Rynek książki obserwuję od lat. Wśród zmian, jakie na nim zaszły, jeden trend jest stały: rośnie liczba nowych tytułów przy jednoczesnym spadku wysokości pojedynczego nakładu. Wydawcy wydają więcej, autorki piszą szybciej, książki żyją w obiegu księgarnianym krócej, a niesprzedane idą na pulpę do produkcji makulatury.
Lubię myśleć o swojej domowej biblioteczce jak o spiżarni pełnej smakołyków. To miejsce, w którym niczym dzięcioł w korze drzewa, upchnęłam zapasy na długą zimę smutków i rozczarowań, na przedwiośnie, kiedy szukam choćby ziarenka pomysłu, choćby linijki myśli, która mnie o(d)żywi. Mam całe półki książek, które zabiorą mnie na wędrówki w nieznane, daleko przed siebie. No i podarunki od znajomych. Książki i konfitury to najlepsze, co można dać w prezencie. „W bibliotece niekoniecznie – co warto podkreślić – muszą znajdować się książki, które już przeczytaliśmy lub kiedyś przeczytamy. Są i takie, które możemy przeczytać. Albo które moglibyśmy przeczytać. Nawet jeśli nie przeczytamy ich nigdy” – mówi Jean-Claude Carrière w rozmowie opublikowanej pod znamiennym tytułem Książki, których nie czytaliśmy. Co się takiego wydarzyło, że trzeba to wyjaśniać explicite?
„Stosy wstydu” czy też nawet „stosy hańby” to określenie na książki, które kupiliśmy, ale których nie przeczytaliśmy. Ułożone w pryzmach są dowodem naszej słabej woli, złej organizacji, kompulsywnych decyzji, złamanych obietnic. To też rozliczenie naszego czasu wolnego, który poświęciliśmy na inne zajęcia, być może zachłanności czy też apetytu ponad miarę.
Za każdym razem, kiedy słyszę to określenie, zastanawiam się, czego miałabym się wstydzić? W moim domowym księgozbiorze jest wiele nieprzeczytanych książek, pewnie więcej niż tych przeczytanych. Co miesiąc kupuję kolejne, układam na półkach i przy łóżku, na stoliku i przy biurku. Czego tu się wstydzić? Co jest hańbą?
Rynek książki obserwuję ponad dwadzieścia lat. To szmat czasu dla branży – wzrost i upadek klubów książki, rozkwitanie i przekwitanie produktów subskrypcyjnych dla profesjonalistów, wejście na rynek książki elektronicznej, kiedy całkiem serio ogłaszano „śmierć papieru”, awantury o sprzedaż po cenach zbytu w supermarketach, tąpnięcie rynku księgarskiego po wprowadzeniu darmowych podręczników, wyniki zasięgowych badań czytelnictwa Biblioteki Narodowej komentowane jak elektrokardiogram ciężko chorego pacjenta.
czytaj także
Korzystałam w tym czasie z karty stałego klienta klubu „Świat Książki”, ich katalog błyszczał na kredzie i pachniał farbą drukarską, wiele lat wiernie robiłam zakupy w Merlinie, byłam też stałą klientką księgarni na naszym osiedlu emerytowanych wojskowych – od dwóch lat już jej nie ma, dobił ją covid. Kupuję więc książki w kolejnym miejscu i nie zanosi się, żebym miała poddać się trendowi minimalizmu w tym zakresie, a tym bardziej zawstydzaniu, że nie czytam od razu wszystkich, które nabyłam.
Wśród wielu zmian, jakie zaszły na rynku wydawniczym w tym czasie, jeden trend jest stały: rośnie liczba nowych tytułów przy jednoczesnym spadku wysokości pojedynczego nakładu. Wpłynęło na to wiele czynników, z czego najważniejsze to dostępność technologii edytorskich, dystrybucja elektroniczna, obniżenie ceny jednostkowego egzemplarza w druku cyfrowym. Konsekwencje tego trendu odczuwa każdy z uczestników rynku.
