27 lat więzienia dla Bolsonaro. Jak Brazylia zareagowała na moment sprawiedliwości?

Obrońcy i doradcy Jaira Bolsonaro nazwali wyrok „absurdalnie wygórowanym” i zapowiedzieli, że wkrótce złożą „odpowiednie apelacje”. Jakkolwiek potoczą się wypadki, już teraz sam proces oraz późniejszy wyrok nazywa się jednak „historycznym” i „przełomowym”.
Jair Bolsonaro. Fot. Marcos Correa/PR, CC BY 2.0

Wyrok dla byłego prezydenta za próbę zamachu stanu to wyraz sprzeciwu wobec politycznej przemocy, symboliczne postawienie tamy prawicowemu ekstremizmowi. I pierwszy raz w dziejach Brazylii, kiedy puczystów spotyka kara.

W maju 1999 roku pewien nieznany szerzej brazylijski polityk i wojskowy zostaje zaproszony do programu Câmera Aberta, emitowanego przez stację telewizyjną Bandeirantes. W pewnym momencie spogląda prosto w kamerę i zwracając się do widzów, mówi: „Demokratyczne wybory niczego w naszym kraju nie zmienią. Najlepszym rozwiązaniem wszelkich problemów społecznych jest wojna domowa i wprowadzenie rządów twardej ręki, które wreszcie mogłyby dokończyć dzieła dyktatury: wymordowałyby 30 tysięcy ludzi, na czele z Fernandem Henrique’em Cardoso [ówczesnym prezydentem, współzałożycielem Brazylijskiej Partii Socjaldemokratycznej – przyp. M.B.]. Przy okazji zginie trochę niewinnych ludzi, ale taka jest cena zmian”.

Później dodaje jeszcze: „Gdybym to ja został głową państwa, natychmiast zamknąłbym Kongres Narodowy. W dzisiejszych czasach jest on bezużyteczny. I jeszcze tego samego dnia zrobiłbym porządek: przeprowadziłbym zamach stanu”.

Tym gościem studia Câmera Aberta jest Jair Bolsonaro. Gdy wypowiada te słowa, należy do brazylijskiej chadecji. Od niemal dekady zasiada w Kongresie, spędzi w nim łącznie sześć kadencji. Ma 44 lata i wielkie polityczne ambicje. Wizja puczu, jak się okaże po latach, nigdy nie przestała być jedną z nich.

Przepisywanie historii

Jair Bolsonaro długo pozostawał na marginesie sceny politycznej. Miał status outsidera, którego – do czasu – nikt wśród brazylijskich elit nie traktował poważnie. Popularność budował w programach telewizyjnych i mediach społecznościowych, będąc znanym nie ze swoich realnych dokonań, a przede wszystkim właśnie kontrowersyjnych wypowiedzi, m.in. na temat brazylijskiej przeszłości.

Wielokrotnie wychwalał tutejszą dyktaturę, a jednego z pułkowników odpowiedzialnych za tortury i porwania, dawnego szefa tajnych służb DOI-CODI Carlosa Brilhante Ustrę, nazwał bohaterem narodowym. Podczas kampanii prezydenckiej w 2018 roku stwierdził, że „jedynym błędem wojskowych było to, że nie zabili więcej osób i poprzestali na torturach”. Parę miesięcy później, już po zaprzysiężeniu na prezydenta, rocznicę zamachu stanu ustanowił świętem upamiętniającym „demokratyczną rewolucję”, która w 1964 roku „ocaliła kraj przed komunistami”.

Szturm na brazylijski parlament. Tropikalny Trump kontratakuje?

Takich prób przepisywania historii na nowo było w wykonaniu Bolsonaro wiele. Wpisywały się w jego antysystemowość oraz krytykę lewicowych rządów i trafiały na żyzny grunt w kraju, który nie rozliczył się z przeszłością. Upadek dyktatury w 1985 roku nie przyniósł historycznych rozrachunków, a przyjęta jeszcze w 1979 roku ustawa o amnestii blokowała działania wymiaru sprawiedliwości. Wielu zbrodniarzy pozostało bezkarnych i dopiero w 2012 roku, w okresie rządów Dilmy Rousseff, powołano do życia Narodową Komisję Prawdy – pierwszy mechanizm rozliczania zbrodni reżimu. Od tego czasu wyroków pojawiło się jednak niewiele, a pierwszy z nich wydano zaledwie kilka lat temu, w 2021 roku.

