Istnieje przekonanie, że katastrofa w Czarnobylu rozpoczęła zmianę społeczną, która doprowadziła do protestów przeciwko budowie Elektrowni Jądrowej Żarnowiec, a w konsekwencji do wstrzymania nad nią prac. Czy tak było naprawdę? Fragment książki „Żarnowiec. Sen o polskiej elektrowni jądrowej”, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
W ZSRR przeprowadzono szybką modernizację reaktorów RBMK, czyli takich, jakie zastosowano w Ukrainie. Ale w Żarnowcu nie planowano zasadniczych zmian. To dlatego, że była to elektrownia zupełnie innego typu. Słyszę to w niemal każdej rozmowie z ekspertami z dziedziny fizyki jądrowej. Powtarzają to jak mantrę, nawet kiedy nie są pytani o tę sprawę. Wiedzą, że to kluczowa kwestia dla przyszłości polskiej energetyki jądrowej.
– Nie było atmosfery grozy po Czarnobylu – mówi mi Ryszard Kurylczyk. Utrzymuje, że w świadomości mas Żarnowiec połączono z Czarnobylem dopiero w 1988 roku na skutek protestów społecznych. Wcześniej na budowie nikt z pracowników nie bał się wybuchu.– A czy po Czarnobylu wprowadzono jakieś zmiany? – pytam byłego dyrektora.– Nie musieliśmy nic robić, bo RBMK to zupełnie inny typ reaktora. To tak jakby porównać ursusa z mercedesem. Elektrownia RBMK to fabryka materiałów rozszczepialnych przeznaczona do zupełnie innych celów, „przy okazji” oddająca energię elektryczną. Tak można brutalnie powiedzieć. Taka sama stoi na przykład w Anglii. A nasza wodno-wodna elektrownia, z wieżą lokalizacji awarii, zajmowała się pokojową produkcją energii elektrycznej. Nic się nie działo poza tym, że stwierdzono, że najbardziej zawodnym ogniwem elektrowni atomowej jest człowiek. A to wniosek znany energetykom jądrowym od początku, odkąd przychodzą na uczelnię.
W tym miejscu trzeba wyjaśnić różnicę między reaktorami RBMK i WWER. RBMK, który doprowadził do eksplozji w Czarnobylu, to lekkowodny, wrzący reaktor moderowany grafitem i zasilany niewzbogaconym uranem, który może być wykorzystywany do celów wojskowych (chodzi o łatwe wytwarzanie plutonu z paliwa reaktora). Ma jednak poważną wadę – dodatnie sprzężenie zwrotne. Oznacza to, że gdy przez reaktor przepływa mniej wody (na przykład na skutek awarii lub testów), zwiększa się parowanie i rośnie moc reaktora. W następstwie wody jeszcze bardziej ubywa, a moc gwałtownie się zwiększa. Tym samym reaktor staje się mniej stabilny, co w sytuacji ekstremalnej – takiej jak ta w Czarnobylu – powoduje katastroficzne skutki.
Żaden reaktor RBMK nie przeszedłby testów bezpieczeństwa w krajach zachodnich. Wszystko ze względu na niestabilność oraz realne ryzyko eksplozji. Zresztą ZSRR w latach 70. i 80. nie chciał transferować technologii przygotowanej głównie na potrzeby wojska. Trwała przecież zimna wojna.
Zupełnie inaczej wyglądało to w przypadku reaktorów WWER, czyli wodno-wodnych reaktorów ciśnieniowych, które na zachodzie mają swój odpowiednik w postaci reaktora PWR (pressurized water reactor, wodny reaktor ciśnieniowy). Naukowcy po obu stronach żelaznej kurtyny, współpracując nad rozwojem technologii i dbając o bezpieczeństwo w ramach Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, naprzemiennie wizytowali elektrownie w swoich krajach. Dodatkowo po objęciu władzy w ZSRR przez Michaiła Gorbaczowa radzieccy naukowcy chętniej spotykali się ze swoimi polskimi odpowiednikami. Dzięki temu wprowadzono sporo poprawek do projektu. Co jednak najważniejsze, międzynarodowa społeczność uznała tego typu reaktor za bezpieczny. Jeśli na skutek szeregu awarii doszłoby do wzmożonego parowania, moc zaczęłaby spadać, a reakcja by ustała.
W przypadku zagrożenia bezpieczeństwa włożenie wszystkich prętów kontrolnych do rdzenia w Żarnowcu trwałoby 1,5–2 sekundy. W reaktorze RBMK, takim jak w Czarnobylu, planowo trwało to 10–15 sekund. To także jedna z przyczyn katastrofy.
Skracając naukowe kwestie do niezbędnego minimum: gdyby w Żarnowcu popełniono tę samą serię błędów co w Czarnobylu, reaktor sam by się zatrzymał i wyłączył. Para wodna by uszła i została skroplona, a moc reaktora samoczynnie by spadła. (Ponadto na marginesie warto też dodać, że paliwo z Żarnowca byłoby zupełnie nieprzydatne dla wojska).
Zapytałem o możliwą awarię EJŻ Ryszarda Kurylczyka.
– Pierwsze elektrownie jądrowe były takie, że jak będzie awaria, no to trudno. Kolejne były częściowo zabezpieczone, a potem budowano już pięć rodzajów zabezpieczeń – zaczyna. – Żeby dostać zgodę na budowę elektrowni jądrowej, trzeba było wskazać maksymalną hipotetyczną awarię i ustalić, co może ją spowodować. Dla Żarnowca było to rozszczelnienie górnego zbiornika pobliskiej elektrowni szczytowo-pompowej i spływ 13,5 miliona metrów sześciennych wody w kierunku samej elektrowni. Powstałaby potężna fala, która napierałaby przez pięć godzin na budynek reaktora i rzeczywiście mogłaby go rozbić. Dlatego dla zabezpieczenia robiło się klin ziemny, żeby tę wodę odprowadzić bardziej w bok. To była hipotetyczna maksymalna awaria. No i oczywiście możliwość skażenia jądrowego, jakiegokolwiek. W Energoprojekcie wymyślono, że jako jedyni w tym czasie będziemy mieć wieżę lokalizacji awarii przy każdym reaktorze. To był wówczas ewenement. Gdyby nastąpiło skażenie w elektrowni, to stosownymi kanałami, bardzo wyizolowanymi, przeprowadzałoby się ten skażony gaz do tychże wież, wysokich na dziesięć pięter. Gaz wchodziłby w reakcję z kwasem bornym, w wyniku czego nawet nie docierałby do góry tej wieży.
Z tego, co słyszę, kwestia bezpieczeństwa była dla twórców elektrowni kluczowa od samego początku – od momentu, kiedy to generał Wojciech Jaruzelski podpisał w 1982 roku decyzję o rozpoczęciu budowy. Wcześniej elektrownie z reaktorami WWER-440 nie miały tego typu zabezpieczeń. Polacy, w tym zausznicy generała, zgodzili się na budowę dopiero, gdy projekt elektrowni zmodernizowano.
czytaj także
O tym, jak w przypadku awarii zachowałby się system planowany dla Polskiej atomówki, zapytałem też profesora Andrzeja Strupczewskiego, który na tematyce bezpieczeństwa elektrowni jądrowych zjadł zęby.
– Układ bubble condenser – zaczyna profesor Strupczewski – polega na tym, że skraplacz, przez który przechodzi para, bulgocze i na drugą stronę wychodzi nie para, ale kropelki wody. Po stronie reaktora ciśnienie jest wysokie, ale po przejściu przez warstwę wody ciśnienie zostaje znormalizowane. Taka sama koncepcja jest w reaktorach wrzących BWR, które pracują na Zachodzie. Rosjanie dodatkowo wymyślili, że w warunkach awaryjnych część wody będąca w skraplaczu wypłynie i zrosi wnętrze obudowy. Ten „prysznic wodny” spowoduje, że para we wnętrzu obudowy będzie się szybciutko skraplała. Ale taka awaria zdarza się raz na kilkadziesiąt tysięcy lat. Ważne, żeby ciśnienie nie przekroczyło maksymalnego poziomu dla obudowy, a to tego typu konstrukcja skutecznie zapewniała. Te reaktory miały dobrą odporność na awarię, ale także jedną wielką wadę. Zostały zaprojektowane w Związku Radzieckim. Po Czarnobylu powstał ruch oporu przeciw wszystkim radzieckim konstrukcjom, w tym również i reaktorowi. Zresztą ten ruch miał swoje uzasadnienie. Baliśmy się, że Rosjanie mogą coś źle robić. W rzeczywistości polskie biuro Energoprojekt Warszawa całą dokumentację przetworzyło. Jest tego czterdzieści tomów.
Za każdym razem słyszę też, że najbardziej zawodnym ogniwem elektrowni jest człowiek. W Czarnobylu zawiniła jednak także technologia. Eksperci przyznają mi bez chwili wahania, że w Żarnowcu pod względem technicznym było znacznie lepiej.
Innym dowodem na to, że Polscy naukowcy mocno pilnowali kwestii bezpieczeństwa, są prace nad wprowadzeniem odpowiedniego prawa mającego ją regulować. Tworzono je w pocie czoła przez kilka lat, a pracami dowodził główny inspektor dozoru jądrowego, którym był szanowany w świecie ekspert, zajmujący wcześniej wysokie stanowiska w MAEA docent Wacław Dąbek. Wcześniej współtworzył on światowe normy bezpieczeństwa. Z jego zdaniem liczyli się też zachodni naukowcy. No i udało się.
Prawo atomowe zostało przesłane do konsultacji ministerialnych, po czym przeszło całą niezbędną procedurę. Dokument liczył osiem gęsto zapisanych stron. W końcu trafił do sejmu. Uchwalono go… 26 kwietnia 1986 roku. Kilka godzin wcześniej w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej doszło do eksplozji. Posłowie nie mieli o tym zielonego pojęcia.