Wypłycanie rynku najdotkliwiej dotknęło księgarnie stacjonarne. Jak podaje „Rzeczpospolita”, jedna trzecia niezależnych księgarni stacjonarnych w ciągu ostatnich dziesięciu lat przestała istnieć. Księgarnie sieciowe przeżywają wzloty i – dosłownie – upadki, żeby wspomnieć sieć Matras czy ostatnio BookBook, czyli dawny Dom Książki.
Dużo lepiej radzą sobie księgarnie internetowe, dla których wprowadzenie tytułu do sprzedaży to automatyczne zaciągnięcie elektronicznej fiszki z kompletem informacji. Sprzedana książka jedzie z magazynu hurtowni prosto do kupującego, w księgarni internetowej nikt jej nie bierze do ręki. Rekomendacje tytułom wystawiają użytkownicy, resztę załatwia algorytm. Być może dlatego pracowników księgarni internetowej nie nazywa się księgarzami.
czytaj także
Więcej nowości przy niższych nakładach oznacza trudne czasy dla wydawców. Trzeba dużo więcej nawydawać, żeby osiągnąć to co kiedyś. Co w praktyce oznacza, że wydawcy łapią i podrzucają coraz więcej piłeczek. A że czasem któraś upadnie? Trzeba ich nazbierać dużo, i to szybko, więc selekcja tytułów jest coraz słabsza.
Poza tym od dawna oznacza to przede wszystkim cięcie kosztów, czyli mniejszą przestrzeń finansową na opiekę redakcyjną i promocyjną. To się nie może udać. Szybko, tanio i dobrze nie istnieje, więc dostajemy słabo wydane tytuły, a literówki z powodu oszczędzania na korekcie to najmniejszy problem. Przysłaniają je tłumaczenia z angielskiej wersji językowej, bo przekład z języka oryginału byłby zbyt drogi, czy publikowanie książek, których nikt nie zrecenzował ani nie zweryfikował, bo przecież „nos” wydawcy w zupełności wystarczy. Do tego dochodzą książki wydmuszki, do których cały świat kupił prawa, więc w Polsce nie może ich zabraknąć. I najgorsza kategoria: książki, które są kopiami innych, coraz bardziej opatrzonych, wydawanych aż do znudzenia.
Na „stosy wstydu” wędrują mniej udane dzieła wydane na fali popularności. Tuż obok leżą zbiory felietonów wyciągnięte z czasopism. Tu też trafiają nowe wydania klasyki, ładna okładka kusi z daleka, tylko po otwarciu razi archaiczne tłumaczenie – wydawca wykorzystał darmowy przekład z wolnej domeny, zrobiony ponad sto lat temu. Tu także leży dublet, czyli przeokładkowany kryminał, który już kiedyś kupiliśmy. I ta znana na całym świecie książka, dzięki której zaczniesz piec chleb jak piekarz. Ktoś z was wylicza stopień hydratacji w swojej kuchni?
Książki budują społeczność. Wydawnictwa i księgarnie kameralne w dobie pandemii
czytaj także
„Znów dałam się nabrać”, myślę, kiedy otwieram przesyłkę i oglądam książkę o ogrodnictwie, w której są ładne zdjęcia, kolorowe śródtytuły i tyle. Pożółkłe książki z lat 80. nadal mają więcej treści, lepszy projekt, no i cenę z antykwariatu.
Coraz więcej tytułów przy coraz niższych nakładach to również ogromna presja na autorów, szczególnie tych poczytnych. Jak w fabryce konieczny jest kolejny model do sprzedaży na wiosnę. Ile z tych gorąco wyczekiwanych tytułów porzuciłam w połowie, bo autor nie miał dość czasu na pisanie? Czasu na to, żeby odłożyć tekst, przemyśleć go i dopracować, być może zacząć pisać od nowa albo napisać coś zupełnie innego?