Rosnące w siłę środowisko skrajnej prawicy z Bolsonaro na czele od początku podważało działania komisji i zasadność jej istnienia. Historyczny negacjonizm i wychwalanie autorytaryzmu stały się wizytówką dawnego wojskowego, który jeszcze pod koniec dyktatury był zatwardziałym przeciwnikiem demokratyzacji kraju, a po upadku reżimu nie mógł się z tym faktem pogodzić. Podobnie też nie mógł się też pogodzić z utratą władzy, gdy w październiku 2022 roku nie zdołał wywalczyć reelekcji i przegrał wybory prezydenckie z Luizem Ináciem Lulą da Silvą. Było mu na tyle trudno zaakceptować wyniki wyborów, że postanowił zrobić coś, o czym opowiadał w wywiadzie sprzed ćwierćwiecza: przejąć władzę siłą.

Droga do puczu

Szturm na brazylijski Kongres Narodowy, do którego doszło 8 stycznia 2023 roku, często porównuje się do wtargnięcia trumpistów na teren Kapitolu. Mechanizm był taki sam: próbę zamachu stanu poprzedziły m.in. kilkumiesięczne demonstracje zwolenników przegranego prezydenta, blokowanie dróg, podpalenia samochodów oraz rozsiewanie na masową skalę dezinformacji w mediach społecznościowych.

W dniu szturmu potężne tłumy bolsonarystów protestujących przeciwko rzekomemu „fałszerstwu wyborczemu” przedarły się przez kordony policji, a następnie wtargnęły do rządowych budynków. Zaczęły dewastować wnętrza pałacu prezydenckiego, Kongresu i Sądu Najwyższego. Wybijały okna, niszczyły oraz kradły dzieła sztuki, demolowały sale obrad. W zamieszkach wzięło udział ponad pięć tysięcy osób. Byli to nie tylko ściągający z całego kraju zwolennicy Bolsonaro, ale też członkowie jego młodzieżówek i politycy z jego ugrupowania – ultraprawicowego Partido Social Liberal.

A mogli zabić. Nowe fakty o szturmie na Kapitol

Choć za sam udział w szturmie zostali ukarani głównie anonimowi protestujący, policja federalna wkrótce zaczęła zabierać materiały dowodowe na temat tego, kto stał za inspiracją do tego ataku. Jairowi Bolsonaro postawiono zarzut m.in. politycznej odpowiedzialności za styczniowe wydarzenia, podżegania do nienawiści oraz podburzania tłumu do niszczenia mienia publicznego. Obwiniono go też o przeprowadzenie ataku na instytucje publiczne oraz współorganizację spisku prowadzącego do zamachu stanu.

Oficjalny akt oskarżenia wydano w listopadzie zeszłego roku po wielu miesiącach śledztwa. Raport końcowy policji przekazano Sądowi Najwyższemu, który odtajnił jego zawartość. Liczący ponad 880 stron materiał dowodowy jednoznacznie wskazywał na to, że tracący władzę prezydent zamierzał powstrzymać Lulę da Silvę przed objęciem władzy i dalej pozostać głową państwa, organizując przewrót. Z policyjnego raportu wynika, że Bolsonaro był w pełni zaangażowany w działania mające na celu organizację puczu, którego celem było zniszczenie odzyskanego w latach 80. demokratycznego ustroju i wprowadzenie autorytarnych rządów.

W dokumencie szczegółowo opisano m.in. spotkania lidera skrajnej prawicy z dowódcami sił zbrojnych, którym przedstawiał on plany zamachu, prosząc ich o pomoc.

Rozruchy przegranej prawicy staną się nową globalną tradycją?

Do pierwszych spotkań miało dojść na początku grudnia 2022 roku, miesiąc po ogłoszeniu wyniku wyborów. Jak wynika z raportu i późniejszego aktu oskarżenia, dowódca sił powietrznych, brygadier Carlos de Almeida Baptista Júnior, oraz sił lądowych, generał Marco Antonio Freire Gomes, odrzucili propozycję udziału w puczu. Jako jedyny gotów był poprzeć plan były dowódca marynarki wojennej Almir Garnier Santos – choć później stanowczo temu zaprzeczył.

Biały Dom reaguje

W gronie puczystów znaleźli się także członkowie rządu Jaira Bolsonaro: Walter Braga Netto i Paulo Sérgio Nogueira z ministerstwa obrony narodowej, były minister sprawiedliwości Anderson Torres, eks-minister z gabinetu bezpieczeństwa narodowego Augusto Heleno, były dyrektor agencji wywiadowczej (Agência Brasileira de Inteligência) Alexandre Ramagem oraz podpułkownik Mauro Cid, który był adiutantem prezydenta.

Wszyscy oni, wraz z byłą głową państwa, stanęli na ławie oskarżonych w zakończonym 12 września procesie. Od początku wzbudzał on oburzenie wśród wielu przedstawicieli prawej strony sceny politycznej. Bolsonaro wyrósł w ostatnich miesiącach na „męczennika wolności” („mártir da liberdade”) oraz „ofiarę systemu” i „nieuzasadnionej politycznej wendety”. Obrońcą byłego prezydenta stał się m.in. popularny polityk skrajnej prawicy, 50-letni Tarcísio Gomes de Freitas. Gubernator stanu São Paulo i jeden z byłych ministrów Bolsonaro uznał proces za „haniebny” i domagał się dla polityka amnestii.

