Kiedyś uważałam, że uleczenie psychiatrii spowoduje uleczenie wszystkich naszych problemów. Teraz myślę, że przy wszystkich swoich słabościach jest ona obarczona zbyt dużą presją. Pokładamy w niej zbyt duże nadzieje – mówi nam Anna Kiedrzynek.
Paulina Januszewska: Przywykliśmy do narracji, że z polską psychiatrią jest gorzej niż fatalnie. Dziennikarze regularnie opisują okropny i niekompetentny personel oraz obdrapane ściany w szpitalach psychiatrycznych, w które – by cokolwiek się zmieniło – należy inwestować i raz jeszcze inwestować. Tymczasem w twojej książce czytam, że dobry system opieki psychiatrycznej to taki, w którym szpital jest środkiem ostatecznym – traktowanym mniej więcej tak jak kaftan bezpieczeństwa.
Anna Kiedrzynek: Nazwanie szpitala środkiem ostatecznym nie jest wartościujące, w przeciwieństwie do pokazywania szpitala jako przedsionka piekła. Nie uważam, że szpitale są z gruntu złe, choć przez chwilę przeżywałam zachwyt wizją świata bez nich. Na takim zresztą założeniu opierała się włoska reforma psychiatrii. Ale ten entuzjazm nie trwał długo. Dość szybko wyzbyłam się naiwności, że te placówki można zamknąć, rozwinąć wyłącznie opiekę środowiskową i wszystko będzie super. Nie będzie.
Balicki: Nie jestem od polityki, próbuję reformować psychiatrię
czytaj także
Dlaczego?
Nie pozwala na to natura niektórych chorób psychicznych, polegająca na nieuchronności zaostrzeń i poważnych kryzysów. Najważniejsze pytanie brzmi, jak sobie z nimi poradzimy. Jeżeli według dotychczas stosowanego schematu, czyli: w szpitalu ląduje pacjent wyrwany ze swojego środowiska, z którym często traci bezpowrotnie kontakt, skazany na wielomiesięczny pobyt w zamknięciu, gdzie tkwi tak długo, aż lekarze nie dopasują mu leków, a objawy się nie wyciszą – to mamy do czynienia z kiepskim rozwiązaniem.
Jakie jest lepsze?
Gdybyśmy zastosowali połączenie dobrej opieki środowiskowej i właściwie działającej hospitalizacji, szpital pełniłby funkcję miejsca, do którego osoba trafia na przykład tylko na kilka tygodni, a potem ma do czego wracać i dostaje wsparcie nie tylko farmakologiczne, ale też np. socjalne – zamiast grzęznąć w szpitalnej przechowalni, pogłębiającej brak łączności ze światem. Słowem: szpital – tak, ale pod warunkiem że działa jako remedium na najtrudniejsze sytuacje, a nie odpowiedź na wszystkie problemy.
„Nowoczesna psychiatria jest spokojna i ucywilizowana. To ona ma służyć pacjentowi, a nie odwrotnie. Szpital nie jest już instytucją totalną, w której lekarz jest bogiem, a drzwi pozostają zamknięte na zatrzask” – piszesz w jednym z rozdziałów swojej książki. Wierzę, że w niektórych placówkach faktycznie tak jest, ale w większości to wizja utopijna.
Pisząc, że lekarz nie jest bogiem, miałam na myśli przeciwstawienie funkcji pełnionej obecnie przez psychiatrów tej, jaką przyjmowali w przeszłości, powiedzmy, 100–150 lat temu, kiedy psychiatria często pełniła funkcję kontrolującą, a nie pomocową i faktycznie leczniczą, jak można przeczytać choćby u Foucaulta. Dałam dodatkowe punkty lekarzom wyłącznie w kontekście porównania historycznego. Podczas pracy nad książką porozmawiałam z kilkudziesięcioma osobami. Nie wszystkie wywiady się w niej znalazły, ale większość pozwoliła mi dać polskiej psychiatrii mocne trzy z plusem.
Czyli nie jest źle, ale bez przesady z entuzjazmem.