Prawo weszło w życie od lipca. Obowiązywało ponad piętnaście lat. Nowe przepisy – funkcjonujące od 1 stycznia 2022 roku – również opierają się na pracy Dąbka. Tak naprawdę prawo atomowe z roku 1986 jedynie rozszerzono o najnowsze światowe normy dotyczące nawet nie bezpieczeństwa obiektów jądrowych, ale ochrony radiologicznej.
Nastroje społeczne po Czarnobylu
„W okresie ostatniego roku, a szczególnie w maju br. [1986] zanotowano nasilenie negatywnych wypowiedzi oraz działań tzw. grup ekologicznych, kwestionujących celowość budowy EJ w Polsce oraz podających w wątpliwość możliwość bezpiecznego ich eksploatowania” – pisała Służba Bezpieczeństwa. Agenci mieli siatkę kontaktów na terenie samej budowy, wśród naukowców, a nawet w grupach ekologicznych, które powoli zaczynały funkcjonować na Pomorzu.
Wtedy wydawało się, że problem jest poważny, ale pod koniec roku SB raportowała, że sytuacja została opanowana. Społeczeństwo już nie rozmawiało o kwestii bezpieczeństwa EJŻ. Nie łączono Żarnowca z Czarnobylem. Zainteresowanie tematem malało. Dyskusje toczyły się jedynie w środowiskach naukowych oraz wśród szefostwa budowy.
czytaj także
To istotna informacja. Istnieje bowiem przekonanie, że katastrofa w Czarnobylu rozpoczęła zmianę społeczną, która doprowadziła do protestów przeciwko budowie EJŻ, a w konsekwencji do wstrzymania nad nią prac. Jak się okazuje, wyglądało to nieco inaczej.
Czy pod koniec roku, kilka miesięcy po wybuchu w Ukrainie, społeczeństwo jednak zapomniało o katastrofie? Z perspektywy czasu z całą pewnością można stwierdzić, że nie. Na pewno awaria w Czarnobylu nie była bezpośrednią przyczyną wycofania się z budowy elektrowni jądrowej w Polsce. Strach przez wybuchem i radioaktywnym promieniowaniem powrócił jednakże w końcówce lat 80., gdy o temacie przypomnieli ekolodzy, a później także politycy związani z Solidarnością […].
***
Pod koniec sierpnia 1986 roku w Wiedniu zorganizowano konferencję MAEA, pierwsze spotkanie poświęcone wypadkowi w Czarnobylu. Brało w nim udział sześciuset ekspertów. Walerij Legasow, szanowany chemik, członek Akademii Nauki ZSRR oraz jeden z ekspertów odpowiedzialnych za zbadanie skutków awarii, przemawiał przez pięć godzin. Potem odpowiadał na pytania. Było to spektakularne wystąpienie, ale strona radziecka przy sporządzaniu raportu z konferencji ukryła całą prawdę o wybuchu. Wycięto z niego większość fragmentów dotyczących wad konstrukcyjnych reaktora RBMK, a także jego wykorzystywania do programów wojskowych.
Nieco wcześniej, w lipcu tego roku, radzieckie biuro polityczne wydało tajną dyspozycję: wszystkie reaktory typu czarnobylskiego miały zostać poddane technicznej modernizacji.
Zmieniono rodzaj prętów kontrolnych, typ paliwa, a także zmodernizowano system awaryjnego wyłączania. Walerij Legasow w prywatnych rozmowach z inżynierami jądrowymi przyznawał, że wciąż zrobiono za mało. Walczył o znacznie więcej. Niestety przegrał. Naukowiec nie poradził sobie z tą porażką. Kilkukrotnie głośno skrytykował system oraz bezpieczeństwo reaktorów RBMK. Gdy to nie przyniosło efektów, załamał się. Podjął trzy próby samobójcze. Po ostatniej nie udało się go odratować.
Mimo że Rosjanie starali się ukryć niewygodne informacje o awarii, na spotkaniu w Wiedniu przekazano solidną dawkę wiedzy. Naukowcy z całego świata dowiedzieli się sporo o sposobie działania elektrowni w warunkach ekstremalnych. Polskim przedstawicielem w MAEA był między innymi pełnomocnik rządu do spraw energetyki jądrowej. Z Austrii przyjechał prosto do Polski, do Żarnowca. Na budowie wygłosił wykład dla szefostwa – jak słyszę: bardzo precyzyjny – poświęcony przyczynom awarii w Czarnobylu. Ale raczej nie dowiedział się w Wiedniu wszystkiego…
**
Piotr Wróblewski – na co dzień pracuje jako dziennikarz internetowy, prasowy i radiowy. Od 2015 roku związany z Polska Press. Pisze o nowych inwestycjach i sprawach Warszawy dla portalu warszawa.naszemiasto.pl. Poza tym przeprowadza rozmowy dla gazety „Polska Metropolia Warszawska”, w tym do weekendowych wydań magazynowych. W przeszłości pracował również dla Radia Kolor i Radia Warszawa. Pochodzi z Pomorza, z Redy. Temat reportażu nie jest przypadkowy, bo miasto, w którym się wychował, powstało i rozrosło się w dużej mierze z uwagi na Elektrownię Jądrową Żarnowiec.