Oburzenie na proces płynęło także z Białego Domu, a jednym z najgłośniejszych przeciwników działań brazylijskiego wymiaru sprawiedliwości stał się Donald Trump. Amerykańska administracja objęła sankcjami finansowymi (oznaczającymi zamrożenie aktywów) i restrykcjami wizowymi Alexandra de Moraesa – głównego sędziego Sądu Najwyższego, od lat znanego z nieprzejednanej postawy wobec bolsonarystów. W Waszyngtonie zarzucono mu m.in. „prowadzenie represyjnej kampanii” wobec byłego prezydenta, „upolitycznienie postępowania sądowego”, a nawet „naruszenie praw człowieka”.

Stany Zjednoczone nałożyły też na brazylijską gospodarkę nowe sankcje: od 1 sierpnia na niektóre brazylijskie produkty obowiązuje tu dodatkowe cło w wysokości 40 proc., co powoduje wzrost całkowitej stawki do 50 proc.

Brazylijski wymiar sprawiedliwości nie poddał się jednak naciskom prawicy. Werdykt Sądu Najwyższego głosem czterech sędziów (przy jednym sprzeciwie) potwierdził zarzuty stawiane oskarżonym, skazując byłego prezydenta na 27 lat i 3 miesiące więzienia. 70-letni polityk otrzymał też zakaz ponownego ubiegania się od stanowisko publiczne do 2060 roku – przez osiem lat od momentu upłynięcia orzeczonego wyroku. Współorganizatorzy planowanego puczu, określeni „członkami grupy przestępczej”, usłyszeli zaś wyroki od dwóch do 26 lat pozbawienia wolności. Najwyższą karę wymierzono najbliższemu współpracownikowi byłego prezydenta, Walterowi Bradze Netto, najniższą Mauro Cidowi, który jeszcze w czasie śledztwa zgodził się na współpracę z prokuraturą.

Przełomowy proces

Obrońcy i doradcy Jaira Bolsonaro nazwali wyrok „absurdalnie wygórowanym” i zapowiedzieli, że wkrótce złożą „odpowiednie apelacje”. W Brasílii, São Paulo i Rio de Janeiro wybuchły masowe protesty jego wiernych zwolenników, zarzucających sędziom stronniczość. Na wyrok szybko zareagowały też amerykańskie władze, porównując działania sędziów do „polowania na czarownice”. Niewykluczone też, że wyrok i dalsza kampania w obronie skazanego przysporzy energii skrajnej prawicy – zarówno w osobie bolsonarysty Tarcísia Gomesa de Freitasa, jak i młodej twarzy ultraprawicowych ruchów, jaką jest 38-letni Pablo Marçal, biznesmen i lider Brazylijskiej Partii Odnowy Pracy (PRTB).

Czy Brazylia tęskni za dyktaturą?

czytaj także

Jakkolwiek potoczą się wypadki, już teraz sam proces oraz późniejszy wyrok nazywa się jednak „historycznym” i „przełomowym”. Tak określa to m.in. César Muñoz, dyrektor brazylijskiej organizacji praw człowieka Human Rights Watch (HRW). Podkreślił on m.in. fakt, że jest to pierwszy raz w historii Brazylii, gdy zamach stanu spotyka się z prawną odpowiedzialnością. Sam zaś werdykt stanowi „jasny sygnał, że spiskowanie przeciw demokratycznemu państwu musi mieć swoje konsekwencje”.

Wielu Brazylijczyków, którzy na wieść o wyroku wyszło świętować na ulice, poczuło przede wszystkim ulgę. Proces wytoczony Bolsonaro był bowiem czymś znacznie więcej niż próbą wymierzenia sprawiedliwości. Był gestem sprzeciwu wobec politycznej przemocy, symbolicznym postawieniem tamy prawicowemu ekstremizmowi. Stał się nazwaniem rzeczy po imieniu – wbrew dezinformacji i tezom negacjonistów. Zarazem jest aktem wymierzenia historycznej sprawiedliwości w wyjątkowych okolicznościach: chwilę po 40. rocznicy powrotu demokracji w kraju, gdzie tak wiele ofiar dyktatury wciąż czeka na zadośćuczynienie. I gdzie tak wielu oprawców nigdy nie stanęło przed sądem.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Magdalena Bartczak
Magdalena Bartczak
Dziennikarka i reporterka
Dziennikarka i reporterka, z wykształcenia polonistka (UW) i filmoznawczyni (UJ). Korespondentka z Ameryki Południowej, głównie z Chile, gdzie przez sześć lat mieszkała. Autorka książki reporterskiej „Chile południowe. Tysiąc niespokojnych wysp” (Wydawnictwo Muza, 2019).
Zamknij