Bywają lekarze kontrolujący, nieempatyczni i tacy, którzy niczym surowi ojcowie lub strażnicy moralności wiecznie grożą pacjentom palcem. Słusznie zauważyłaś, że w mediach mieliśmy nadmiar tekstów pokazujących psychiatrów jako niemalże doktorów Mengele. Ale to nie jest pełny (by nie powiedzieć, że sensacyjnie naciągany) obraz. Nie chciałam iść w tę stronę, a także zauważyłam, że dominującą figurą w psychiatrii okazują się medycy nazywani przeze mnie mało uważnymi.
Z czego wynika ta nieuważność?
Jednym z powodów jest z pewnością mityczny system, który wszyscy lubimy winić, choć nie zawsze wiemy, jak funkcjonuje w praktyce. A działa często gorzej, niż nam się wydaje. Niekoniecznie jest jednak wybrukowany złymi intencjami. Odpuściłam więc krytykę lekarzy szpitalnych, bo zdaję sobie sprawę, że działają w dość ograniczonych ramach. Ich rolą jest dobrze dobrać leki, wyciszyć niekiedy bardzo ciężkie objawy i obserwować pacjenta, często takiego, z którym nie ma kontaktu. Tu nie zostaje zbyt wiele przestrzeni na szczególny rodzaj empatii i uważności. Dla tych ostatnich jest miejsce przede wszystkim poza szpitalem.
Czyli gdzie?
W poradni, centrum kryzysowym lub centrum zdrowia psychicznego. O ile walczącemu z czasem lekarzowi z oddziału jestem w stanie dużo wybaczyć, dopóki nie jest winny znaczących zaniedbań, o tyle nie potrafię zrozumieć medyków z pozostałych placówek, którzy nie słuchają swoich pacjentów i mają ich gdzieś. Do poradni zazwyczaj zgłaszają się osoby, które często nie mają pogłębionych objawów, ale potrzebują wskazówek dotyczących tego, jak żyć z chorobą, zminimalizować ryzyko jej zaostrzenia, reagować na trudne sytuacje. Niestety, najczęściej nie dostają odpowiedzi na swoje pytania, co – nie kryję – budzi moją wściekłość. Podłożem dla tej nieuważności może być syndrom boga, o którym wspominałaś, ale także brak wiedzy i generalnego zaangażowania w pracę, która wymaga zainteresowania drugim człowiekiem.
Dlatego w twojej książce poznajemy przede wszystkim perspektywę pacjenta?
Zabierając się do pisania, a właściwie będąc już w połowie pracy nad książką, przeczytałam Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce Anety Pawłowskiej-Krać, w której personel medyczny gra jedną z głównych ról. To jest ok, natomiast pod wpływem tej lektury utwierdziłam się w przekonaniu, że skoro za moją książką stoi założenie: „nie interesuje mnie szpital i nie jest on moim punktem wyjścia”, to siłą rzeczy mniej interesuje mnie personel, za to interesuje mnie pacjent i jego otoczenie. W trakcie pracy zauważyłam, że równie istotny bywa przecież głos jego rodziny, a także tych osób, które udzielają mu wsparcia, ale nie są lekarzami, tylko np. pracownikami socjalnymi, tworzącymi część zupełnie pomijanej w mainstreamowym dyskursie branży „okołopsychiatrycznej”.
Dziecięcy oddział psychiatrii ma zostać oddziałem koronawirusowym. A co z dziećmi?
czytaj także
W twojej książce powraca teza, że bez budowania sieci relacji wspierających trudno wyjść z kryzysu psychicznego, a osoby włączone w opiekę środowiskową często pomagają pacjentom odzyskiwać swoją podmiotowość i – przede wszystkim – przestać być tylko pacjentami. Gdzie w Polsce takie podejście jest skutecznie realizowane?
