków. A i sama jakość tej pomocy zapewne bardzo się różniła (z całym szacunkiem dla wysiłku rodziców mających wykształcenie podstawowe).

Pokonanie drogi od pucybuta do milionera zdarza się tylko w historyjkach z kart podręczników osiągania sukcesu.

Polska jest krajem mocno zróżnicowanym regionalnie pod względem poziomu rozwoju. W oczywisty sposób sprawia to, że szanse życiowe zależą także w dużym stopniu od miejsca urodzenia. Ten aspekt poruszyli Aneta Sobotka i Mikołaj Herbst z Uniwersytetu Warszawskiego w pracy Mobilność społeczna i przestrzenna w kontekście wyborów edukacyjnych (pdf). Jakość uczelni wyższej jest silnie skorelowana z wielkością gminy, w której ukończyło się szkołę podstawową. Osoby wywodzące się z gmin poniżej pięciu tysięcy mieszkańców studiowały na uczelniach, których mediana jakości wynosi 53 (czyli uczelnia środkowa leżała w 53 percentylu jakości, licząc od najlepszych do najgorszych), podczas gdy dla mieszkańców miejscowości z przedziału 30–50 tysięcy wyniosła już ona 41. Dla osób urodzonych w miastach powyżej 100 tysięcy mieszkańców mediana jakości szkół wyższych wynosiła 29, tak więc kończone przez nich szkoły wyższe zwykle należały do najlepszej jednej trzeciej uczelni w kraju.

W 2018 roku Rafał Trzaskowski udzielił wywiadu, w którym wyraził kwintesencję myślenia polskiego self-made mana: „Wszystko, co tak dobrze wygląda w moim CV, zawdzięczam sobie. Moi rodzice zainwestowali w naukę języka, a mama przyjaciela zaprosiła mnie do Australii”. Nie chodzi o to, żeby się specjalnie znęcać nad obecnym prezydentem Warszawy – ten sposób myślenia jest typowy dla większości osób nad Wisłą, które osiągnęły sukces. Przekonane o własnej samowystarczalności, nie dostrzegają tego wszystkiego, co składa się na ich uprzywilejowanie. Rodziców, którzy zapewnili warunki odpowiednie do zdobycia dobrego wykształcenia, czy sieci znajomości, które umożliwiły rozwijanie kariery zawodowej.

10 najbogatszych osób w Polsce ma tyle, co 6,8 miliona najuboższych

Za każdym sukcesem osobistym stoi cała lista nieformalnych przywilejów, z których dany osobnik miał szczęście skorzystać. No i świetnie, nikt im tych sukcesów nie chce odbierać – wystarczy, że uznają swój przywilej i częścią jego owoców podzielą się z tymi, którzy mieli mniej szczęścia w życiu. Bo w progresywnej polityce nie chodzi o to, żeby dręczyć tych, którym się udało. Wręcz przeciwnie, raczej o to, żeby podobny sukces życiowy był udziałem jak największej liczby ludzi.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij