Uratowali nas lokaliści, liberałowie i normalsi [rozmowa]

Korzystając z politycznych narzędzi, Polacy obronili się przed polityką, którą poczuli się zagrożeni. Zagłosowali nie, żeby wywrócić stolik, ale dlatego że chcą, by w ich kraju dało się normalnie żyć – mówi Adam Traczyk, dyrektor More in Common Polska.
Wiec wyborczy Donalda Tuska we Wrocławiu. Fot. SHOX/flickr.com CC BY-ND 2.0 DEED

Jako Polki i Polacy cenimy sobie spokój, stabilność, brak kłótni i to, że można sobie spokojnie, normalnie żyć – mówi Adam Traczyk.

Katarzyna Przyborska: 15 października w wyborach parlamentarnych wzięło udział 74,38 proc. uprawnionych. Spróbujmy wyjaśnić tę olbrzymią frekwencję. Napisałeś na X, że nawet normalsi nie mogli już dłużej znieść tego, co działo się w Polsce przez ostatnich osiem lat. Przypomniały mi się tekturowe transparenty na demonstracjach z hasłem: „Jest tak źle, że wyszli już nawet introwertycy”. Bo ci normalsi na ogół trzymają się z dala od polityki. A to najliczniejsza grupa społeczna z siedmiu, które wyodrębniliście w ostatnim raporcie Zmęczona wspólnota.

Adam Traczyk: Na pewno zmobilizowała się znaczna część normalsów, którzy wcześniej byli politycznie nieaktywni, ale nie tylko oni. Moglibyśmy tutaj użyć troszeczkę szerszego pojęcia – zmęczonej większości, na którą składają się grupy będące pośrodku polskiego społeczeństwa. Nie żyją one na co dzień polityką, ale poczuły się wywołane do tablicy, stwierdziły, że muszą zareagować, i w efekcie zmobilizowały się jak nigdy wcześniej.

Ta frekwencja pokazała też, że strategia Prawa i Sprawiedliwości, które hejtem chciało zniechęcić i obrzydzić politykę, jest skuteczna tylko do pewnego poziomu. W którymś momencie przelewa się czara goryczy i ta zbyt już ekstremalna narracja sprawia, że ludzie czują, że muszą się przed nią bronić.

Co zostało naruszone? Poczucie podstawowej przyzwoitości, jakichś norm, które dla większości z nas są wspólne?

Bardzo wielu Polaków ceni po prostu spokój, pewną spójność, stabilizację, a tego rządy Prawa i Sprawiedliwości w drugiej kadencji nie dostarczyły. Po części z powodów zewnętrznych, pandemii, wojny, ale i ze swojej winy, chaosu z wewnątrz obozu rządzącego, afer, inflacji jak w żadnym innym kraju UE. PiS nie dał też nic dobrego w zamian. Jedyna duża reforma drugiej kadencji, Polski Ład, okazała się niewypałem. Inaczej niż w 2019 roku z perspektywy bytowej nie było już specjalnie powodu bronić tej władzy. Do tego doszła niesamowicie brutalna kampania wyborcza, knajacki język, i to nie tylko ze strony bulterierów, ale też premiera, co było odbierane jako niegodne. W naszych badaniach widzieliśmy – jeszcze zanim ta właściwa kampania się zaczęła – że ludzie są już strasznie zmęczeni jałowym konfliktem.

Jałowe okładanie się jak w soczewce zobaczyliśmy w debacie TVP.

Właśnie tak. Piotr Trudnowski z Klubu Jagiellońskiego napisał kiedyś o polskiej polityce, że przypomina „mordobicie za garażami”. I dokładnie tak to wyglądało. Jak osobisty zatarg, a nie starcie dwóch wizji Polski. Do tego ze strony Prawa i Sprawiedliwości było widać pustkę programową. Nie było wiadomo, po co ta partia w ogóle chce władzy. Czy ta trzecia kadencja miała służyć do tego, żeby dalej jeździć po Tusku?

A skoro dwóch największych graczy okłada się między sobą, wielu wyborców zaczęło się rozglądać za jakąś alternatywą.