Zanim odpowiem, muszę pokreślić, że idea podmiotowości pacjenckiej jest zdecydowanie zbyt rzadko realizowana, co bierze się z powszechnego w Polsce przyzwyczajenia do postrzegania i mówienia o osobach z chorobą psychiczną wyłącznie w dwóch kategoriach – pacjent i/lub podopieczny/przedmiot (a nie podmiot) opieki. Mało kto wspomina o tym, że w każdym chorym człowieku są części zdrowe, które przy odpowiednim wsparciu – niekoniecznie jedynie medycznym – można wydobyć i skutecznie rozwijać. Dopóki nie przyjmiemy tej optyki, trudno będzie mówić o jakiejkolwiek podmiotowości, na którą – nie czarujmy się – stawiamy tylko deklaratywnie z pewnymi chlubnymi wyjątkami. W tym kontekście nie mogę nie wspomnieć o zawodzie asystenta zdrowienia.
Jaki ma status w psychiatrii?
Bliżej nieokreślony, a powinien być priorytetem, bo asystenci zdrowienia to ludzie po kryzysie, którzy przekształcili swoje doświadczenie w narzędzie pomocy innym. To niezwykle cenny zasób, który niestety wisi w próżni, bo pozostaje nieuregulowany prawnie. Wprawdzie mamy już wyszkolonych asystentów, ale wielu z nich nie pracuje, często wypadają z systemu.
Jak wygląda pozaszpitalne wsparcie psychiatryczne w Polsce, biorąc pod uwagę fakt, że trwa właśnie istotny dla tego obszaru program pilotażowy dotyczący rozwoju centrów zdrowia psychicznego (CZP)?
Wygląda to bardzo ładnie na papierze, ale trwa zdecydowanie zbyt długo. Od pięciu lat reforma psychiatrii środowiskowej nie opuszcza fazy pilotażowej, która jest bardzo wygodnym wytrychem dla resortu zdrowia. Wygodnym, bo ministerstwo może opowiadać, jak to testuje świetne nowe rozwiązania, które wkrótce obejmą cały kraj, a wszyscy będziemy żyli długo i szczęśliwie. Żadne „wkrótce” jednak nie nadchodzi. Opieka środowiskowa w ramach CZP nadal nie dostała żadnego mocnego umocowania prawnego. O wpisanie jej do ustawy jako reformę, a nie pilotaż, walczą organizacje pacjenckie, ale na razie bezskutecznie. W efekcie CPZ to często stare instytucje, w których zmienił się jedynie szyld.
czytaj także
Z czego to wynika?
Z tego, że poszliśmy z pilotażem reformy na żywioł, a nie według konkretnego planu. Istnieją w Polsce dobrze funkcjonujące wysepki, w których idee psychiatrii środowiskowej realizowano, jeszcze zanim pomysł pilotażu reformy w ogóle się pojawił. Po jego rozpoczęciu te placówki dostały dodatkową możliwość finansowania i zastrzyk energii z samej góry, czyli Ministerstwa Zdrowia, na zasadzie: „robicie świetną robotę, trzymajcie tak dalej, a my zadbamy o wyszkolenie waszych naśladowców w całej Polsce”. No i robią. CZP, które opisuję w książce jako te pozytywne przykłady, tworzą ludzie zafascynowani psychiatrią środowiskową, entuzjaści tej idei. Ale w skali kraju pozostają awangardą. Pilotaż sprawił, że ci, którzy prowadzili świetnie działające CZP, zanim tak je nazwano, rozwijają się. A ci, którzy nigdy nie mieli styczności z opieką środowiskową, nadal jej nie mają, bo nie dostali formalnych ram, kompetencji i wiedzy, albo wręcz robią to źle.
A jak się robi dobrze?