Ale żeby być fair, autorzy przy takim trybie pracy też są stratni i nie mam tu tylko na myśli honorarium, choć ono jest wymiernym wskaźnikiem mielizny, na jakiej grzęźnie wiele tytułów.
Autorzy zazwyczaj dostają honorarium procentowe od sprzedanych egzemplarzy, dzielą ryzyko z wydawcą i wspólnie pracują na sukces – tak jest to przedstawiane przy zawieraniu umowy. Co to oznacza w praktyce? Że wyjątki dostaną honorarium adekwatne do wykonanej pracy, reszta doczeka się nagrody pocieszenia, albo i nie. Choć prasa branżowa chętniej napisze o tych, których zarobki z tantiem są olśniewające, co przyprowadzi do wydawnictw osoby gotowe dla deszczu pieniędzy napisać cokolwiek. A najgorsze w tym wszystkim jest rabunkowe eksploatowanie talentów niczym złoża rzadkiego minerału. Szybciej, więcej, nieważne, co będzie jutro i co powiedzą o tym inni.
Komu pomoże, a komu zaszkodzi jednakowa cena książki? [wyjaśniamy]
czytaj także
Zapytałam słuchaczy w Studium Kreatywnego Pisania Collegium Civitas, ile według nich trwa przeciętna promocja nowości w Polsce. Usłyszałam: dwa tygodnie! Nie znam badań, które mogłyby to zweryfikować, ale nie wydaje mi się to bardzo chybione. Dla wybranych tytułów wykonuje się plan maksimum, dla reszty jedynie minimum. Tyle żeby tytuł zaczął się sprzedawać: wprowadzenie do systemu sprzedażowego, jakaś notka w internecie. Większość tytułów musi się zadowolić tym, co zrobi sam autor.
W entuzjazmie związanym z premierą „mocnego” tytułu nie ma nic złego, ale w porzucaniu go kilka tygodni później na rzecz kolejnych nowości już tak. Jakbyśmy uważali, że wszyscy jednocześnie zauważyli tytuł, jednocześnie zdecydowali się go kupić i to kończy temat popytu. A przecież dobrze wiemy, że nie ma takiej możliwości. I że nie ma ani jednego miejsca, gdzie można się dowiedzieć o wszystkich nowościach z tygodnia lub miesiąca, z danej dziedziny czy tematyki.
Doskonale pamiętam, kiedy usłyszałam określenie „stosy wstydu” pierwszy raz. Koleżanka z pracy otworzyła szafę obok biurka, w środku zamiast segregatorów stały książki. Jakbym była w bibliotece albo księgarni, tylko takiej na kilka półek. W ten sposób zaczęła się nasza książkowa przyjaźń. Z tamtej szafy wypożyczyłam wiele tytułów, wieloma się zrewanżowałam. Już nie pracujemy razem, ale książkami dalej się wymieniamy. To mój czytelniczy system wczesnego ostrzegania: „Czegoś zabrakło”, „Szkoda pieniędzy”. Tak to działa, co potwierdzają badania Biblioteki Narodowej. To od krewnych i znajomych dowiadujemy się najczęściej, co warto przeczytać, do tego właśnie te rekomendacje uważamy za najbardziej wiarygodne.
czytaj także
Taka kilkutygodniowa promocja i sprzedaż przypominają telezakupy, kiedy lepiej, żeby się nie rozniosło, ile tak naprawdę jest warte to, co sprzedajemy. Tylko że w ten sposób kilka lat pracy autora, miesiące wysiłków redaktorów, grafików i korektorów, kilkanaście drzew mniej, kilkaset obrotów maszyny drukarskiej idzie w piach.
Dział sprzedaży nie bez powodu pyta w dniu premiery o kolejną nowość. Dział promocji nie bez powodu ma tyle nowości do promocji jednocześnie. I to jest ten moment, kiedy sentymenty są odkładane na bok. Nie ma znaczenia, że kochamy książki. Dział sprzedaży ma cele wyznaczone przez właścicieli wydawnictwa. I tam należy adresować pytania i zażalenia.