Szymon Hołownia pokazał program, to samo Scheuring-Wielgus i Bosak. Tusk wypadł na debacie dużo gorzej niż cała kampania Platformy. Platforma już po jego powrocie może nie przedstawiła jakieś wielkiej wizji przyszłości, ale włożyła dość dużo wysiłku w zredukowanie obaw co do swoich przyszłych rządów, także wśród wyborców PiS-u. Stąd propozycje podwyżek w budżetówce czy błyskawiczne poparcie 800+. I mówienie, że nic, co dane, nie będzie zabrane. Na debacie Tusk o tym zupełnie zapomniał, stwarzając przestrzeń dla pozostałych kandydatów.

Debata była nieudana, ale Tusk odbył bardzo długą i bardzo pracowitą kampanię i wydaje się, że obywatele zwracają na pracowitość uwagę i ją doceniają. Wchodził w kontakt, dyskutował, przywoływał zasłyszane od wyborców wypowiedzi.

Oczywiście. Większość Polaków czuje, że nie ma wpływu na to, co się dzieje w polityce. A poczucie wpływu polityk może dać, wsłuchując się w głosy obywatelek i obywateli. I tu widać było wyraźną różnicę między spotkaniami PO i PiS. Te drugie były zamknięte, przeznaczone głównie dla działaczy, komunikat padał w jedną stronę. Spotkania Platformy były dużo bardziej dynamiczne. Tusk wchodził nawet w polemiczny dialog. Widać było duży wysiłek pojechania w teren, gryzienia trawy. Podobnie w internecie, gdzie przeniosła się duża część rywalizacji. Tam także kampania PO była bardziej angażująca.

Przyborska: Utalentowany pan Duda

A tam też Donald Tusk był bezpośredni, swobodny. Na X pokazał, jak prasuje sobie koszulę, że ma poczucie humoru i że nie boi się PiS-u.

I to było ważne, ale wydaje mi się, że ważniejsze okazało się bezpośrednie spotkanie, pokazanie, że chce się wyborców posłuchać.

Czyli możemy założyć, że apolityczni dotąd normalsi, do których próbowały się jeszcze parę lat temu dostosować partie polityczne, ukrywając swoje barwy, albo udając jakiś ruch społeczny, porzucili apolityczność. Poczuli się wysłuchani i poczuli, że ich głos ma znaczenie?

To paradoksalne, bo korzystając z politycznych narzędzi, bronili się w pewnym sensie przed polityką, którą Polacy, a przede wszystkim Polki, poczuły się zagrożone. Dla kobiet, ale nie tylko, najbardziej namacalnym przykładem było zaostrzenie przepisów antyaborcyjnych. Ta mobilizacja to był odruch obronny osób, które wcześniej uważały, że mogą żyć spokojnie bez polityki albo obok niej. Zagłosowali nie, żeby wywrócić stolik, tylko po to, żeby dało się normalnie żyć.

To, że ludzie mają dość, pokazały marsze – czerwcowy i październikowy, a wcześniej strajki kobiet – to byli ludzie nie tylko z dużych miast, na ogół bliżsi polityce.

Choć w dużych miastach frekwencja była w skali kraju najwyższa, to w mniejszych gminach odnotowaliśmy największy wzrost frekwencji.

Co może Lewica? Może przełamać paradoks III RP

A to nie był efekt zabiegów PiS-u, który zwiększył liczbę komisji i zaproponował podwózkę do nich?

Tymi zmianami obniżono próg wysiłku, jaki trzeba było podjąć, by wziąć udział w wyborach. To była dobra zmiana. Choć oczywiście kluczowe było w tym przekonanie, że polska wieś to bastion PiS. I oczywiście, prawica wygrała zdecydowanie na wsi, ale z poparciem o ok. 8 punktów procentowych niższym niż cztery lata temu. A więc i część Polski powiatowej udało się PiS-owi wkurzyć. I to chyba jedna z ważniejszych lekcji – w radykalizmie, przesadnym manifestowaniu podziałów, straszeniu, można przekroczyć granicę, która jest dla większości Polaków nieakceptowalna.

Przypomnijmy, jakie grupy wyodrębniliście w raporcie. Jest 7 proc. postępowych zapaleńców, 15 proc. pasywnych liberałów, 15 proc., zawiedzionych samotników, 30 proc. centrowych, niezaangażowanych normalsów. Dalej 18 proc. spełnionych lokalistów, 11 proc. dumnych patriotów i 6 proc. oddanych tradycjonalistów. Słuchając cię, wyobrażam sobie to społeczeństwo jako jakoś wyważoną łódź, gdzie takim stabilizującym balastem jest te 30 proc. normalsów. PiS-owi udało się tak tę łódź rozhuśtać, że ten spokojny na ogół balast drgnął i mamy przechył.

Bardzo fajna metafora. Przy czym do tego balastu pośrodku łódki dodałbym spełnionych lokalistów. Bo oni są co prawda bardziej aktywni politycznie niż normalsi, ale też chcą mieć spokój, stabilizację, której nikt nie naruszy w jakiś radykalny sposób. Niekoniecznie boją się zmian, ale nie chcą tego rozhuśtania. To osoby szanowane przez swoje społeczności i mające pozycję w ramach swoich najbliższych wspólnot, bo m.in. same dbają, żeby w najbliższym otoczeniu był spokój. Na co dzień, w normalnych warunkach politycznych, są bardziej aktywnym stabilizatorem, bo oni częściej chodzą na wybory. Niezaangażowani normalsi pozostają bardziej pasywni. Krąg osób, którymi przejmują się niezaangażowani normalsi, też jest nieco mniejszy, to głównie rodzina. Ale oba segmenty, trochę bardziej konserwatywne niż średnia, raczej centroprawicowe, cenią sobie – i to w kółko powtarzam, bo to klucz do zrozumienia tego, co się stało w tych wyborach – stabilność, brak kłótni i to, że można sobie spokojnie, normalnie żyć.

Trochę widzę tu wyborcę, którego chciał zastać Donald Tusk po powrocie z Brukseli, ale już go tam nie było. Zagospodarował ich Szymon Hołownia.

W dużej mierze tak. Półżartem można powiedzieć, że to sieroty po POPiS-ie. Hołownia na dobrą sprawę wygrał te wybory dla opozycji, bo odwołał się do tych segmentów, do których reszcie opozycji trudno było dotrzeć. Czyli właśnie do takich osób jak ci wśród spełnionych lokalistów, którzy nie czuli silniejszej więzi ani z PiS-em, ani z PO.

Olko: Żeby praca nie była doświadczana jako wszechogarniająca

Którzy potrafią też chyba docenić siebie, swój wysiłek, to, co już osiągnęli, nie chcą tego trwonić.

Dokładnie tak. Drugim takim segmentem, do którego Hołownia się odwoływał, byli pasywni liberałowie. Osoby, które cenią sobie wolność gospodarczą, powtarzają tę dominującą w Polsce po 1989 roku narrację ekonomiczną. Ale Hołownia zrobił to znowu w sposób umiarkowany. Nie że zlikwidujemy podatki i będzie raj, jak mówiła Konfederacja.

Zamiast tego Ryszard Petru tłumaczył, po co jest ZUS.

Ryszard Petru broniący ZUS-u, broniący państwowego systemu emerytalnego z pozycji liberalnych, to było coś wyjątkowego w tej kampanii. Ale pokazało, że polskie myślenie „zdroworozsądkowe” o ekonomii jest nie tam, gdzie Janusz Korwin-Mikke czy Sławomir Mentzen, ale jest dużo bardziej umiarkowane. To kolejna bardzo dobra wiadomość z punktu widzenia całego polskiego społeczeństwa. Były wcześniej obawy, że jak się zmobilizuje więcej ludzi do głosowania, to będą to osoby niedoświadczone politycznie, niezorientowane, podatne na manipulacje, więc może lepiej ich nie budzić. Tymczasem okazało się, że im więcej osób się zmobilizuje, tym więcej głosów przypadnie na partie środka, a mniej na partie skrajne i radykalnie populistyczne.

Wybory się skończyły, a nadal trwa gorąca dyskusja o jednej liście. Mam wrażenie, że wasze badanie oraz frekwencja pokazują, że lepiej, że ostatecznie były trzy, bo te segmenty chcą mieć swoją reprezentację.