Dobra psychiatria środowiskowa to taka, która wychodzi poza medyczno-biologiczny paradygmat psychiatrii. Jedno z takich miejsc znajduje się w Wieliczce i jest prowadzone przez nie przez lekarzy, tylko pracowników socjalnych. Byłam pod ogromnym wrażeniem pracy, którą wykonują, przy czym ani oni, ani ja w żadnym wypadku nie jesteśmy antypsychiatryczni. Moi rozmówcy nigdy nie powiedzieli, że nie uznają szpitala albo że branie leków czy terapia to strata czasu. Przeciwnie. Uważają, że szpital, farmakoterapia itd. bywają niezbędnymi ogniwami w łańcuchu opieki nad pacjentem, ale nie mogą być jedynymi. Dlatego w moim przekonaniu psychiatria musi nawiązać systemową współpracę z opieką socjalną, aby odpowiednio odpowiedzieć na potrzeby osób chorujących. Na przykładzie Wieliczki widać, jak to połączenie dobrze działa. Ludzie, którzy wyszli z korzenia pracy socjalnej, np. z ośrodka pomocy społecznej, widzą pacjenta w jego środowisku. W tym sektorze prędzej czy później każdy pracownik musi zetknąć się z kimś, kto przechodzi kryzys psychiczny, bo np. odmawia kontaktu z rodziną i sąsiadami. Ogromnym grzechem systemowym jest niekorzystanie z ich doświadczenia podczas reformy psychiatrii na szeroką skalę.
Ale sami pracownicy socjalni też chyba bywają bezradni.
Bywa tak, że oni również nie są wpuszczani do mieszkań przez osoby chore i to są bardzo trudne sytuacje, ale z drugiej strony mają oni kompetencje, by próbować pomagać nawet w tak niesprzyjających warunkach. Czasem rozwiązaniem jest wezwanie karetki i szpital, ale niekoniecznie. Można zacząć od rozmowy przez zamknięte lub lekko uchylone drzwi. Kluczowe okazuje się tutaj nawiązanie relacji z daną osobą, stopniowe budowanie zaufania. Dobrze wykwalifikowany pracownik socjalny to wie i jest wyposażony w odpowiednie narzędzia do radzenia sobie w różnych przypadkach. Nie mogę jednak pominąć faktu, że ma jeszcze gorzej niż lekarz, bo zarabia tragicznie.
czytaj także
Tu znów powinna polecieć cała krytyczna wobec systemu litania…
…ale nie chcę powtarzać tego, co powszechnie wiadomo. Swoją książką wolę pokazać niepopularne wnioski, jak ten, który wskazuje, że gdy mówimy mądrze o psychiatrii, to chcąc nie chcąc, prędzej czy później wychodzimy poza teren medycyny i wchodzimy na przykład na obszar pracy społecznej, rozszerzając paradygmat medyczny, m.in. o mieszkania chronione, pomoc w znalezieniu zatrudnienia lub – jeżeli podjęcie pracy z jakichś powodów nie jest możliwe – o wsparcie w ubieganiu się o zasiłek czy rentę. Zdarza się, że na tej formalnej ścieżce ktoś się po prostu gubi i potrzebuje poprowadzenia za rękę.
To bywa uciążliwe i bez kryzysu psychicznego.
Dlatego potrzebujemy współpracy międzysektorowej, która niestety w Polsce nie działa albo jest jedynie deklarowana, ale w rzeczywistości kuleje. Choć pod względem założeń i świadomości coś drgnęło. Podam tu przykład środowiskowych CZP dla młodzieży. To oczywiście część innej reformy – psychiatrii dziecięcej, o której nie piszę w swojej książce, ale wspominam teraz, bo w oficjalnej nazwie tych placówek znalazło się kluczowe słowo „środowiskowe”, które wskazuje, że pomoc dzieciom nie będzie możliwa bez uzdrowienia całego systemu, w tym środowiska szkolnego i rodzinnego.
Jak psychiatrię zmienił kapitalizm lat 90.? Piszesz, że interesuje się głównie rentownością szpitali oraz oddawaniem uwagi, prestiżu i pieniędzy łóżkom, a nie pacjentom, co trochę stoi w poprzek wielu przywoływanym w twojej książce rozwiązaniom i eksperymentom społecznym stosowanym w PRL-u i realizującym założenia opieki środowiskowej w praktyce.