Jak długo tytuł będzie w sprzedaży? Czy będzie dostępny, dopóki będą chętni na jego kupno? To wcale nie jest oczywiste. Można czasem tego dowiedzieć się przy okazji zapowiedzi, że będzie tyle egzemplarzy, ile zamówień w przedsprzedaży. Decyduj się teraz, później trafisz na tytuł już tylko z drugiej ręki. Ten model stosują ci, którzy chcą przeprowadzić sprzedaż jednorazowo i prowadzą ją w grupie swoich subskrybentów lub obserwatorów. Ale to zdecydowanie mniej popularny model. Zazwyczaj książka wchodzi do sprzedaży i czeka na chętnych w punktach sprzedaży. I tu mamy kilka scenariuszy.
Pierwszy: książka znika po kilku miesiącach. Dlaczego? Bo wydawca nie wierzy, że jeszcze się coś sprzeda i nie zleca dodruku. Bo nie opłaca się dodrukować albo nie da się tego zrobić w rozsądnej liczby bez zmiany parametrów poligraficznych. Bo w wydawnictwie nie ma na to czasu – za chwilę kilka kolejnych gorących premier.
Ale też część tytułów, czasem jeszcze w roku premiery, trafia do składów taniej książki, i to jest drugi scenariusz. Bo przeszacowano nakład i teraz nie opłaca się go magazynować. Bo wyprzedaż do taniej książki to dla wydawcy uwolnienie przynajmniej części gotówki zamrożonej w zbyt wysokim nakładzie. A całkiem często – wkalkulowane ryzyko. Kto bogatemu zabroni? Czasem na wyprzedażach widzę książkę, którą kupiłam trzy miesiące wcześniej za kilkadziesiąt złotych więcej, i czuję się wtedy jak ostatni głupek. Może jednak nie kupować tuż po premierze, poczekać i zaoszczędzić?
Czytasz, ale nie rozumiesz. Możliwe, że jesteś współczesnym analfabetą
czytaj także
Trzeci scenariusz jest wtedy, kiedy książka żyje długo i szczęśliwie w kolejnych dodrukach i jest dostępna w miarę pojawiania się nowych czytelników. Wydaje się, że optymalny i korzystny dla wszystkich. Owszem, to model wymagający od wydawcy świadomej pracy z własną ofertą, tak żeby były w niej tylko wyszukane, potrzebne. Jean-Claude Carrière stwierdza, że długi czas dostępności tytułu pozwoliłby „skutecznie walczyć z ową jakże nieznośną „manią nowości”: należy koniecznie tę książkę przeczytać, ponieważ jest to coś nowego, ponieważ właśnie się ukazało. A niby dlaczego książki, „o której się mówi”, nie odłożyć na półkę, by sięgnąć po nią po trzech latach?”.
Jest jeszcze czwarty scenariusz, o którym się nie mówi. Niesprzedana część nakładu jedzie do młyna, gdzie jest cięta na pulpę do produkcji makulatury. Ilu wydawców z tego korzysta? Jakie książki tam trafiają? W jakich ilościach? Nikt nie chce udzielać informacji o tej usłudze. Być może kiedyś znajdzie się reporter śledczy i odwiedzi te miejsca: zrobi zdjęcia, znajdzie informatorów, opowie o stosach książek, którym nic nie brakuje i które są zrzucane z samochodów na podłogę magazynu. Cennik podaje się w tonach, a przed mieleniem trzeba zerwać okładki. Tyle wiem.
**
Ewelina Szyszkowska – absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego, wydawczyni publikacji z zakresu nauk społecznych i humanistycznych, redaktorka i recenzentka, wykładowczyni Studium Kreatywnego Pisania Collegium Civitas, słuchaczka Szkoły Ekopoetyki.