Nie jesteśmy w stanie do końca zweryfikować scenariusza, który się nie wydarzył. Ale na bazie naszych badań i wyników wyborów możemy dość jednoznacznie stwierdzić, że jedna lista byłaby zabójcza dla opozycji. Wepchnięcie Polaków znowu w bipolarny konflikt, z którego tak wielu chciało uciec, spowodowałoby u części rezygnację z aktywności politycznej, a innych pchnęłoby w objęcia Konfederacji. Dzięki trzem listom wyborca miał i alternatywę wobec PiS-u i Koalicji Obywatelskiej, ale i wobec Konfederacji.

Nie musiał głosować, jak radziła Beata Szydło, z „zaciśniętymi zębami i zamkniętymi oczami”.

Polacy ciągle uważają, że najczęściej głosują na mniejsze zło, bo nie ufają politykom, niezbyt ich szanują, ale mniejsze zło w tych wyborach dla wyborców opozycyjnych było dużo mniej złe niż wcześniej, otrzymali do wyboru pełen wachlarz ideologiczny.

Kłótnia o jedną listę pokazała, że to prawdziwy spór, że ludzie po opozycyjnej stronie naprawdę mają różne poglądy. Okazało się, że to jest właśnie potrzebne, bo pozwala ludziom wyjść z twarzą z tego klinczu.

Otóż to. Dlatego też bipolarny układ byłby na rękę Prawu i Sprawiedliwości i PiS po części zachowywał się tak, jakby miał przeciwko sobie jedną listę. Chciał zohydzić normalsom politykę i grać na jak najniższą frekwencję, wierząc, że w starciu ultrasów z obydwu stron to on będzie górą. Czyli nie tylko wygra wybory, ale i zbliży się do wyniku, który pozwoli metodami korupcji politycznej uzbierać większość na trzecią kadencję. No i potężnie się przeliczył.

A ja długo wyobrażałam sobie, że PiS rzeczywiście czyta badania socjologiczne – tak umiejętnie rozgrywał wszystkie słabości naszego społeczeństwa.

Faktycznie, jak się patrzyło na kampanię w 2015 i w 2019 roku – tak to wyglądało. Teraz, przed wyborami PiS również miał tony danych, na których opierał strategię, ale zabrakło ich właściwej interpretacji.

A może uwierzyli we własną propagandę?

Na pewno zabrakło krytycznych głosów wewnątrz obozu. Ale nie chcę spekulować, który czynnik dokładnie zaważył, bo nie mam takiego wglądu w trzewia partii z Nowogrodzkiej. Niemniej okazało się, że polskie społeczeństwo w 2023 roku jest zupełnie inne, niż sobie stratedzy PiS-u wyobrażali.

Ale czy podobnie nie myślała Platforma i wszyscy zwolennicy jednej listy po stronie opozycyjnej? Że jak się obudzi ludzi, to pójdą ekstrema? I trochę nie doceniali tych centrowych, kotwiczących społeczeństwo?

Długo było tak, że i obóz liberalny liczył, że uda im się wygrać tę symboliczną walkę dobra ze złem. Problem w tym, że w ten sposób nie dałoby się już nikogo więcej zmobilizować. Te najbardziej spolityzowane segmenty były i tak już dawno pobudzone i zmobilizowane niemal w stu procentach.

Wydziarany pan od piesków i zbiórek nową ikoną lewicy?

To sto procent to postępowi zapaleńcy. Z drugiej strony są oddani tradycjonaliści? A przymierzając wasze badania do pojęć Sławka Sierakowskiego i Przemka Sadury – fanatyczni wyborcy?

Tak, to są osoby, które mają bardzo sprecyzowane poglądy i są gotowe ich aktywnie bronić. Tylko że zarówno Prawo i Sprawiedliwość, jak i zwolennicy jednej listy, w tym wypadku wyobrazili sobie, że oni są w stanie multiplikować te osoby. Tego się nie da zrobić. Wyobrażali sobie inne społeczeństwo niż realne. Więc zamiast na siłę wpychać Polaków w koleiny bipolarnego podziału, trzeba było sięgnąć po realnie istniejących współobywateli i mówić do nich trochę innym językiem. Platforma Obywatelska pod koniec kampanii to zrozumiała. Zmieniła przekaz, przestała atakować Trzecią Drogę, która nie dała się upchnąć w formułę jednej listy. Donald Tusk docenił istnienie innych partii na opozycji i zaczął odnosić się do nich z większym szacunkiem, akceptując ten pluralizm po stronie opozycji.