Wymaganie rentowności od instytucji medycznych to bolączka całego systemu ochrony zdrowia, choć rzeczywiście w psychiatrii widać ją najwyraźniej z uwagi na to, jak zmieniła się rola lekarza. Jego zadania ograniczono wyłącznie do działań medycznych, co na pierwszy rzut oka wydaje się całkowicie logiczne, bo czym ma się zajmować medyk, jeśli nie medycyną? Kłopot polega na tym, że w psychiatrii wiele kwestii jest sprzecznych z intuicją, m.in. przez to, jak silnie zahacza ona o inne, pozamedyczne dziedziny.
Taki nacisk znajdziemy w przywoływanych w twojej książce eksperymentach społecznych, stosowanych w PRL-u i realizujących założenia opieki środowiskowej w praktyce.
Nie chcę gloryfikować PRL-u, ale nie mogę pominąć tego, że dość dobrze działała wówczas rozwinięta sieć poradni zdrowia psychicznego, które funkcjonowały zarówno w dużych miastach, jak i mniejszych miejscowościach. Lekarz, który nie prowadził prywatnej praktyki, bo nie miał takiej możliwości, po prostu się nie rozpraszał, tylko przyjmował w tej samej poradni często kilkadziesiąt lat, bardzo dobrze znał swoich pacjentów, ich rodziny i w dużym stopniu realizował powtarzaną przez Antoniego Kępińskiego ideę tzw. leczącego kontaktu czy też leczącej więzi. Psychiatra oddziaływał więc na przychodzące do niego osoby nie tylko w zakresie medycznym, ale – może nawet przede wszystkim – społecznym. Częściowo również dlatego, że w latach 70. czy 80. w Polsce brakowało dostępu do dobrych leków antypsychotycznych. Kolejnym dekadom zawdzięczamy na pewno rozwój farmakoterapii, ale także to, co trudno uznać za dobrodziejstwo: lekarz wycofał się na pozycje czysto medyczne i biologiczne.
We współczesnej Polsce rozwinęły się dwa – według niektórych – groźne zjawiska w obszarze zdrowia psychicznego, który wprawdzie wybrzmiewa w mainstreamie jako ważny temat, ale nie jest wolny od nadużyć, spłaszczeń i tworzenia fałszywych stereotypów. Mam na myśli to, że osoby z diagnozami wpadają w psychobranżę, a całe społeczeństwo weszło jak w masło w kulturę terapii i popsychologię. Też widzisz w tym coś niepokojącego?
Tak. Psychobranża jest wycinkiem psychiatrycznej rzeczywistości skierowanym stricte do osób chorych przewlekłe. Należą do niej wszystkie fundacje i inicjatywy, które w założeniu mają wspomagać ludzi z diagnozą, a w praktyce często ich upupiają, trzymają na społecznym marginesie i podtrzymują tendencję do stawiania pacjenta w pozycji wiecznego podopiecznego, przedmiotu opieki, a nie kogoś, kto ma swoje siły, zasoby i jakąkolwiek sprawczość. Tak też można krzywdzić. Ale można robić to również instagramową psychologią, w której na pierwszy plan wysuwają się i ulegają romantyzacji zaburzenia o łagodnym przebiegu, podczas gdy schizofrenia, epizody psychotyczne czy ciężkie zaburzenia obsesyjno-kompulsywne już nie są tak sexy.
czytaj także
Ale jak w tym wszystkim uniknąć wartościowania cierpienia?
To bardzo grząski grunt. O moich wyborach materiału do książki decydowała kategoria przewlekłości choroby lub zaburzenia, ale także ciężaru diagnozy. Tylko jak zmierzyć ten „ciężar”? Całkowicie rozumiem, że dla kogoś, kto przez wiele lat świetnie funkcjonował, psychicznie czuł się dobrze, ale nagle i niespodziewanie dopadło go zaburzenie lękowe, pierwszy atak paniki albo depresja poporodowa, ta sytuacja może być dramatem. Nie umniejszam tego. Jednak ja nie szukałam takich opowieści, bo one – całe szczęście! – i tak już wybrzmiewają mocniej niż jeszcze 10 czy 15 lat temu, choćby w mediach głównego nurtu. Mnie jako reporterkę interesowały znacznie bardziej osoby poukrywane w dotychczasowym dyskursie, których codzienne problemy, często nawarstwione latami i „podlane” uciążliwością pobytów w szpitalu, niespecjalnie mają swoje miejsce w kulturze terapeutycznej czy tzw. poppsychologii. Z jednej strony dlatego, że nie nadają się na Instagrama, a z drugiej – oznaczają znacznie gorsze funkcjonowanie i brak siły lub zasobów, by uprawiać rzecznictwo we własnej sprawie i przebijać się do mediów.
Czym skutkuje ta medialna nieobecność, jak brak rzecznictwa przekłada się na stan pacjentów i wiedzę o ich potrzebach?
Jeżeli się mówiło i pisało do tej pory np. o schizofrenii, to najczęściej w kontekście zdarzeń typu: ktoś z taką diagnozą biegał nago z siekierą po mieście. Potem zaczęliśmy mówić więcej o zdrowiu psychicznym, rzeczywiście pojawiło się więcej autonarracji na ten temat, jednak głównie o depresji czy lękach. I przy całej mojej aprobacie dla nich, mam wrażenie, że są to głównie opowieści osób w jakimś sensie uprzywilejowanych, które w miarę dobrze funkcjonują, albo takich, u których kryzys psychiczny miał charakter epizodyczny. Mnie ciekawiło to, co się dzieje, gdy stygmatyzująca diagnoza jest czymś, co trzeba wpisać do życia na stałe i co najczęściej pojawia się we wczesnej młodości i towarzyszy człowiekowi już zawsze. Choć opisuję i taki przypadek, w którym moja rozmówczyni zachorowała na ChAD w wieku 50 lat i przez kolejne 30 mierzyła się z jej konsekwencjami.
Schizofrenia nie jest wprawdzie jedyną przywoływaną przez ciebie chorobą, ale pojawia się w książce najczęściej i – jak wskazujesz w jednym z rozdziałów – ma łatkę „nieopisywalnej”. Czy masz poczucie, że udało ci się to jakkolwiek zmienić?
Ze schizofrenią jest ten problem, że to choroba, która wciąż pozostaje na peryferiach dziwności i elektryzuje społeczeństwo. Moim celem – wydaje się, że osiągniętym – było odarcie jej z różnie pojmowanej egzotyczności, co może stanowić antyreklamę dla tej książki.
Dlaczego?
O wiele lepiej sprzedają się sensacyjne opowieści niż rozbrajanie tej obcości. Jednak ja, po tym jak poznałam kilkadziesiąt osób z tą diagnozą, nie dam sobie więcej wmówić, że schizofrenia jest dziwaczna, groźna i nieobliczalna. Dla mnie nie jest i mam nadzieję obudzić podobne poczucie w czytelniku.
Z jakimi dylematami etycznymi mierzyłaś się podczas pisania książki? Czy praca nad nią jakkolwiek zmieniła twoje dotychczasowe wyobrażenia o psychiatrii, która od dawna pojawia się w twoich materiałach dziennikarskich?
Tak, obaliła tezę, w którą bardzo długo wierzyłam. Uważałam, że uleczenie psychiatrii spowoduje uleczenie wszystkich naszych problemów. Teraz uważam, że przy wszystkich swoich słabościach jest obarczona zbyt dużą presją. Pokładamy w niej zbyt duże nadzieje.
Zamiast tego proponujesz refleksję nad tym, jakie koszty społeczne ponosimy w związku z nieleczeniem chorób psychicznych. Co byś spośród nich wymieniła?
Odpowiem przykładem. W mojej książce jedna z bohaterek ma syna, który choruje od 10 lat, jest w objawach, odmawia brania leków i wpakował się w tzw. mechanizm drzwi obrotowych w psychiatrii, polegający na tym, że człowiek trafia do szpitala, zostaje podleczony, wychodzi z niego, dostaje mocne tabletki, których nie bierze, znowu trafia do tego szpitala i tak w kółko. Czyli: nie pracuje, pobiera rentę, wymaga wzywania karetki, pobytów na oddziale całodobowym, a jego matka co chwila ląduje na zwolnieniach lekarskich, bo musi godzić pracę z opieką nad synem, w której nikt nie umie albo nie chce jej pomóc. To są koszty społeczne, które ponosimy, markując reformę psychiatrii, zamiast robić ją na poważnie, z uwzględnieniem realiów pozamedycznych. Bo sam szpital temu człowiekowi nie pomaga.
Uderz w stół… Co nam mówi dyskusja o lekach antydepresyjnych wywołana filmem Beaty Pawlikowskiej
czytaj także
W twojej książce jedna z psychiatrek mówi: „szaleństwo to nie tyle stan chorobowy, ile część ludzkiego doświadczenia”. Czy masz poczucie, że praca nad tą książką wyposażyła cię w narzędzia, które pozwalają jakoś wcielić w życie tę tezę?
Myślę, że tak. Wielkim wyzwaniem w mówieniu i pisaniu o psychiatrii, o zdrowiu psychicznym, okazuje się zrozumienie dwóch rzeczy. Z jednej strony tego, że choroby psychiczne rzeczywiście plasują się na końcu pewnego spektrum i są doświadczeniem niedotykalnym, niewyobrażalnym i nieprzenikalnym dla osoby zdrowej, i trzeba to uszanować. Nie umiem wyobrazić sobie , co to znaczy być w epizodzie psychotycznym. Wydaje mi się, że po rozmowie z kilkudziesięcioma osobami, z których część go przeszła, mam większą wiedzę na ten temat, ale to nadal przekracza granice mojej wyobraźni. Jednocześnie jest też druga „nóżka”, drugie wyzwanie – nie mniej ważne, ale trochę przeczące temu pierwszemu.
Jakie?
Uważam, że moim zadaniem jako osoby zdrowej, piszącej o psychiatrii, jest szukanie punktów stycznych z przeżyciami osób chorujących, czyli szukanie, mówiąc wprost, szaleństwa w sobie. Każdy z nas je ma. Pooświeceniowe i racjonalne społeczeństwo, które jasno dzieli ludzi na chorych i zdrowych, z psychozą i bez, ma problem z akceptacją innej optyki, z konfrontacją z tym, że wszyscy mamy w sobie zalążek psychozy, paranoi czy obsesyjności. Różnimy się wyłącznie miejscem w spektrum natężania tych cech. Tylko czy chcemy je z siebie wydobywać i się im przyglądać – tak na serio? Wątpię. Wbrew powszechnemu kultowi indywidualizmu my nie lubimy patrzeć w siebie. Gdybyśmy tak szczerze to zrobili, większość z nas mocno by się przeraziła. A jak myślę o osobach z diagnozą schizofrenii i wspominam moje z nimi rozmowy, to mam takie wrażenie, że one, w przeciwieństwie do tzw. zdrowych, nie miały wyjścia, musiały się przyjrzeć najgorszej części siebie.
To może być pouczające?
Moim zdaniem tak. Zdrowi często od swoich najbardziej przerażających głębin uciekają. Mamy też mnóstwo dystraktorów, które nam to ułatwiają. Gdy ktoś wchodzi w epizod maniakalny, psychotyczny albo ciężki depresyjny, to nie ma wyjścia, musi zanurzyć się w wewnętrzną, najciemniejszą głębinę. Patrząc na „szaleństwo” z takiej perspektywy, możemy zobaczyć, że osoby chorujące psychicznie powinny być dla nas nauczycielami. Ale nie w takim naiwnym sensie, jaki wyznawali romantycy, uznając, że chory psychicznie ma dostęp do jakiegoś innego wymiaru rzeczywistości. Chodzi raczej o patrzenie w otchłań, wprost w swoje lęki, paranoje i obsesje, które mniej lub bardziej dotyczą wszystkich, a które często osobom bez diagnozy wydają małe jak główka od szpilki. Ale są. W każdym z nas. I chorzy mają tę przewagę nad zdrowymi, że muszą się z tym skonfrontować. A udana konfrontacja często wyposaża człowieka w ogromną siłę.
Może właśnie kultura terapeutyczna paradoksalnie odciąga nas od mrocznych miejsc w nas samych?
Można na to spojrzeć z dwóch stron. Poznałam kiedyś Erica Reinhardta – psychiatrę, psychoanalityka i marksistę, który bardzo słusznie mówi, że trzeba bardzo uważać, by nie przeciwstawiać sobie dogmatu lekowego i terapeutycznego, twierdząc, że ten drugi jest lepszy, bo leki tylko doraźnie pomagają, a terapia wyciąga z nas prawdziwe „ja” i leczy. Reinhardt twierdzi raczej, że są to dwie strony tego samego medalu, bo terapia też gładko wpisuje się w neoliberalny paradygmat dbania o zdrowie psychiczne, tak jak dbanie o sylwetkę czy zdrowie somatyczne. Jest przecież nie tyle próbą zmiany systemu, ile raczej rozbieraniem na czynniki pierwsze siebie, swojej relacji z mamusią, z tatusiem itd. Natomiast moja książka nauczyła mnie tego, że terapia sama w sobie nie jest ani świetnym, ani złym rozwiązaniem. Jest procesem leczniczym, który może wielu osobom pomóc, ale nie powinna być kluczowym punktem tego dyskursu. Natomiast nie można mówić o zdrowiu psychicznym bez jakiejś formy wspólnoty, bez budowania relacji pozamedycznych i pozaterapeutycznych. Ta obserwacja mocno łączy się z twoim pytaniem o to, co we mnie zmieniło napisanie tej książki.
czytaj także
Wiara w terapię?
Tak, bardzo gloryfikowałam jej rolę, a potem, gdy pogadałam z ludźmi bardzo ciężko czasami chorymi, uznałam, że wciąż w nią wierzę, ale wiem też, że bywa przeceniana. W dodatku znowu dochodzimy do tego, że każdy cierpi tak samo, ale nie każdy ma zasoby kulturowe i pieniężne, żeby sobie z tym cierpieniem radzić. Terapia w warunkach polskich jest niestety niedostępnym dla większości narzędziem, na które trzeba mieć pieniądze. Ale potrzeba matką wynalazku. Wielu moich rozmówców nie ma pieniędzy na terapię, na NFZ się nie może dopchać, a wpada właśnie w kryzys czy bardzo ciężkie objawy i szuka innych sposobów na poradzenie sobie z nimi. I udaje im się. Jedna z moich rozmówczyń, chorująca na schizofrenię, ma objaw wytwórczy, polegający na tym, że czasem słyszy echo swoich myśli dochodzące spoza jej głowy. Znalazła na to sposób: zaczyna śpiewać swoje myśli w głowie operowym głosem. Echo głupieje wtedy i milknie. Ona bierze leki, wie, że w razie poważnego zaostrzenia powinna zgłosić się do lekarza, ale z takimi codziennymi uciążliwościami świetnie radzi sobie sama.
Pomyślałam wtedy: nie dajmy sobie wmówić, że komercyjna oferta terapeutyczna jest czymś, co nas zbawi. Ta armia terapeutów, która rzekomo jest konieczna, by nas uleczyć. Nie zrobi tego. Zbawi nas własna siła, chorych też, ale dajmy im – i sobie – mądre wsparcie społeczne, które w momencie kryzysu wykracza poza zaoferowanie szpitalnego łóżka i tabletki.
**
Anna Kiedrzynek – dziennikarka, reporterka. Laureatka drugiej nagrody European Press Prize 2022 za materiał o kryzysie samobójczym wśród lekarzy weterynarii. Publikowała m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Newsweeku”, „Tygodniku Powszechnym” oraz miesięczniku „Pismo”. Laureatka Grand Prix
Festiwalu Wrażliwego w Gdyni oraz zdobywczyni stypendium dziennikarskiego im. Mileny Jesenskiej przyznawanego przez Instytut Nauk o Człowieku w Wiedniu. W 2021 roku nominowana do nagrody Grand Press w kategorii reportaż prasowy/internetowy.