Zastanawiam się, jak ważna okazała się kwestia godności. Bo na niej PiS wyrósł już w 2015 roku. Potem jeszcze trochę odwoływał się do godności w 2019, chociaż trochę inaczej, bardziej straszył, antagonizował. Teraz właśnie partie opozycyjne – wszystkie, nie tylko Lewica, ale nawet Donald Tusk – zaczęły mówić podobnym językiem. A wydaje mi się, że zawiedzeni samotnicy, normalsi, może też trochę lokaliści są czuli na godność, na szacunek. Te skrajne grupy i tak wiedzą i robią swoje, a pasywni liberałowie poczucie wartości czerpią raczej ze spełnienia finansowego.

Właśnie. PiS wcześniej był dostarczycielem godności, poszerzył jej zakres na grupy wcześniej symbolicznie marginalizowane. Dla części wyborców po jednej i po drugiej stronie ostry język jest oczywiście akceptowalny, bo sami postrzegają osoby, które myślą inaczej, jako wrogów. Te segmenty pośrodku już dużo mniej są o tym przekonane. Zakładają, że nawet jeśli ktoś myśli inaczej, może koniec końców chce tego samego co oni, tylko trochę innym sposobem. Częściej chcą posłuchać, zrozumieć. Jest w tych grupach otwartość na inne poglądy, na dialog, i dużo większa potrzeba koncyliacyjnego, umiarkowanego tonu. A po stronie opozycji znalazła się partia, której hasło dokładnie odpowiadało nastrojom: „Dość kłótni, do przodu!”. Znowu, nie na lewo, nie na prawo, nie rewolucja, ale umiarkowany postęp w granicach prawa, a przy okazji nie będziemy się kłócić. To okazało się kluczowe w wyborach.

Czy nie warto tutaj jeszcze przypomnieć sprawy przyjęcia uchodźców z Ukrainy. Wydaje mi się, że to był taki moment, w którym poczuliśmy się gospodarzami, tymi, którzy mają się czym podzielić i czują z tego dumę. To było doświadczenie masowe i wykraczało poza granicę partyjności i podziałów partyjnych.

Tak, absolutnie. Widzimy w badaniach, nie tylko naszych, że ten entuzjazm co do przyjmowania czy goszczenia uchodźczyń i uchodźców już wyraźnie spadł, ale fala solidarności to ciągle bardzo pozytywne wspomnienie, które wzmacniało nasze poczucie sprawczości, naszą rolę jako obywateli, jako podmiot, a nie tylko przedmiot polityki czy działalności społecznej.

Bo najpierw wystąpiły obywatelki i obywatele, potem państwo.

My się wtedy jako społeczeństwo obudziliśmy, a byliśmy zmęczeni pandemią, siedzeniem w domu. Poglądy polityczne okazały się drugorzędne, ważniejsze było, czy ktoś miał jakieś ubrania do oddania, pralkę na zbyciu, pościel dla rodziny ukraińskiej, samochód do przewiezienia darów. Ludzie poczuli sprawczość na poziomie osobistym. Na pytania o to, co wam się w Polsce podoba, albo z czego jesteście dumni jako Polacy, kwestia przyjęcia uchodźców bardzo często się pojawiała w grupach fokusowych. Że potrafimy w kryzysie przezwyciężyć podziały, słabości, żeśmy dali radę, nie władza, nie ktoś tam wysoko, jakiś dygnitarz, ale my jako wspólnota. To jedna z niewielu rzeczy, z których jesteśmy dumni, dumni z Polski.

List otwarty przyrodników i strony społecznej do opozycji demokratycznej

Te wybory to nie jest pierwszy moment w najnowszej historii, kiedy społeczeństwo pokazało swoją moc. Pokazał ją już ruch Solidarności, wybory ’89, ale tamta energia została przez polityków stłumiona. Ludzie, którzy poczuli swoją olbrzymią sprawczość, za chwilę zrozumieli, że zostali wykorzystani i porzuceni. Z punktu widzenia polityka być może łatwiej mieć takie bierne społeczeństwo. Nowemu rządowi ta pułapka też grozi.

No tak, bo społeczeństwo aktywne stawia jakieś wymagania. Jeżeli nowy rząd chce faktycznie dobrze rządzić, w zgodzie z wolą społeczeństwa, to musi zrozumieć, czemu wygrał te wybory. Musi też zrozumieć, czemu jego wcześniejsze wcielenie przegrało wybory w 2015 roku. To są dwie lekcje, które ten rząd musi odrobić i na tej bazie budować. Widzimy, że Polacy oczekują nowych kompromisów na wielu płaszczyznach i nowa władza powinna im tych kompromisów dostarczyć.

Według waszych badań dążenie do kompromisu najsilniej łączy wszystkie siedem grup, w około 80 proc. Chyba tylko zawiedzeni samotnicy wypadli tu trochę marniej, ale i tak ponad 70 proc. z nich wymieniało kompromis jako dużą wartość.

Raz, że cenią polityków, którzy potrafią wypracować kompromis, dwa, że widzą deficyt kompromisu w przestrzeni publicznej. To wynika też z polaryzacji. Oczekują porozumienia, dogadania się. Trochę na zasadzie: usiądźmy i się dogadajmy, z zachowaniem szacunku do siebie nawzajem, czego w ostatnich latach nie było. Były albo wewnętrzne kłótnie, albo władza szła jak walec, po prostu nie interesując się opinią kogokolwiek, nawet swojego żelaznego elektoratu. Gdyby PiS go słuchał, wiedziałby, że nawet konserwatywne kobiety są zawiedzione zaostrzeniem ustawy aborcyjnej. Po wyroku TK poparcie dla PiS tąpnęło z 42 do 35 proc., i już się nie podniosło. Ale nawet dla osób, które zostały przy PiS-ie, była to zadra. Bo nawet osoby jednoznacznie przeciwne aborcji rozumieją, że są w życiu różne dramaty i jakaś furtka powinna być pozostawiona. Buta polityków wkurzyła ludzi i przyszła władza musi zrozumieć, że tych błędów nie może popełnić.

Już zaczynają pojawiać się hasła o zaciskaniu pasa i obawiam się tego, bo trudno czuć się częścią wspólnoty politycznej, jak się nie ma na czynsz i pensja nie starcza nawet od pierwszego do pierwszego. 500 plus dotyczyło właśnie godności. Cięcia, słabe państwo, to może być przepis na powrót populistów.

To kluczowe wyzwanie. Nie wolno powtórzyć błędów sprzed 2015 roku, nie wolno pozwolić, żeby ludzie z tej łódki powypadali. Człowiek musi mieć gdzie mieszkać, co jeść, móc zarobić na godne życie dla siebie i swojej rodziny. Inaczej kwestionuje system. Choć zamach PiS-u na liberalne instytucje nigdy nie miał poparcia większości Polaków, część przymknęła oko. Była gotowa na pewien eksperyment ustrojowy, jako że wcześniejsza wersja polskiej demokracji wcale im tak dobrze nie służyła.

Nie czuli się członkami wspólnoty, a to żal, resentyment, wspólny wielu pokoleniom Polek i Polaków, których przodkowie pamiętali pańszczyznę.

Wielką tragedią Polski jest to, że mamy bardzo mało rzeczy wspólnych, niezależnie od tego, kto jest u władzy. Ja parę razy przywoływałem słowa Jana Olszewskiego, który mówił, że podstawowym pytaniem, przed którym stoimy, nie jest „jaka będzie Polska?”, ale „czyja będzie Polska?”. Nasza albo ich – cały polski system polityczny opierał się na tym przekonaniu.

W „oni” i „my” czasem chodzi o klasy społeczne, czasem system wartości, przynajmniej deklaratywny, tak?

My Polacy, oni zdrajcy, my Europejczycy, oni popegeerowscy pijacy, zawsze my i oni.

W końcówce ostatniej kampanii w zasadzie obie strony tego wielkiego, spolaryzowanego sporu – i na spotkaniach PiS-u, i na spotkaniach KO – nosili biało-czerwone szaliki, wianki, flagi, śpiewali hymn. Nagle okazało się, że wszyscy jesteśmy Polakami.

Przynajmniej tyle. Na potrzeby naszego badania przeprowadziliśmy mnóstwo wywiadów eksperckich i pierwsze pytanie, które zadawaliśmy, brzmiało: „Co nas jako Polaków łączy?”. Nikt nie miał dobrej odpowiedzi.

Bo już nie Kościół.

Już nie Kościół, już nie historia, bo inaczej ją interpretujemy. Jakoś tam język nas łączy.

Język lektur, które wymusza szkoła.

No właśnie. I dość szybko o nich zapominamy. Poczucie polskości, przywiązanie do barw, pozostaje na poziomie sportu, kibicujemy naszym sportowcom. Wydaje się zresztą, że sportowcy mają świadomość tego, że są jednym z ostatnich bastionów łączenia Polaków. Robert Lewandowski czy Iga Świątek nie zabierają głosu w sprawach politycznych. Choć oczywiście robią to też z powodów marketingowych, bo, jak mówił Michael Jordan: „republikanie też kupują trampki”. To wyzwanie dla przyszłego rządu, żeby spróbować przygotować przestrzeń do tworzenia wspólnoty.

Tylko nie na poziomie orła z czekolady.

Właśnie, bardziej tego, jak traktujemy przeciwnika politycznego. Oczywiście trzeba będzie tutaj też współpracy ze strony Prawa i Sprawiedliwości, czyli przyszłej opozycji, ale to wyciągnięcie ręki będzie na pewno czymś, co Polacy docenią.

Wiosenne wybory samorządowe wydają się pierwszym dającym się przewidzieć momentem, kiedy ta nowo obudzona polityczna wspólnota poddana zostanie crash testom. Z jednej strony przedstawiane jako sukces decentralizacji, z drugiej w wielu miejscach burmistrz, ten sam od dziesięcioleci, sprawuje władzę niemal feudalną. Zaangażujemy się w te wybory?

Za rządów Prawa i Sprawiedliwości doszło do niesamowitej mobilizacji społecznej po wszystkich stronach. PiS obudził liberałów, bo poczuli, że muszą bronić systemu, który budowali przez lata, ale chyba niespecjalnie kiedykolwiek zadali sobie pytanie, czy dobrze i świadomie go budują, czy trochę na autopilocie. PiS obudził osoby, które czuły, że nie mają żadnego wpływu na politykę, bo ich docenił poprzez redystrybucję ekonomiczną i symboliczną prestiżu i szacunku. Obudził młodych i kobiety. Teraz obudził ludzi, których zmęczył konflikt polityczny. Staliśmy się społeczeństwem bardziej świadomym politycznie i utrzymanie tego, przełożenie na poziom lokalny, byłoby czymś bardzo pozytywnym.

Oczywiście, część z nas może znowu się wycofać, gdy zobaczy, że zapanował względny spokój. Ale mam nadzieję, że uda się podtrzymać to zaangażowanie. Oraz że fakt, że do polityki można pójść nie tylko po to, żeby się nawalać, ale po to, żeby szukać porozumienia, zachęci kolejne osoby do tego, żeby się w tę politykę jednak zaangażować.

**
Adam Traczyk jest dyrektorem More in Common Polska, współzałożycielem think tanku Global.Lab. Absolwent Instytutu Stosunków Międzynarodowych UW. Studiował także nauki polityczne na Uniwersytecie Fryderyka Wilhelma w Bonn oraz studia latynoamerykańskie i północnoamerykańskie na Freie Universität w Berlinie.

Wojewoda z PiS ją zignorował. Niesłusznie. Bo to ona została senatorką

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Katarzyna Przyborska
Katarzyna Przyborska
Dziennikarka KrytykaPolityczna.pl
Dziennikarka KrytykaPolityczna.pl, antropolożka kultury, absolwentka The Graduate School for Social Research IFiS PAN; mama. Była redaktorką w Ośrodku KARTA i w „Newsweeku Historia”. Współredaktorka książki „Salon. Niezależni w »świetlicy« Anny Erdman i Tadeusza Walendowskiego 1976-79”. Autorka książki „Żaba”, wydanej przez Krytykę Polityczną.
Zamknij